Japonia podnosi głowę, Chiny prężą muskuły

Tatemae i honne - w języku japońskim te dwa słowa oznaczają to, co się mówi, i to, co się naprawdę myśli. Dziś chińscy demonstranci palą w Pekinie japońskie sklepy i samochody, oskarżając Japonię o nierozliczenie się z japońskimi zbrodniami z czasów II wojny światowej. W relacjach japońsko-chińskich historia stanowiła często tatemae, honne zaś kryło inne problemy. Jak jest tym razem?.

01.05.2005

Czyta się kilka minut

Chińscy cywile, ofiary masakry w Nankinie w 1937 r. /
Chińscy cywile, ofiary masakry w Nankinie w 1937 r. /

Kilka lat temu w programie tokijskiego radia pewien Australijczyk, niejaki David McNeil, opowiedział słuchaczom o swej podróży do Chin i o wrażeniu, jakie zrobiła na nim wizyta w mauzoleum ofiar masakry, której podczas wojny japońska armia dokonała w Nankinie. Pół godziny po audycji w studiu zjawiło się trzech członków miejscowej japońskiej ultraprawicy i wymogło na dyrekcji przeprosiny. A w następnym programie McNeil miał wyrazić skruchę za ,,niewłaściwe komentarze".

Z podobną cenzurą zetknął się nawet Bernardo Bertolucci, gdy japoński dystrybutor jego filmu ,,Ostatni cesarz" wyciął fragmenty o nankińskiej masakrze, które miały być ,,zbyt krwawe jak na japoński gust". Tym razem nazwisko reżysera i naciski angielskiego producenta zrobiły swoje i wycięte fragmenty doklejono.

Gorzej, jeśli nie jest się tak znanym. Honda Katsuichi, japoński dziennikarz, który pierwszy w latach 70. otworzył Japończykom oczy na masakrę nankińską, do dziś przed występem w telewizji zakłada perukę i okulary słoneczne. “Każda większa japońska instytucja medialna i wiele mniejszych spotkało się z politycznym zastraszaniem" - pisze McNeil, który po incydencie w radiu zajął się badaniem wolności japońskich mediów.

Naciski na media i autocenzura dotyczą wojennej przeszłości. Wszystko to ma miejsce w kraju demokratycznym, w którym konstytucja gwarantuje wolność słowa.

Czy mają zatem rację Chińczycy, gdy mówią, że Japonia nie potrafi się przyznać i przeprosić za wojenną przeszłość? Tak, mają, przynajmniej częściowo. Bo są też Japończycy, którzy nigdy nie mieli z tym problemu. Ale z drugiej strony to Pekin wiele razy grał historyczną kartą dla załatwienia doraźnych interesów.

Zarządzanie pamięcią

Fragment z dziennika japońskiego żołnierza Tomiharu Meguro: ,,Kazano mi wziąć udział w egzekucji 13 tys. żołnierzy wroga, po dwóch dniach oddział Yamady wykonał ich 20 tys., zdaje się, że wszyscy jeńcy wojenni zostali rozstrzelani". Inny zapis Europejczyka Johanna Rabe, z 17 grudnia 1937 r.: “Ostatniej nocy około 1000 kobiet zgwałcono, w tym w samym tylko żeńskim college’u Ginling ponad sto".

Rabe, ,,dobry człowiek z Nankinu" (zwany też ,,nankińskim Schindlerem"), był Niemcem, członkiem NSDAP. Pracował w Nankinie, gdzie - motywowany głosem sumienia - stworzył coś w rodzaju strefy bezpieczeństwa, ratując życie dziesiątkom tysięcy Chińczyków.

W 1937 r. walcząca przeciw Chińczykom armia japońska zdobyła to miasto, które odtąd miało być stolicą marionetkowego państewka chińskiego, zależnego od Tokio. Od połowy grudnia 1937 r. przez sześć tygodni żołnierze Japońskiej Armii Cesarskiej dokonali rzezi kilkuset tysięcy mieszkańców Nankinu i okolic. Dzień po dniu mordowano jeńców i cywilów, w tym kobiety i dzieci. 20 tys. kobiet w wieku od 8 do 75 lat zgwałcono, miasto splądrowano, jedna trzecia zabudowań została zniszczona.

