Górnicze podziemie

Dla kierownictwa liczy się wydobycie, dla górników praca. Zjeżdżają więc na dół, lekceważąc zagrożenie. Katastrofa w Mysłowicach nic tu nie zmieni.

13.10.2014

Czyta się kilka minut

Piątek, 3 października. KWK Mysłowice-Wesoła. Opowiada pracownik kopalni obsługujący szyb, którym zjeżdżają górnicy, narzędzia i maszyny: – Ruch był większy niż zwykle. Oprócz górników zjeżdżały też materiały przeciwwybuchowe i ratownicy. Myśleliśmy: na pewno nie jadą w ten sam rejon. Że się pali, wiedzieli podobno wszyscy. Zjeżdżali w ciszy, bo co tu gadać. Na kopalni nikt nie chce wałkować tematu wypadków. Każdy myśli tylko, żeby wyjechać.

Kula ognia

Poniedziałek, 6 października, godz. 20.57. W ścianie 560, na poziomie 665 metrów płonie metan. W zagrożonym rejonie pracuje wtedy 37 osób.

Hipotezy są dwie: przyczyną zapalenia metanu mogły być wykonywane pod ziemią tzw. prace strzałowe albo podziemny pożar. Eksperci wstępnie wykluczyli jedną z najczęstszych przyczyn wypadków – pracę kombajnu, powodującą powstanie iskry, od której może zapalić się metan.

Dzień po wypadku do Wyższego Urzędu Górniczego (WUG) przychodzą dwa anonimy. A w nich: podziemny pożar w kopalni wybuchł już w piątek; dyrekcja o tym wiedziała; pod ziemią nie ogłoszono – jak nakazują przepisy – rozpoczęcia akcji ratowniczej.

Tyle że wśród poszkodowanych są ratownicy.

– To były prace zabezpieczające – tłumaczy dzień po wypadku Zygmunt Łukaszczyk, p.o. szefa Katowickiego Holdingu Węglowego, do którego należy kopalnia.

– Poczuliśmy gorąco i podmuch. Kilku się przewróciło. Kiedy minął szok, poszliśmy ratować kolegów – mówi jeden z ratowników.

– Nie poznaliśmy ich. Schodziła z nich skóra. Krzyczeli. Prosili o wodę. I błagali, żebyśmy ich stamtąd zabrali – mówi inny.

Udało się wyciągnąć 36 osób. Na dole został 42-letni kombajnista, z ponad dwudziestoletnim stażem w kopalni.

– Ostatni raz zadzwonił w poniedziałek po południu. Powiedział, że chce wziąć wolne, bo wie od kolegów, że na dole się pali. I że jeśli mu się uda, to pojedzie z ojcem na ryby – opowiada matka poszukiwanego.

Ojciec, emerytowany górnik: – Czekam tu na niego. Ale wiem, co to metan.

„Kula ognia, która wszystko zmiata” – mówią o podziemnym pożarze górnicy, którym udało się go przeżyć. Po przejściu fali uderzeniowej w wąskim, podziemnym wyrobisku nie zostaje nic.

IV kategoria

Metan wydostaje się z pokładów węgla. Nie widać go i nie czuć. Najbardziej lubi się gromadzić w górnych wnękach korytarza, gdzie przepływ powietrza jest niewielki. Kiedy w podziemnym chodniku jego stężenie przekroczy 2 proc., najmniejsza iskra sprawia, że gaz się zapala, a temperatura zapłonu może przekroczyć 600 stopni. Do wybuchu dochodzi, gdy stężenie przekroczy 5 proc. Temperatura jest wtedy ponad dwa razy wyższa.

Z 30 zakładów górniczych, w których w 2013 r. wydobywano w Polsce węgiel, tylko pięć prowadziło eksploatację pokładów niemetanowych. Tym, w których zagrożenie metanowe jest codziennością, nadawane są kategorie: od I do IV. Ostatnią, przypisywaną najbardziej niebezpiecznym, dostało 15 kopalń. To z nich pochodziło 80 proc. wydobytego w ubiegłym roku węgla.

– W 2013 r. pod ziemią wydzieliła się rekordowa na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat ilość metanu – przyznaje Mirosław Koziura, prezes WUG. Ściany wydobywcze, gdzie jest go szczególnie dużo, kontrolowane są co dwa miesiące. Jeśli zagrożenie pojawi się nagle, kontrola może zostać przeprowadzona natychmiast. Sprawdza się wtedy wszystko: od wiedzy załogi, przez sprawność urządzeń, aż po odczyty z podziemnych czujników.

