Igrzyska prawdziwych wartości

Odłóżmy na bok gładkie słowa. Kroi się, dosłownie i w przenośni, najbardziej sterylna olimpiada w historii.

19.07.2021

Czyta się kilka minut

Park przy stadionie, gdzie odbędzie się uroczystość otwarcia Igrzysk Olimpijskich. Tokio, czerwiec 2021 r. / KIMIMASA MAYAMA / EPA / PAP
Park przy stadionie, gdzie odbędzie się uroczystość otwarcia Igrzysk Olimpijskich. Tokio, czerwiec 2021 r. / KIMIMASA MAYAMA / EPA / PAP

Na ulicach japońskiej stolicy próżno dziś szukać oznak ekscytacji letnią olimpiadą, która zaczyna się w piątek 23 lipca. Widoczne gdzieniegdzie plakaty „Tokyo 2020” wiszą jeszcze od zeszłego roku.

Bardziej niż święto sportu mieszkańców Tokio zaprząta liczba zakażeń koronawirusem – rosnąca znów od połowy czerwca, a w połowie lipca wynosząca ok. 2,5 tys. nowych infekcji dziennie w skali kraju, z tendencją stale rosnącą – oraz obawa, że przyjazd tysięcy gości z zagranicy rozbucha pandemię. Sondaż z maja wskazywał, że aż 80 proc. obywateli chciałoby odwołania bądź kolejnego przełożenia olimpiady, która pierwotnie miała odbyć się rok temu. Sceptycyzmu nie kryją też gremia medyczne i biznesowe.

Trudno się dziwić Japończykom, że mają poczucie, iż impreza jest im narzucana – i to z powodów dalekich od tych, o których mówią olimpijskie slogany.

Wiara w nową energię

Całkiem inna atmosfera panowała w 2013 r., gdy miastu przyznano organizację igrzysk. Japońscy dziennikarze relacjonujący werdykt Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego mieli łzy w oczach. Była to pierwsza od długiego czasu dobra informacja dla kraju i okazja do wyrażenia zbiorowej radości. Japończycy wciąż lizali rany po trzęsieniu ziemi, tsunami i katastrofie w elektrowni jądrowej w Fukushimie z marca 2011 r. Jednak nie tylko o to chodziło – już dużo wcześniej Japonia stała się dla świata synonimem stagnacji oraz tracącego wigor, szybko starzejącego się społeczeństwa.

Olimpiada miała to zmienić. Władze, na czele z ówczesnym nacjonalistycznym premierem Shinzō Abem, twierdziły, że Japończycy dostali szansę, by zjednoczyć się we wspólnym celu, że igrzyska dadzą im nową energię i w efekcie otworzą nowy rozdział historii kraju. Podobnie jak pierwsza tokijska olimpiada z 1964 r., która pokazała światu inną Japonię: wyleczoną z militaryzmu, demokratyczną i nowoczesną.

Przygotowania do imprezy przebiegały planowo, choć nie bez zgrzytów. Niektóre z nich zawstydzały organizatorów. I tak, logo igrzysk zmieniono, gdy pewien belgijski artysta postawił zarzut plagiatu. Podejrzenie przekupstwa, w celu uzyskania decyzji MKOl o organizacji igrzysk w Tokio, zmusiło do dymisji Tsunekazu Takedę, szefa Japońskiego Komitetu Olimpijskiego (JOC). Dyrektor kreatywny imprezy, odpowiedzialny za ceremonię otwarcia i zamknięcia, zrezygnował, gdy ujawniono jego prześmiewcze maile na temat tuszy jednej z celebrytek. Porzucono plan budowy stadionu olimpijskiego, gdy jego koszty okazały się mocno niedoszacowane. A już w tym roku samobójstwo popełnił jeden z wyższych oficjeli JOC; okoliczności są wciąż wyjaśniane.

Najdroższa olimpiada w dziejach

Największym skandalem okazała się jednak wypowiedź Yoshirō Moriego, szefa komitetu organizacyjnego igrzysk. Ten 83-letni były premier stwierdził, że nie zatrudnia kobiet na kierowniczych stanowiskach, bo są zbyt gadatliwe i przekrzykują się nawzajem, co utrudnia sprawne podejmowanie decyzji. W świecie japońskiej polityki, zdominowanym przez sędziwych mężczyzn, takie wypowiedzi nie są rzadkością. Przykładowo gubernator Osaki zaleca, by podczas pandemii to mężowie robili zakupy, kobiety bowiem zbyt długo kręcą się między regałami, niepotrzebnie zagęszczając liczbę osób na powierzchni danego sklepu.