Jak mogło dojść do masakry? Czy była zaplanowana, by zaszokować Chińczyków i zmusić do szybkiej kapitulacji? A może był to rodzaj rekompensaty dla żołnierzy umęczonych chińską kampanią, w zimie i bez zapasów? A może armia, złożona w większości z powołanych do wojska japońskich chłopów, wymknęła się dowódcom spod kontroli. Czy, jak do dziś twierdzi wielu Japończyków, Nankin był tylko tragicznym incydentem, konsekwencją wojny, która rządzi się własnymi prawami? Tak czy inaczej, w grę wchodzić musiał japoński rasizm. O zbrodni wiedziano od początku. Po wojnie trybunały w Nankinie i Tokio skazały na śmierć japońskich dowódców.

Wkrótce jednak sprawę Nankinu spotkało to, co po angielsku nazywa się memory management, czyli zarządzanie pamięcią. I to po obu stronach. Z tym, że Chińczycy byli pierwsi.

W 1949 r. chińscy komuniści wygrywają wojnę domową i powstaje Chińska Republika Ludowa. Rok później zaczyna się wojna w Korei, w której Chiny biorą (nieformalnie) udział - bez chińskich “ochotników" wojska Korei Północnej zostałyby szybko rozbite przez siły ONZ (dowodzone przez USA, które wystawiły największy kontyngent).

Dla Chin wrogiem numer jeden nie jest już więc Japonia, tylko “amerykański imperialista". W 1951 r. miesięcznik “Xinhua Yuebo" zamieszcza całkowicie kłamliwy artykuł o amerykańskim udziale w masakrze: ,,Amerykańskie diabły wywoływały ze Strefy Bezpieczeństwa [tak nazwano część miasta chronioną przez Rabego - red.] chińskie nazwiska, a japońskie diabły wykonywały egzekucje".

Przez wiele lat po wojnie w Nankinie czcić się będzie, owszem, pamięć zabitych żołnierzy. Tylko nie ofiary z 1937 r., lecz chińskich komunistów, rozstrzelanych przez nacjonalistów generała Chang Kai Sheka, który po klęsce w 1949 r. ukrył się na Tajwanie. Powód tej manipulacji był prosty: w 1937 r. Nankin był stolicą chińskich nacjonalistów i zamordowani przez Japończyków jeńcy należeli do armii Changa. To wystarczyło, by o masakrze nie mówić.

Tak było też lepiej dla wielu ocalonych, którzy bali się przyznać komunistom do związków z reżimem Changa. Kobiety milczały o upokorzeniach zaznanych od Japończyków. Do końca lat 50. w Chinach nie powstało ani jedno rzetelne opracowanie zbrodni. Dopiero na początku następnej dekady - i to pod wpływem pogorszenia stosunków z Japonią - Chińczycy przygotują 8-tomową historię zbrodni. Ale nie została opublikowana, bo akurat stosunki z Tokio uległy poprawie.

Co na to Japonia?

W Japonii do końca lat 50. będzie się pamiętać o Nankinie; informacje o masakrze znajdą się w programie szkolnym. Przynajmniej do 1955 r., gdy do władzy dojdzie Partia Liberalno-Demokratyczna (LDP) i zacznie zmieniać treść podręczników historii.

A mogło być inaczej... Nawet nacjonalistyczny pisarz Yukio Mishima opublikował w latach 50. nowelę o oficerze japońskiej armii, odpowiedzialnym za śmierć dziesiątek tysięcy Chińczyków. Teraz, po wojnie, żołnierz pielęgnuje w ogródku 580 piwonii - tylu Chińczyków zabił własnymi rękami. Piwonie mają być “sekretnym dokumentem jego nikczemnego czynu". Oficer uznaje swą zbrodnię, ale niczego nie żałuje. Taka jest wojna...

Debata o masakrze nankińskiej rozpoczyna się w Japonii na dobre wraz z nawiązaniem oficjalnych stosunków z Pekinem w 1972 r. Japończycy przyznają się wtedy Chińczykom na piśmie do ,,spowodowania wielu kłopotów w przeszłości" i obiecują hojną pomoc gospodarczą na następne dziesięciolecia. W zamian Chiny zrzekają się reparacji wojennych.

