Gdzie nie sięga niewidzialna ręka

Ubóstwo jest w Polsce wciąż chlebem powszednim. Nie zmniejszymy jego zasięgu tylko dzięki wzrostowi gospodarczemu. Do momentu, kiedy nie zaczną mu towarzyszyć polityki wspierające - edukacyjna, zdrowotna, socjalna - przyrost PKB nie stanie się symptomem zmiany na lepsze.

04.01.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Produkt Krajowy Brutto to rezultat działalności wszystkich podmiotów gospodarki narodowej. Równy sumie wartości pieniężnych zakupionych dóbr konsumpcyjnych i inwestycyjnych (także tych kupionych przez rząd) pomaga zmierzyć efektywność ekonomiczną gospodarki. W dyskusjach politycznych jednak wskaźnik ten nadzwyczaj często odgrywa rolę odmienną - wskaźnika dobrobytu. Jeżeli PKB wzrasta, przyjmuje się, że rośnie dobrobyt w państwie; z kolei wysoki wskaźnik dochodu per capita często uznaje się za symptom zaawansowanego rozwoju cywilizacyjnego bądź też przesłankę, która pozwala ocenić pozytywnie skuteczność polityki rządowej w ogóle - nie tylko w gospodarce.

Traktowanie PKB jako miernika dobrobytu pociąga jednak za sobą co najmniej trzy problemy.

Doły drabiny społecznej

Przyrost PKB oznacza, że wzrosło bogactwo gospodarki. PKB per capita z kolei informuje, ile wytworzonego w danym roku bogactwa przypada na każdego obywatela. Obie wartości są uśrednione, co uniemożliwia wyciąganie jakichkolwiek wniosków na temat wzrostu dobrobytu w ogóle; tym bardziej że nie obejmują one rozwarstwienia majątkowego w społeczeństwie. Posłużmy się przykładem z własnego podwórka.

Od początku lat 90. PKB w Polsce rośnie z roku na rok i to szybko: w ostatnim dziesięcioleciu wzrost sięgał prawie 7 proc., w okolicach 2000 r. zwolnił tempo do blisko 1 proc., obecnie powoli przyspiesza, osiągając ok. 3-4 proc. Na przyrost bogactwa, czyli wskaźnika PKB per capita, też nie mogliśmy narzekać. W tym samym czasie wzrosła jednak liczba osób żyjących w skrajnym ubóstwie, czyli poniżej tzw. minimum egzystencji, zaspokajających już tylko te potrzeby, których nie mogą odłożyć w czasie (konsumpcja niższa od tego poziomu prowadzi do biologicznego wyniszczenia). Według GUS, w 1996 r. gospodarstw domowych w takiej sytuacji było 4,3 proc., w 2004 r. już 12 proc. Co więcej, zagrożenie ma charakter rozwojowy: ubóstwem są zagrożeni z reguły ludzie młodzi, w dużej części dzieci, głównie z rodzin wielodzietnych. Jak wyliczył GUS, 20 proc. najbiedniejszych rozporządza zaledwie 6 proc. ogółu dochodów, których poziom zresztą stale się różnicuje: w najuboższych domach na osobę wydaje się siedmiokrotnie mniej niż w najbogatszych. Wzrost bogactwa nie doprowadził więc do wzrostu dobrobytu, a utrzymywanie się takiej sytuacji przez dłuższy czas zagraża spójności społecznej oraz stabilności politycznej - czynnikom decydującym o dobrobycie. Nie trzeba chyba dodawać, że są one istotne także z gospodarczego punktu widzenia.

Opisywany "błąd średniej" jest prawdopodobnie efektem założenia leżącego u podstaw pojmowania PKB jako miernika dobrobytu. Skoro prawie automatycznie uznajemy, że przyrost PKB poprawia warunki bytowe, zakładamy, że najlepszym sposobem pomocy biednym i społecznie wykluczonym jest wspomaganie rozwoju gospodarki. Tak właśnie stanowi teoria "samoistnego przepływu dobrobytu w dół", która, jak pisze noblista z ekonomii z 2001 r. Joseph E. Stiglitz, jest "niczym więcej niż tylko przekonaniem, artykułem wiary". Noblista podaje przykład USA lat 80., kiedy spójnością społeczną zachwiał gwałtowny spadek realnych dochodów w "dołach drabiny społecznej", przy jednoczesnym wzroście gospodarczym. Ten ostatni jest potrzebny, by móc ubóstwo pokonać, ale nie wystarczy, by ten cel ostatecznie osiągnąć.