W podobnych sytuacjach przeprosiny i głęboki ukłon kończą zwykle sprawę. Jednak wypowiedź Moriego podchwyciły światowe media, zawstydzony podał się więc do dymisji. Ratując wizerunek, Japończycy wyznaczyli na jego miejsce kobietę – byłą olimpijkę Seiko Hashimoto.

Pomimo tych gaf kolejne obiekty sportowe oddawano bez opóźnień – w stolicy powstało ich łącznie dziewięć, za łączną kwotę 3,5 mld dolarów. Tuż przy Zatoce Tokijskiej, na czterdziestu hektarach osuszonego gruntu, wyrosła też wioska olimpijska, która w przyszłości stanie się kompleksem apartamentów.

Wątpliwości budzić mogły jedynie koszty całej olimpiady. Oficjalnie wynoszą one 15 mld dolarów, ale nieoficjalnie drugie tyle. Szacunki uniwersytetu oksfordzkiego wskazują, że będą to najdroższe igrzyska w historii.

Tak czy inaczej, od końca 2019 r. dał się wyczuć nastrój wyczekiwania na wielkie sportowe święto, podsycany przez media. Bilety sprzedawały się dobrze, z zagranicy przyjechać miał milion kibiców. Trwało już odliczanie dni do startu olimpijskiej sztafety, której początek wyznaczono w Fukushimie. I wtedy świat opanowała pandemia, stawiając misternie zaplanowaną imprezę pod znakiem zapytania.

Bez twardego lockdownu

Jeszcze do końca 2020 r. Japonia, mająca 126 mln mieszkańców, mogła uchodzić za prymusa w walce z koronawirusem. Liczba wykrywanych zakażeń i śmiertelność utrzymywały się tutaj na dużo niższym poziomie niż w Europie czy USA. Podobnie jak na całym Dalekim Wschodzie, wskazywano na posłuszeństwo Japończyków wobec zaleceń władz i na pamięć o poprzedniej epidemii SARS. Również japoński obyczaj miał stanowić naturalną barierę przed wirusem: zamiast uścisku ręki i pocałunków, na powitanie obowiązuje tu ukłon, a maseczki i środki dezynfekujące były powszechnie używane na długo przed pandemią.

Kraj ani razu nie musiał być więc objęty twardym lockdownem. Wprowadzany kilkukrotnie w stolicy i innych prefekturach stan nadzwyczajny sprowadza się zasadniczo do zaleceń ze strony władz. Gubernator Tokio, Yuriko Koike, prosi wtedy, by zamykać restauracje o wyznaczonej godzinie, by nosić maseczki nawet w domu, gdy wśród członków rodziny są osoby starsze, a także by korporacje zwiększały udział pracy zdalnej.

Najbardziej konkretne wskazania, obarczone karą administracyjną, dotyczą godzin serwowania alkoholu. Zapewne dlatego, że tylko po jego spożyciu Japończycy skłonni są do spontanicznych, a więc niebezpiecznych podczas pandemii zachowań. Nawet jednak przy tych obostrzeniach w bocznych uliczkach Tokio znaleźć można otwarte do późna bary, które obsługują stałych klientów.

Dane mało wiarygodne

Obrana przez Japonię strategia walki z covidem kryje jednak w sobie znak zapytania. Od początku wykonuje się tu bardzo mało testów na obecność koronawirusa, średnio dziesięciokrotnie mniej niż w Europie. Nigdy do nich nie zachęcano, a na badanie, zwłaszcza w pierwszym okresie pandemii, można było się dostać tylko przy silnych objawach infekcji. Wiele osób, które przeszły chorobę, nie jest więc najpewniej ujętych w statystykach.

Uzasadnienia dla takiego postępowania władz szuka się w strukturze japońskiego systemu opieki zdrowotnej. Zdecydowaną większość stanowią tu kliniki prywatne, nastawione na standardowe i zyskowne procedury. Leczenie covidu się do nich nie zalicza, chorzy wymagają zatem opieki w szpitalach państwowych, których brakuje.