Tymi jednak można manipulować. Na dole oczujnikowana jest każda ściana i każdy chodnik metanowy. Informacje stamtąd dostaje dozorca. Jeśli poziom stężenia gazu przekracza 2 proc., praca zostaje wstrzymana, a prąd odłączony. To oznacza przerwę w wydobyciu. By jej uniknąć, górnicy oszukują pomiar.

Najpopularniejszą metodą jest przenoszenie czujników, które powinny wisieć tam, gdzie dopływ powietrza jest ograniczony, czyli m.in. na wylocie chodnika podścianowego, na górnej wnęce czy przy urządzeniach elektrycznych.

– Wystarczy czujnik ustawić w miejscu, gdzie jest prąd powietrza, by nie wykazał prawdziwego poziomu stężenia gazu – mówi emerytowany metaniarz, który przepracował ponad 20 lat w KWK Zofiówka, zaliczanej do kopalń o najwyższym stężeniu metanu w Europie. – To metoda znana od zawsze. Gdybyśmy jej nie stosowali, ściany stałyby co chwilę. Tyle że kilkadziesiąt lat temu najważniejsze były nie słupki, lecz życie górników. Kiedy pojawiło się zagrożenie pożarem, nikt nie myślał o wydobyciu, ale o górnikach, których od razu wywoziło się na górę.

W latach 1990–2002 metan wybuchał trzykrotnie. Przez ostatnie 10 lat podobnych wypadków było prawie 30. Zginęło ponad 50 górników, a blisko 150 doznało obrażeń ciała.

Ciche akcje

Wobec niebezpiecznego manewrowania przy czujnikach kontrolerzy i dozór górniczy są bezradni. – Próbę udowodnienia komuś, że oszukał zapis z czujników, można porównać do próby udowodnienia, że na trasie z Gdańska do Zakopanego jechał przez kilka minut z prędkością 230 km/h. Bez złapania go na gorącym uczynku to niemożliwe. A jeśli w kopalni ktoś przewiesił czujniki, to czas, który zajmie kontrolerowi dotarcie tam, wystarczy, by czujniki wróciły na właściwe miejsce – mówi pracownik nadzoru górniczego.

Przy podwyższonym stężeniu metanu wystarczy sekunda, by wybuchł pożar. Kilkanaście lat temu w kopalni Rydułtowy metan zapalił się od iskry z oderwanego łańcucha, który uderzył o skałę. Iskra może powstać także, gdy któreś z urządzeń ociera się o węgiel, albo gdy dochodzi do zwarcia instalacji elektrycznej.

Przy tzw. pożarze endogenicznym nie ma płomieni, ale są za to podwyższone i śmiertelnie niebezpieczne stężenia tlenków węgla. Taki rejon odcina się – niejednokrotnie zostawiając tam maszyny i sprzęt – budując szczelne tamy. Nikt nie powinien tam wchodzić, bo stężenie gazów może zabić.

23 lutego 1998 r. do takiego zatamowanego wyrobiska wszedł jednak zastęp ratowników. Zginęło sześciu z nich. Ocalał tylko sztygar, po kilku latach skazany przez sąd m.in. za to, że nie sprzeciwił się niezgodnej z przepisami akcji. Przez Śląsk przeszła wtedy fala protestów ratowników górniczych, którzy głośno zaczęli mówić o tzw. cichych akcjach ratowniczych – czyli kierowaniu ratowników pod ziemię w niebezpieczne miejsca za cichym przyzwoleniem przełożonych, bez odnotowania akcji w dokumentach i z pominięciem wszelkich procedur bezpieczeństwa. Ale na skazanie wszystkich odpowiedzialnych brakowało dowodów.

Do wypadku w kopalni Wujek Ruch Śląsk doszło 18 września 2009 r. W pożarze metanu zginęło 20 górników, a ponad 30 zostało rannych. Ponieważ prokuratura nie znalazła bezpośrednio odpowiedzialnych, ten wątek śledztwa w lipcu 2012 r. umorzono. Udało się natomiast ustalić, że w kopalni były zaniedbania przed wypadkiem: w zagrożonym rejonie pracowało za dużo ludzi, źle działała wentylacja i dlatego zbierał się metan, urządzenia odpowiedzialne za bezpieczeństwo miały usterki.