PKB jako miernik dobrobytu hołduje zasadzie "więcej znaczy lepiej", odwołując się do założenia, że dobrobyt społeczny określa jedynie poziom konsumpcji, a więc dobra kupowane i sprzedawane na rynku. Banalną zdaje się uwaga, że na dobrobyt składa się coś więcej niż tylko dobra materialne dopuszczone do obrotu. To prawda, że owa "reszta" jest nieokreślona i trudno mierzalna, w przeciwieństwie do materialnego i mierzalnego PKB, ale nie znaczy to, że nie warto jej w ogóle zauważać.

Lepiej czy więcej?

Wzrost PKB stał się zarówno dla polityków, jak dla społeczeństwa sygnałem, że "wszystko będzie dobrze", że powoli, ale pewnie zmierzamy ku lepszemu. W imię owego wzrostu możemy nawet zrezygnować z "kosztownych" przywilejów, np. zabezpieczeń socjalnych. Przyrost PKB ma być cywilizacyjnym i gospodarczym sukcesem, w rzeczywistości jednak niekoniecznie, a z pewnością nie we wszystkich aspektach przyczynia się do wzrostu jakości życia jednostki czy społeczeństwa. I nie może być inaczej, ponieważ na dobrobyt społeczny składa się nie tylko rynek i to, co z nim związane, ale też więzi społeczne oraz jakość środowiska przyrodniczego, w jakim żyjemy. Z tych właśnie powodów prof. Zygmunt Bauman zalicza utożsamienie wzrostu PKB ze wzrostem dobrobytu do największych kłamstw współczesności. Podaje m.in. następujący przykład: "Kiedy sąsiad pomoże mi strzyc trawnik, a ja mu w zamian naprawię pergolę, obaj odniesiemy podwójną korzyść - praca będzie zrobiona, a przy okazji obaj lepiej poczujemy się w naszej okolicy. Ale PKB na tym straci, bo każdy z nas mógłby przecież wynająć fachowca, którego rachunek trafiłby do statystyk i zostałby opodatkowany". Podobnie, jeśli wycięty zostanie pod szyby naftowe rezerwat przyrody, PKB niewątpliwie wzrośnie.

Paradoksalnie ekspansja racjonalności ekonomicznej w sferach społecznej i przyrodniczej nieraz odbija się negatywnie na dobrobycie. Załóżmy, że w środku pewnego miasta, zamiast kolejnego centrum handlowego, buduje się park - miejsce wypoczynku dla mieszkańców. Jakość życia wzrosłaby, ale wliczane w PKB obroty przynoszone przez centrum handlowe przepadłyby na zawsze.

Rynek, wkraczający w różnoraki sposób do sfery publicznej, staje się coraz większym problemem w społeczeństwach konsumpcyjnych. Uspokajamy się pnącymi w górę wynikami gospodarczymi, ale trudno nie zauważyć jednoczesnego obniżenia jakości życia. Przykłady sprzeczności między "więcej" i "lepiej" można mnożyć. PKB rośnie, gdy wzrasta produkcja szkodliwa dla środowiska, gdy kupujemy filtry do zanieczyszczonej wody, gdy wymieniamy okna na dźwiękoszczelne, a nawet gdy usuwamy skutki katastrof ekologicznych. Rośnie, gdy wynajmujemy ochronę, zakładamy domofony i zamykamy osiedla przed intruzami. Wszystkie tego typu działania wiążą się z usuwaniem negatywnych skutków ubocznych wzrostu gospodarczego: rosnącego zanieczyszczenia i zwiększającego się rozwarstwienia społecznego.

Wśród naukowców zajmujących się ochroną środowiska pojawiają się głosy, by uwzględniać wartość ekonomiczną środowiska przyrodniczego oraz jego interakcje z działalnością gospodarczą w rachunkach ekonomicznych. Gospodarka, która niszczy swoje "aktywa środowiskowe", nie staje się przecież bogatsza - stąd propozycje szacowania szkód środowiskowych przy obliczaniu dochodu narodowego.

W Polsce takie rachunki pojawiły się już w latach 80., kiedy prof. Tomasz Żylicz ocenił straty z tytułu degradacji środowiska na sięgające 10-20 proc. dochodu narodowego. W raportach sporządzanych przez Bank Światowy najjaskrawszym takim przykładem są Chiny, od lat zadziwiające ekonomistów stałym, dwucyfrowym przyrostem PKB. Jednak koszty zanieczyszczenia środowiska, spowodowane rozwojem gospodarczym opartym na przestarzałych technologiach i paliwach kopalnych, szacowane są w Chinach na 12 proc. tamtejszego PKB. W jaki sposób odbija się to na jakości życia obywateli? Podam tylko, za tygodnikiem "Time", parę danych: zanieczyszczenie powietrza skraca średnią życia pracownika drogówki w Pekinie do 40 lat; "made in China", poza tanimi produktami, są też kwaśne deszcze niszczące zbiory w Japonii i Korei, a toksyczny pył unoszący się w trakcie burz pyłowych (rezultat ekspansywnej gospodarki rolnej, która doprowadziła do erozji gleby) dociera do zachodnich wybrzeży USA.