Przyczyna niskiej liczby testów może tkwić też gdzie indziej. Jasne jest, że przy szalejącej w kraju pandemii maleją szanse na przeprowadzenie igrzysk. Da się temu zaradzić metodą, do której po polsku pasuje powiedzenie: „Stłucz termometr, a nie będziesz miał gorączki”.

Teoria spiskowa? Być może. Jak jednak wytłumaczyć, że początkowo niska liczba wykrywanych zakażeń zaczęła rosnąć nagle z końcem marca 2020 r., tuż po decyzji o przełożeniu igrzysk? Ambasada Niemiec w Tokio zdobyła się wtedy na bezprecedensową krytykę japońskich władz, pisząc o „braku wiarygodności oficjalnych danych”.

Do nowego terminu igrzysk było wtedy wciąż szesnaście miesięcy, a na rynku miała pojawić się szczepionka. Jeszcze w styczniu 2021 r. premier Yoshihide Suga zapowiadał, że olimpiada stanie się „symbolem zwycięstwa ludzkości nad koronawirusem”.

Dwa miesiące po tym wystąpieniu rząd Japonii uniemożliwił wjazd wszystkim zagranicznym kibicom, a na piętnaście dni przed rozpoczęciem igrzysk wprowadził kolejny stan nadzwyczajny i zakazał obecności widzów podczas większości zawodów.

W poczuciu zagrożenia

Nie ma wątpliwości: na ostatniej prostej przed olimpiadą Japonia z prymusa stała się maruderem w zwalczaniu pandemii. Co zawiniło?

Przede wszystkim kiepski początek programu szczepień. Z powodów proceduralnych ruszył on dwa miesiące później niż w krajach Europy. Najpierw zaczęto szczepić personel medyczny, a od kwietnia seniorów powyżej 65. roku życia. Okazało się wtedy, że system rejestracji jest niewydolny, strony internetowe i linie telefoniczne szybko ulegały przeciążeniu.

W rezultacie jeszcze na początku maja Japonia szczepiła swoich obywateli wolniej niż wielu jej biedniejszych azjatyckich sąsiadów. Zakładany i obiecywany przez rząd cel, aby podawać milion szczepionek dziennie, uzyskano dopiero pod koniec czerwca, gdy do pomocy przystąpiło wojsko, a do całej operacji dołączyły korporacje i uniwersytety.

Nawet takie tempo umożliwi wyszczepienie do dnia otwarcia olimpiady zaledwie ok. 20 proc. populacji. Tymczasem, pomijając kibiców, do Japonii zjedzie blisko 80 tys. ludzi z każdego zakątka świata, a czas igrzysk i tak wiąże się ze wzmożonym przemieszczaniem się ludności po kraju, choćby wolontariuszy.

Przeciętny Japończyk ma więc prawo czuć się zagrożony dalszym rozwojem pandemii, a potwierdzenie swoich obaw znajduje wśród autorytetów. „Nie jest rzeczą normalną, by organizować igrzyska w takich okolicznościach” – mówi Shigeru Omi, główny doradca medyczny rządu. Dużą falę zachorowań przewiduje Haruo Ozaki, szef Tokijskiego Towarzystwa Medycznego.

Sam cesarz wyraził zaniepokojenie bezpieczeństwem obywateli (głosem jednego ze swych dworzan), a Hiroshi Mikitani, szef wielkiej firmy Rakuten (zajmującej się handlem elektronicznym), nazwał organizację igrzysk podczas pandemii „misją samobójczą”.

Między pieniędzmi i prestiżem

Skokowy wzrost zachorowań na covid, jeśli do niego dojdzie, może sprawić, że służba zdrowia znajdzie się na granicy wydolności. Precedens już jest: gdy wiosną w Osace było kilkaset nowych przypadków dziennie, zabrakło miejsc w szpitalach i nawet chorzy z ciężkimi objawami byli kierowani do domów lub hoteli; część z nich tam zmarła.

Co stoi więc na przeszkodzie, by definitywnie odwołać igrzyska lub przełożyć je ponownie?