Bez sądowego wyroku pozostaje także największa podziemna katastrofa ostatnich lat. 21 listopada 2006 r. po wybuchu metanu, a potem pyłu węglowego w kopalni Halemba w Rudzie Śląskiej zginęło 23 górników. Akcja ratownicza trwała dwa dni. Przez kolejne dwa lata prokuratura zbierała dowody. Wreszcie zarzuty usłyszało ponad 20 osób, w tym dyrektor kopalni. Oskarżono też szefa firmy zewnętrznej, której kopalnia zleciła wykonanie podziemnych prac. Zdaniem śledczych wszyscy oskarżeni wiedzieli, że stężenie metanu przekracza bezpieczne normy. Proces trwa.

Trzy lata wcześniej w kopalni Bielszowice w Rudzie Śląskiej dyrekcja zakładu też wysłała ludzi w niebezpieczne miejsce. I choć rannych zostało najpierw trzech górników, nie tylko nie ogłoszono akcji ratunkowej, a podziemny pożar próbowano ukryć, ale w to samo miejsce wysłano kolejnych ludzi. Ostatecznie „na górę” wywieziono wtedy 32 rannych. Po kilku latach sąd w Rudzie Śląskiej skazał 9 osób z kierownictwa kopalni, uznając, że choć wiedzieli o zagrożeniu, wysłali górników w niebezpieczny rejon.

– Sugerowano nam w kopalni, żebyśmy zeznali, że oparzyła nas gorąca woda z uszkodzonych rur – mówili w sądzie górnicy.

Presja

Dlaczego górnicy zgadzają się zjeżdżać na dół, wiedząc o niebezpieczeństwie? – Mamy sygnały, że górnicy decydują się na samobójcze kroki pod presją kierownictwa – mówi pracownik górniczego dozoru.

– Dla kierownictwa liczy się plan ekonomiczny, czyli wydobycie węgla na dany rok. A dla górników praca. Tam, gdzie niebezpieczeństwo jest większe, dniówka jest wyższa. Raz odmówisz, drugi raz lepiej płatnej pracy już ci nie zaproponują – opowiada jeden z górników spoza Mysłowic.

„Czemu stoisz?”, „czemu nie jedziesz?”, „ruszaj z tą fedrą” – słyszą w telefonie „z góry” ci, którzy zdecydują o zatrzymaniu taśmy albo odłączeniu prądu przy ścianie.

Presja – zdaniem górników – ma też iść ze strony służb BHP. – Każda kopalnia chce mieć jak najniższą statystykę wypadków. Kiedy jeden górnik przybije drugiemu kilofem w nogę, kierownik pyta, czy mógłby wypadku nie zgłaszać. I proponuje wolne albo dodatkową premię – mówi górnik z KWK Mysłowice-Wesoła. – Słupki to świętość. Zgłasza się tylko najcięższe wypadki, kiedy po rannego trzeba wezwać karetkę. Te lżejsze, kiedy górnik jest w stanie sam dojść pod szyb, już nie.

Górnicy mówią, że problemów jest więcej: szwankujące, wymagające remontu maszyny; coraz młodsi, niedoświadczeni górnicy, którym powierza się odpowiedzialne zadania; nieprzestrzegany czas pracy w zbyt wysokiej temperaturze; wysyłanie o kilka osób mniej do prac wymagających większego zespołu.

Konsekwencje zostają na całe życie. „Ja nie chcę taty takiego jak teraz, ja chcę tego sprzed wypadku” – powiedział żonie górnika jego syn, kiedy zobaczył ojca po wypadku w kopalni Rydułtowy.

– Kiedy się zapaliło – mówił były górnik – odruchowo zasłoniłem twarz. Ale byłem bez rękawic. Ogień przepalił wszystkie ścięgna. Nie mogę ani zginać, ani prostować palców, niczego dłużej nie utrzymuję, a włożona między obie dłonie szklanka trzęsie się. W ubikacji musi pomagać mi żona.

Najciężej poparzeni górnicy zwykle trafiają do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Pozbawieni włosów, z odchodzącą płatami skórą i wżartym w ciało węglowym pyłem. Z poparzeniami wewnętrznymi.

I choć ze szpitala wychodzą wyleczeni, rehabilitacja trwa jeszcze latami. Znacznie gorzej bywa z psychiką.

– Zaraz po wybuchu zgasło światło. A na dole to jest kompletna ciemność, nie widać nawet własnej dłoni tuż przy twarzy. Nic. Uciekałem po omacku, byle dalej od gorąca. Kiedy wreszcie zobaczyłem błyskające światło gdzieś przed sobą, usiadłem pod ścianą i się rozpłakałem. Tego, co przeżyłem, nigdy nie zapomnę – mówi górnik, który ocalał z katastrofy w kopalni Wujek Ruch Śląsk.