W obustronnych stosunkach zrobi się jeszcze cieplej w 1978 r., gdy Tokio i Pekin podpiszą “traktat o pokoju i przyjaźni". Chińska gazeta “Beijing Review" napisze wtedy o wojnie z Japonią w latach 1931-45: ,,To krótki okres w 2000-letniej historii wzajemnych stosunków". Owszem, Chińczycy cierpieli w czasie wojny, ale - doda zaraz autor - ,,japońska ludność cierpiała także".

W latach 70. japońscy dziennikarze i historycy zaczną podróżować do Chin, powstaną pierwsze książki o Nankinie, w których uwzględni się chińskie dokumenty i relacje ofiar. W tym samym czasie odezwą się pierwsi japońscy rewizjoniści. Będą torpedować każdą ich zdaniem “masochistyczną dla Japonii" książkę o Nankinie.

Drobny błąd wystarczy, by podważyć wiarygodność całej książki. Autorów jeżdżących do Chin, by zebrać informacje o masakrze, oskarżać się będzie o zdradę narodu, o komunistyczne poglądy, czasami o szpiegostwo.

Historycy negujący masakrę stanowią niewielką część japońskich elit (które zazwyczaj milczą), na tyle jednak głośną i powiązaną z obecnym systemem, by się ze swym głosem przebić, a czasami zdominować debatę. Swoje poglądy publikują zwykle w kolorowych tygodnikach, które są japońskim fenomenem: stanowią połączenie tabloidu z pismem opinii. Ich nakłady sięgają setek tysięcy egzemplarzy i jeśli nawet nie uda im się do końca zafałszować historii (“Nankinu nie było"), to potrafią zamącić w głowie przeciętnego Japończyka, który dowiaduje się, że ofiar w Nankinie było nie 300 tys., lecz 10 tys., że tzw. comfort women (czyli niewolnice seksualne pracujące w przyfrontowych burdelach) to w większości prostytutki, które zgłaszały się na ochotnika i zarabiały tyle, że ,,mogły kupić rodzicom dom w Korei lub Chinach", a jedna z nich ,,miała roczny dochód wyższy dwukrotnie od generała Tojo!", i tym podobne bzdury [Hideki Tojo - japoński generał i polityk; 1941-44 premier stracony w 1948 r. - red.].

W 1982 r. wybuchł pierwszy kryzys dyplomatyczny związany z wybielaniem historii w japońskich podręcznikach. Tak naprawdę ich treść zmieniono rok wcześniej, chiński przywódca Deng Xiaoping uznał jednak, że teraz jest czas do zagrania historyczną kartą. Powód? Zbliżenie między Tajwanem a Japonią.

I wtedy, i dziś spór budzą te same zapisy w japońskich podręcznikach, gdy słowo ,,agresja" na Chiny zastępuje się słowem ,,marsz" albo ,,postęp naprzód". W niektórych podręcznikach nie ma już ,,masakry w Nankinie", tylko ,,wypadek" lub ,,zajście". W zatwierdzonych ostatnio książkach ani razu nie pada słowo comfort women - zdaniem ministerstwa edukacji jest to ,,zbyt drastyczne dla dzieci szkolnych". Nie pisze się o wysiedlaniu Koreańczyków na roboty do Japonii.

To wszystko nie podoba się Chińczykom (i innym Azjatom), których w czasie wojny zginęło ponad 20 mln. Wprawdzie podręcznika przygotowanego przez grupę rewizjonistów używa tylko 11 z ponad 10 tys. szkół (Japoński Związek Nauczycielski tradycyjnie sprzyja lewicy), to przesunięcie na prawo w programie nauczania jest wyraźne. Widać to choćby po ilości miejsca poświęconego japońskiej mitologii.

Ponieważ ci sami historycy, politycy i dziennikarze, którzy negują masakrę w Nankinie, wybielają także inne zbrodnie japońskiej armii, można sądzić, że nie zależy im na wyjawieniu prawdy, a w swoim postępowaniu kierują się zupełnie czymś innym. Czym?

Świątynia Yasukuni

Były minister spraw zagranicznych Chin Tang Jiaxuan wyjaśnia dziś: ,,Wizyty japońskiego premiera w świątyni Yasukuni stanowią najważniejszą kwestię, która szkodzi obustronnym stosunkom. To jest sedno sprawy, którego wynikiem jest zawieszenie wizyt na najwyższym szczeblu".