Nie kwapi się do tego rząd, który poniósł już znaczne wydatki budżetowe i jak najwięcej z nich chciałby odzyskać. Ważą się także losy premiera Sugi. Jesienią czekają go wybory, potrzebuje sukcesu. Będzie nim na pewno bezpieczne przeprowadzenie igrzysk w czasach pandemii. Ale istotną rolę odgrywa również międzynarodowy prestiż kraju. Pół roku po igrzyskach tokijskich odbywają się kolejne, w Pekinie. Gdyby po odwołaniu letniej olimpiady udało się Chińczykom sprawnie przeprowadzić zimową, byłby to cios dla dumy Japończyków. Poprzedni premier Abe mówi dziś, że tylko ktoś o antyjapońskich poglądach może popierać pomysł rezygnacji z imprezy.

Japonia ma też jednak wiele – być może najwięcej – do stracenia, gdyby podczas igrzysk epidemia wymknęła się spod kontroli. Wydatki poniesione na organizację olimpiady są znaczne, ale stanowią tylko ułamek japońskiego PKB. Gospodarka ucierpi dużo bardziej, jeśli epidemiczna wielka fala zaszkodzi koniunkturze. Podobnie będzie zresztą z wizerunkiem kraju, tak ważnym dla Japończyków, gdy koronawirus przyćmi sportową rywalizację.

Bardzo konkretne interesy

Podobnych dylematów nie ma Międzynarodowy Komitet Olimpijski, który jest właścicielem igrzysk – to on najsilniej agituje za ich przeprowadzeniem w terminie.

„Zostaliśmy przyparci do ściany i nie możemy się już wycofać. Jesteśmy na przegranej pozycji, czy igrzyska się odbędą, czy nie” – mówi Kaori Yamaguchi, członkini Japońskiego Komitetu Olimpijskiego. Okazuje się, że tylko MKOl, który zawiera kontrakt z miastem goszczącym olimpiadę, jest władny ją odwołać. Może to zrobić na wniosek władz Tokio – z powodu zagrożenia zdrowia i życia uczestników – ale wtedy Japończycy zostaną obciążeni kosztami.

Nie to jest jednak najistotniejsze. Trzy czwarte wpływów MKOl, czyli ok. 4 mld dolarów, pochodzi ze sprzedaży praw do transmisji igrzysk. MKOl robi więc wszystko, by się odbyły – podobnie jak wielkie stacje telewizyjne, a zwłaszcza NBCUniversal, która obsługuje 40 proc. relacji. Jej szef Jeff Shell liczy na rekordowe zyski.

Skądinąd fakt, że igrzyska odbywają się, gdy w stolicy Japonii panują akurat mordercze temperatury i wysoka wilgotność powietrza, to również wyjście naprzeciw żądaniom koncernów medialnych – jesienią ­NBC­Universal nie ma czasu na olimpiadę, bo musi relacjonować u siebie futbol amerykański i baseball.

Za odwołaniami do szczytnych idei barona de Coubertina kryją się więc tutaj bardzo konkretne interesy.

Niby wszyscy o tym wiedzą. Ale dopiero w tych rzadkich momentach, gdy ważą się losy igrzysk, staje się jasne, kto pociąga za sznurki. Japończycy nieraz zderzali się ostatnio z arogancją wysokich przedstawicieli MKOl. Wiceszef tej organizacji John Coates zapowiedział, że igrzyska odbędą się nawet przy sprzeciwie japońskich medyków i nawet wtedy, gdy Tokio i inne miasta wprowadzą stan nadzwyczajny. Inny weteran MKOl Dick Pound stwierdził, że „tylko armagedon” może powstrzymać imprezę, i że władzy takiej nie ma nawet premier Suga. „Oni traktują nas jak kolonię” – komentowała miejscowa prasa.

Japończykom niekoniecznie przypadły też do gustu protekcjonalne wypowiedzi, że są dzielnym narodem, który przetrwał bombę atomową, trzęsienia ziemi, tsunami i Fukushimę, poradzi więc sobie również z igrzyskami podczas pandemii. „MKOl zdaje się sądzić, że opinia publiczna w Japonii jest bez znaczenia” – komentowała to Kaori Yamaguchi.