Zjadą na dół

W czerwcu 2014 r. w Wyższym Urzędzie Górniczym zaprezentowano tzw. czarne skrzynki montowane w kopalniach. Na razie jest pięć takich urządzeń: cztery trafiły do kopalń węgla kamiennego, jedna do kopalni miedzi. Rejestrują skład podziemnej atmosfery, wskazując m.in. stężenie metanu, tlenków węgla, dwutlenku węgla, temperaturę, wilgotność czy prędkość przepływu powietrza. Nie są podłączone do kopalnianych czujników i urządzeń, a pracownicy kopalń nie mają do nich dostępu. Pomysł ich stworzenia zrodził się po katastrofach w kopalniach Halemba i Wujek Ruch Śląsk. W KWK Mysłowice-Wesoła skrzynki nie zamontowano.

W tym roku, do końca września, w polskich kopalniach zginęło już 20 górników – więcej niż w całym ubiegłym roku. Zaniepokojony tym WUG na początku października zapowiedział, że w kopalniach będzie więcej kontroli. Tydzień później w kopalni Mysłowice-Wesoła zapalił się metan.

Górnicy z Mysłowic o tym, co się stało, rozmawiają niechętnie. – Gdybym miał na piśmie, że jutro idę na emeryturę, wszystko bym powiedział. A tak, po sześciu latach w kopalni, są chociaż niecałe dwa tysiące na rękę. Jak to stracę, co powiem żonie i dzieciom? – mówi jeden z nich.

Siedziba związków zawodowych jest tuż obok kopalni. Przed wejściem tablica z ogłoszeniami, stolik z blatem na wysokości kolan i pięć krzeseł, każde z innego kompletu. Na ścianie kilka ogłoszeń: „Pragniemy również zwrócić uwagę na znaczący wzrost ilości wypadków w analogicznym okresie roku 2013 do 2014 r., przy zmniejszonym zatrudnieniu, zmniejszonej ilości ścian, przodków i innych stanowisk pracy. Wzrost ilości wypadków w KHW S.A. dotyczy tylko KWK Mysłowice-Wesoła”. Informacje o zbliżającej się karczmie piwnej. Reklama firmy ubezpieczeniowej: „Miałeś wypadek w pracy i nie tylko. Zadzwoń”.

W biurze muzyka: śląskie szlagiery, disco polo. „Powiedziałbym wam wszystko. Ale nie mogę, bo stracę pracę” – słyszymy. Dzwoni telefon. – Widziałaś nas. Dobrze wypadliśmy. Będzie jeszcze coś wieczorem w wiadomościach, to oglądaj – związkowiec odbiera od kogoś gratulacje. – Przepraszam, dzwonią, żeby pogratulować występu.

Przed kopalnią ruch. – Chodźmy na parking. I ten zeszyt to lepiej schować – mówi jeden z górników. Po drodze na trawniku mijamy pustą butelkę po wódce i kilka pudełek po papierosach. Bar „Kilofek” zachęca: „U nas zjesz jak u mamy”. Obok fryzjer: „Strzyżenie damskie 15-18 zł, strzyżenie męskie 12 zł plus bon upominkowy, w każdy poniedziałek górnicy dołowi tylko 8 zł”.

Na parkingu, między „swoimi”, górnicy zaczynają mówić: „zacierają ślady”, „paliło się od piątku”, „dyrekcja wiedziała”, „ten, co został na dole, chciał wziąć wolne, wiedział, że może nie wrócić”, „półtora kilometra stąd mieszka matka jednego z poparzonych, dwa lata temu zmarła jego żona, ma w domu trzyletnią córkę. Podobno nie zadzwonili do niej nawet z kopalni, dowiedziała się później od ludzi”, „związki trzymają z dyrekcją”, „ciężko jest”, „1700 zł na rękę po sześciu latach na dole”, „podobno u nas jest najgorzej, niektórych górników przenoszą tu z innych kopalni za karę”.

Czy powiedzą o tym otwarcie? – Każdy się boi. A co dalej? A co ma niby być? Jutro zjedziemy na dół.

Kiedy w niedzielę zamykaliśmy numer, w kopalni Mysłowice-Wesoła nadal trwała akcja ratownicza. Ratownicy skończyli stawianie tamy przeciwwybuchowej z jednej strony wyrobiska, z drugiej prowadzili poszukiwania zaginionego górnika.


MARCIN BUCZEK jest dziennikarzem RMF FM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2014