Co to jest Yasukuni? Świątynia znajduje się w centrum Tokio. Zbudował ją w 1876 r. cesarz Meji i na początku miała służyć czczeniu dusz samurajów, poległych w walce z szogunatem Tokugawy o restaurację cesarstwa. Stopniowo dodawać zaczęto dusze żołnierzy poległych w kolejnych wojnach XIX i XX w. Razem jest ich tam teraz ponad dwa miliony. Ale problem dotyczy tylko czternastu dusz: zbrodniarzy wojennych, na których po wojnie wykonano wyrok śmierci. Jest wśród nich gen. Hideki Tojo, postać numer jeden japońskiego militaryzmu.

Tymczasem od objęcia urzędu cztery lata temu premier Koizumi co roku składa wizytę w Yasukuni. Pytany, po co, odpowiada zawsze tak samo: ,,Aby pomodlić się o pokój na świecie" (Yasukuni znaczy po japońsku ,,przynieść pokój krajowi"). Drażni tym dodatkowo Azjatów, skłonnych w geście premiera widzieć jeśli nie chęć odrodzenia imperializmu, to na pewno przemieszaną z nostalgią dumę z przeszłości. Wszystko ma jeszcze podtekst polityczny: chęć zapewnienia sobie poparcia najbardziej skrajnej części elektoratu.

Kompleks Yasukuni to zresztą nie tylko świątynia. Po lewej stronie, nieco schowany, ale w dobrym stanie, stoi pomnik poświęcony oddziałom kempeitai (odpowiednik SS; ich członkowie brali m.in. udział w przeprowadzaniu eksperymentów na ludziach), po prawej stronie zaś znajduje się muzeum wojny, gdzie w romantyczny sposób gloryfikuje się działalność japońskiej armii w XIX i XX w. O masakrze w Nankinie nie ma ani słowa.

A jednak błędem byłoby sądzić, że wizyty Koizumiego i innych oficjeli w Yasukuni służą chęci odrodzenia japońskiego militaryzmu. Może nie chodzi też nawet o nostalgię. Pomijając względy wyborcze, Koizumi oddaje hołd wszystkim poległym bez wyjątku, którzy poświęcili życie dla ojczyzny i cesarza. Najważniejszy jest właśnie akt poświęcenia, a nie w jakich okolicznościach to się stało. W tym sensie Yasukuni przypomina monumenty stawiane w Europie po I wojnie światowej.

Poza tym te wizyty Koizumiego, prawicowego polityka, odbierać można jako wyraz milczącego protestu czy niezadowolenia z tego, jakim krajem stała się Japonia po 1945 r.: zmaterializowanym, ubezwłasnowolnionym przez pacyfizm i oddanie zadań obrony w ręce USA. Wreszcie, krajem duchowo słabym, który utracił narodową tożsamość.

Nie są to jakieś wyjątkowe poglądy. Podobne tezy o utracie narodowego ducha znaleźć można w programach partii narodowych wielu krajów Zachodu. Z tą różnicą, że w Japonii podziela je niemała część establishmentu: polityków rządzącej od 50 lat LDP i biurokratów, których korzenie - w obu przypadkach - sięgają czasów wojny. Symbolem może być postać Nobusuke Kishii, przed wojną biurokraty wprzęgniętego w militarystyczną machinę, w 1947 r. skazanego na śmierć za zbrodnie, a od 1960 r. premiera demokratycznej Japonii. Cóż za kariera!

Tu szukać trzeba faktycznych źródeł japońskich kłopotów z historią. Są one i polityczne, bo ujawnienie całej prawdy uderzy w powojenny system, i ideologiczne, bo wymazywanie historycznej winy uświęca wyższy cel, jakim jest troska o narodową tożsamość.

Amerykanie są współwinni powstania tego systemu. Po 1945 r. przeprowadzili najpierw “czystkę" ludzi poprzedniego systemu, później umożliwili im szybki powrót do władzy. Z cesarza Hirohito uczyniono pacyfistę. Pechowo ułożył się powojenny układ polityczny: z jednej strony prawica, z korzeniami w poprzednim systemie, ale rozsądna w gospodarce i dyplomacji, z drugiej pacyfistyczna lewica, bez obciążeń historycznych, za to kompromitująca się ciągłą krytyką USA i czyniąca awanse w stronę ChRL bądź ZSRR.