Dobra mina do złej gry

Od momentu zniesienia stanu nadzwyczajnego, co stało się 20 czerwca, w Tokio liczba nowych przypadków koronawirusa podwoiła się – do blisko tysiąca dziennie. W poniedziałek 12 lipca wprowadzono wobec tego kolejny stan nadzwyczajny, który potrwa do 22 sierpnia. Kryteriów „armagedonu” to zapewne nie wyczerpuje, a zatem igrzyska rozpoczną się planowo. Podczas ceremonii otwarcia zabraknie zwykłych tokijczyków, za to jedną z liczniejszych grup będą stanowić działacze MKOl.

Japońska strona robi dobrą minę do złej gry. Szefowa komitetu organizacyjnego Seiko Hashimoto mówi, że okrojone z widzów i blichtru igrzyska oznaczają powrót do ich „prawdziwych wartości”. Drakońskie środki bezpieczeństwa określa zaś jako przejaw japońskiej gościnności i troski jednych o drugich. Ale odłóżmy na bok gładkie słowa. Kroi się, dosłownie i w przenośni, najbardziej sterylna olimpiada w historii.

Po wylądowaniu w Japonii sportowcy mają poruszać się wyznaczonymi „korytarzami”, bez kontaktu z miejscowym społeczeństwem. Nie będzie rozdawania autografów, spontanicznych uścisków dłoni z fanami ani wycieczek krajoznawczych. Mieszkańcy wioski olimpijskiej muszą codziennie poddawać się testom, a wykrycie wirusa u choćby jednego członka zespołu oznacza kwarantannę dla wszystkich.

Poza zawodami i spożywaniem posiłków sportowcy są zobligowani do noszenia maseczek. Liczbę miejsc w stołówkach zmniejszono o jedną trzecią, a te, które są, oddzielono pleksiglasem. Z chwilą ukończenia konsumpcji należy szybko opuścić pomieszczenie. Zgodzono się wprawdzie na konsumpcję alkoholu, ale tylko we własnych pokojach. Zgodnie z tradycją olimpijską (wprowadzoną od 1988 r., od igrzysk w Korei) dostępne będą prezerwatywy, organizatorzy zastrzegają jednak, że nie jest to zachęta do intymnych kontaktów, lecz suwenir, który należy zabrać ze sobą do domu. Sportowcy, którzy bez szwanku ukończą występy, mają potem 48 godzin na spakowanie się i wylot z Japonii.

Niewinność już nie wróci

Czy takie ograniczenia uchronią gości i Japończyków przed gwałtownym wzrostem zachorowań? Jak dotąd po przylocie wykryto infekcję u dwóch Ugandyjczyków i Serba; wszyscy mieli być wcześniej zaszczepieni, co skądinąd nie jest obowiązkowe.

Liczące po kilkadziesiąt stron broszury z wytycznymi dotyczącymi poprawnego zachowania się przygotowano także dla ekip towarzyszących imprezie. Jest wśród nich korpus prasowy zagranicznych dziennikarzy, razem 6 tys. osób. Przez dwa tygodnie po przylocie mogą oni poruszać się tylko wraz z urządzeniem GPS śledzącym każdy ich krok. Mają nocować w wyznaczonych miejscach, unikać używania komunikacji publicznej i uczęszczać wyłącznie na wskazane wcześniej zawody. Amerykańskie media we wspólnym liście do organizatorów wyraziły zaniepokojenie sposobem wykorzystania osobistych danych dziennikarzy, apelując też, by podjęte środki nie przekraczały zasad „zdrowego rozsądku”.

Tuż przed wprowadzeniem w lipcu kolejnego stanu nadzwyczajnego część sondaży wskazywała rosnący – do ok. 50 proc. – odsetek zwolenników terminowego rozpoczęcia igrzysk. Albo zadziałało tempo szczepień, albo ludzie chcą mieć już za sobą imprezę, której odwołać się nie da. Możliwe jest też, że rzutem na taśmę wykrzesali z siebie nieco entuzjazmu dla sportowego święta. Oby dotarł on jakoś do sportowców.

Niewinna fascynacja ideą olimpijską, która łączyła wcześniej wielu Japończyków, raczej już jednak nie wróci. ©

Tekst ukończono 12 lipca

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2021