Badania nad szczęściem

Obserwując dyskusję polityczną i miejsce, jakie zajmuje w niej wzrost gospodarczy, można dojść do wniosku, że doszło do swoistego przemieszczenia celów. Potrzebujemy wzrostu gospodarczego, by podnieść jakość życia (szczególnie jeśli mówimy o krajach rozwijających się i w okresie transformacji); w pewnym momencie jednak przestał on być środkiem do celu, a stał się celem samym w sobie. Projekty polityki społecznej biorą pod uwagę implikacje ważne dla tempa wzrostu gospodarczego uznanego za podstawowy i długookresowy cel społeczeństwa; rzadko zaś mówi się o implikacjach wzrostu dla sfery społecznej i przyrodniczej, zwłaszcza tych negatywnych. Czy zwiększanie ilości dóbr materialnych za pośrednictwem wzrostu gospodarczego faktycznie ma tak dobroczynny wpływ na biosferę i socjosferę? Czy można się spodziewać, że jego kontynuacja zwiększy dobrobyt? Choć opracowania naukowe na ten temat mają długą historię (już w latach 70. powstała m.in. książka "Spór o wzrost gospodarczy" ekonomisty Edwarda J. Mishana), do dziś ta problematyka pozostaje na marginesie nauk ekonomicznych.

Próbą odpowiedzi na pytanie o relację między wzrostem bogactwa a dobrobytem społecznym mogą być wyniki badań nad poczuciem szczęścia narodów. Zgodnie z nimi, im kraj jest bogatszy, tym zależność między poziomem dochodu na głowę mieszkańca a jego indywidualnym poczuciem szczęścia jest słabsza. Po przekroczeniu pewnego poziomu dochodu pieniądze szczęścia już nie dają, zapewniają je jednak inne czynniki, pozamaterialne. Ową granicą uszczęśliwiania przez pieniądz okazała się być granica ubóstwa. Zastanawiające, że obecny poziom postrzegania dobrobytu w krajach skandynawskich, Japonii i USA był mniej więcej taki sam w latach 90., jak trzy dekady wcześniej, kiedy PKB był mniej więcej trzykrotnie niższy. Podniesienie PKB kazało jednak ciężko na siebie pracować: w ciągu 30 lat długość czasu wolnego skróciła się o 40 proc., naturalnie na rzecz czasu pracy; wzrosła zaś ilość napięć i chorób z pracą związanych. Jak pisał prof. Janusz Czapiński w czasie narastającej gorączki przedwyborczej: "Szczęście społeczne wydaje się funkcją rozwoju ekonomicznego tylko do pewnego poziomu zamożności. Po zaspokojeniu podstawowych potrzeb, szczęścia obywateli nie da się już kupić" ("Polityka" z 30 lipca 2005 r.).

***

A co z pomiarem dobrobytu? Mamy zaniechać starań? Możemy korzystać choćby z indeksu rozwoju ludzkiego (Human Development Index), stworzonego przez ONZ, który bierze pod uwagę dane dotyczące oczekiwanej długości życia, stopnia analfabetyzmu, liczby osób uczących się na różnych poziomach edukacji oraz wzrostu gospodarczego (konkretnie: PKB per capita). Według klasyfikacji przedstawionej w raporcie ONZ z 2004 r., na pierwszych miejscach pod względem rozwoju znajdują się niezmiennie państwa skandynawskie: Norwegia i Szwecja (co ciekawe, Dania jest dopiero 17., tuż za Francją). Stany Zjednoczone zajmują pozycję ósmą. Polska plasuje się na pozycji 37. (z państw Europy Środkowo--Wschodniej wyprzedzają nas Czechy i Estonia).

Jakby nie mierzyć, w Polsce jest z pewnością dużo do zrobienia. Sam przyrost PKB jednak nigdy nie będzie symptomem nadchodzącej zmiany na lepsze, jeśli nie będą mu towarzyszyć odpowiednie polityki wspierające: edukacyjna, zdrowotna i socjalna. Niewidzialna ręka rynku nie rozwiązuje wszystkich problemów społecznych, a przejawy jej działania w postaci wzrostu gospodarczego niekoniecznie przyczyniają się do wzrostu dobrobytu. Co więcej - niekoniecznie przyczyniają się do powstania nowych miejsc pracy. Ale to już zupełnie inna historia.

MARTA STRUMIŃSKA jest asystentką w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie (Katedra Nauk Społecznych). Uczestniczy w międzynarodowym projekcie "The Access Initiative" (koordynowanym w Polsce przez Instytut na Rzecz Ekorozwoju z Warszawy), zajmującym się m.in. badaniem dostępności informacji na temat środowiska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2006