Dziś, gdy od wojny mija 60 lat, LDP jest osłabiona, a różnice ideologiczne w parlamencie są mniejsze niż kiedykolwiek, byłaby szansa na rozbicie tego powojennego układu. Na przeszkodzie stanąć może jednak sytuacja międzynarodowa w Azji Wschodniej: to ona może spowodować, że spektrum polityczne Japonii przesunie się na prawo.

Nie tylko historia

Jakie jest zatem honne obecnych napięć japońsko-chińskich?

Dla młodych Chińczyków antyjapońskie demonstracje stanowią część narodowego etosu. 100 lat temu, gdy obce mocarstwa kroiły po kawałku ,,chiński melon", demonstracje i bojkot japońskich towarów były oznaką patriotyzmu, chęci scalenia państwa. Dziś wyżywanie się w antyjapońskich demonstracjach to jedna z niewielu politycznych pasji, na jaką może sobie Chińczyk pozwolić. Świadomie lub nie, w pasji tej mieści się także odreagowanie braku wolności politycznych w Chinach i frustracji związanych z korupcją systemu i nierównym rozwojem gospodarczym.

Nienawiść do Japonii bierze się też z urażonej dumy Chińczyków. Na taki stan świadomości wpływ ma chińska edukacja: coraz mniej komunistyczna i coraz bardziej nacjonalistyczna. Owszem, trzeba wypominać Japończykom wybielanie historii. Ale jak wobec tego nazwać fakt, że chińskie dzieci nie uczą się w szkole ani o aneksji Tybetu, ani o ataku na Indie, ani o wojnie z Wietnamem, ani o Tiananmen, o milionach ofiar eksperymentów społecznych Mao Tsetunga nie wspominając? Dowiadują się za to, że Chiny są “krajem miłującym pokój", że japoński sukces gospodarczy był rezultatem eksploatacji Chin w latach 30. i 40., i że to Chiny mają największy udział w klęsce Japonii w 1945 r.

Paradoks i ironia obecnej sytuacji polega na tym, że Japonia, kraj demokratyczny, bić się musi w piersi przed autorytarnymi Chinami.

A obok historii wymienia się następujące powody chińsko-japońskich napięć: chęć zdobycia przez Japonię miejsca w stałej Radzie Bezpieczeństwa ONZ (Pekin jest przeciw), konflikt terytorialny o niewielkie wyspy na morzu Wschodniochińskim, walka o surowce, Tajwan, zacieśnianie się sojuszu japońsko-amerykańskiego, na co Chiny patrzą kosym okiem, i wreszcie zakończenie w 2008 r. japońskiej pomocy ekonomicznej dla Chin, której wartość po 25 latach wynosi 3 tryliony jenów [1 złoty to ok. 30 jenów - red.].

Który z tych powodów jest najważniejszy? A może wszystkie są częścią jakiegoś innego, głębszego procesu?

Napinanie muskułów

Spójrzmy na mapę: oto Azja Wschodnia, która wciąż tkwi w zimnowojennych granicach. Na północy spór Japonii i Rosji o Wyspy Kurylskie, zaanektowane przez Stalina po 1945 r. Dalej podzielona Korea. Niejasny status Tajwanu. I wiele drobnych konfliktów terytorialnych na morzach Wschodnio- i Południowochińskim. W tym układzie mamy z jednej strony potężną gospodarczo Japonię, a z drugiej już niedługo jeszcze potężniejsze Chiny.

Zimnowojenna równowaga w naturalny sposób zaczyna się chwiać. Jaki układ wyłoni się w przyszłości? Tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Wiadomo tylko, że i Japonia, i Chiny wracają do międzynarodowej gry po długiej przerwie: Japonia po 60 latach, Chiny po ponad stu.

Oba kraje niepewne są swego miejsca i swej roli w Azji i na świecie. Trudno przypuszczać, by chciały teraz blisko ze sobą współpracować, choć gospodarczo łączy je dużo. Oczekiwać można raczej psychologicznego podnoszenia głowy w przypadku Japonii i prężenia chińskich muskułów. Znajdzie to zapewne odbicie w bardziej pewnej siebie polityce i wzroście nacjonalizmu w Japonii.

Cokolwiek się stanie, nudno nie będzie na pewno. Daleki Wschód staje przed nowym rozdziałem historii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2005