Dekada Belfegora

W ostatnich latach bezrobocie, inflacja, wojny handlowe i inne problemy spod znaku ekonomii pozwoliły nam o sobie zapomnieć. Wkrótce przypomną o swym istnieniu – na czele z pytaniem o sens wzrostu gospodarczego.

13.01.2020

Czyta się kilka minut

 / PIOTR KAMIONKA / REPORTER
/ PIOTR KAMIONKA / REPORTER

Zacznijmy jednak od dobrych wiadomości z Banku Światowego, który w najnowszej prognozie szacuje wartość zeszłorocznego globalnego produktu krajowego na 87,2 biliona dolarów – czyli o 2,98 proc. więcej niż rok wcześniej. W ciągu zaledwie dwunastu miesięcy ludzkość wzbogaciła się więc o 2,5 biliona dolarów.

W roku 2020 świat zwolni. Nic nie zapowiada jednak ostrego hamowania, nie mówiąc o jeździe na wstecznym – czyli recesji. Do końca grudnia globalny produkt krajowy dobije w okolice 90 bilionów dolarów. Polska, która również będzie się cieszyć wolniejszym, ale nadal imponującym na tle bardziej rozwiniętych sąsiadów wzrostem PKB na poziomie 3–3,6 proc., wzbogaci się dzięki temu o około 70 mld zł – czyli niemal o dwukrotność wartości programu 500 plus, który w tym roku pochłonie 41,2 mld zł.

Jego beneficjenci być może wygrzebią z internetu jeszcze jedną ciekawostkę statystyczną, której z pewnością nie zaprezentuje im ani telewizja publiczna, ani premier Morawiecki: że za każde wypłacone 500 zł można kupić dziś tyle, na ile na początku programu wystarczały 463 zł. W niespełna cztery lata inflacja odchudziła zatem 500 plus o blisko 40 zł. Jeśli rząd nie zdecyduje się na waloryzację świadczenia, a wzrost cen nie wyhamuje, w 2030 r. będziemy mieć w istocie do czynienia z programem 324 plus.

O ile za dziesięć lat ten program będzie w ogóle istnieć.

Kupuję, więc jestem

„Świat jest cywilizowany, lecz nie są cywilizowani jego mieszkańcy: nie zdają sobie nawet sprawy z istnienia cywilizacji, po prostu używają jej tak, jak gdyby to była przyroda” – pisał przed II wojną światową José Ortega y Gasset w „Buncie mas”. W identyczny sposób funkcjonują dziś w gospodarce miliardy obywateli zamożnych państw rozwiniętych, zredukowani, zresztą na własne życzenie, do funkcji konsumentów. W świecie nadprodukcji i nadmiaru konsumpcja wydaje się równie naturalna jak potrzeba oddychania. To przez zakupy wyraża się dziś status społeczny, podkreśla światopogląd, a czasem pośrednio nawet głosuje w wyborach („nie kupuję w tej firmie, odkąd wiem, że wspierała w kampanii kandydata nie z mojej bajki”).

Mało kto jednak pamięta, że nie byłoby tego globalnego cudu nad kasami, albo przynajmniej nie przybrałby on aż takiej skali, gdyby jesienią 2008 r. nie upadł amerykański bank Lehman ­Brothers. W panicznej próbie powstrzymania globalnego kryzysu, który mogło wywołać tamto bankructwo, banki centralne od Waszyngtonu przez Frankfurt nad Menem aż po Tokio przystąpiły do produkcji pieniądza na niespotykaną wcześniej skalę, by zasypać nimi deficyty innych banków „zbyt dużych, by upaść”. Jeden Europejski Bank Centralny, strażnik wspólnej unijnej waluty, do 2018 r., kiedy zdecydował się ograniczyć dodruk, wpuścił do krwiobiegu europejskiej gospodarki aż 5,3 biliona euro. Lekko licząc – tyle, na ile cała niemiecka gospodarka musi pracować około półtora roku. Amerykanie do 2017 r. dodrukowali blisko 3,45 biliona pustych dolarów. Japonia – blisko 3 biliony. Epizody „luzowania ilościowego”, jak ładnie nazwano druk pieniędzy, miały też banki centralne mniejszych krajów, choćby Wielkiej Brytanii czy Kanady. Masa łatwo dostępnego kapitału trafiła następnie na rynki finansowe, stymulując zgodnie z intencją szefów banków centralnych koniunkturę. A mówiąc prościej: kusząc bardzo tanim kredytem. Krytycy luzowania ilościowego ostrzegali, że ta metoda gaszenia kryzysu w zarodku przypomina zalewanie pożaru benzyną i może się udać, ale równie łatwo może też doprowadzić do eksplozji inflacji. Przez lata, ku zdziwieniu sceptyków, obawy te nie znajdowały pokrycia w twardych danych: mimo że EBC drukował pieniądze w tempie dochodzącym nawet do 1,3 mln euro na sekundę, inflacja w strefie euro trzymała się uparcie minimów. Także w Polsce dało się o niej zapomnieć.

Do czasu.

Posmak stagflacji

Tuż po Nowym Roku GUS podał dane o wzroście cen w grudniu, który sięgnął aż 3,4 proc. Nagły skok inflacji z 2,6 proc. zaskoczył wszystkich obserwatorów polskiej gospodarki, włącznie z prezesem NBP Adamem Glapińskim, który próbował uspokajać, że nasz bank centralny wciąż ma ją pod kontrolą (to jego główny cel statutowy), a prognozy dalszego wzrostu cen aż do 4 proc. można włożyć między bajki. W rzeczywistości, czego prezes powiedzieć nie mógł, realizuje się właśnie scenariusz, którego prawdopodobieństwo wystąpienia jeszcze w 2017 r. NBP szacował najwyżej na 20 proc. W dodatku polski bank centralny znajduje się w bardzo trudnym położeniu: walcząc z inflacją powinien bowiem podnieść stopy procentowe, ale musi utrzymywać je na niskim poziomie, bo podwyżka mogłaby jeszcze bardziej nadwyrężyć i tak już słabnący wzrost gospodarczy. W efekcie prezes Glapiński zapewnia, że nie widzi potrzeby podwyżki stóp co najmniej do końca swojej kadencji w NBP, który nastąpi w 2022 r. A w tym samym czasie posiadacze lokat przecierali oczy ze zdumienia obserwując tempo, z jakim trzymane w polskich bankach pieniądze tracą na wartości. Średnie oprocentowanie depozytu w listopadzie wynosiło 1,4 proc. Przy inflacji na aktualnym poziomie oznacza to stratę rzędu 2 proc.

Niestety, na tym nie koniec złych wieści. Do tej pory wzrost inflacji łagodziły przecież podwyżki wynagrodzeń. Przy hamującej gospodarce będzie już o nie trudniej, co między wierszami przyznają badacze rynku pracy, przewidujący, że płace w 2020 r. ciągnąć będą w górę przede wszystkim urzędowe podwyżki wynagrodzenia minimalnego. Inflacja tymczasem nie odpuści. Od nowego roku wzrosły ceny energii elektrycznej. Najwięksi producenci, czyli PGE, Tauron, Enea i Energa już jesienią 2019 r. złożyli w Urzędzie Regulacji Energetyki wnioski o zaakceptowanie podwyżki taryf nawet do 40 proc. Pod naciskiem polityków prezes URE ostatecznie zgodził się na mniej i od stycznia przeciętna polska rodzina zapłaci za prąd średnio o 11–12 proc. więcej (w zależności od dostawcy). Dodatkowe 9–10 zł miesięcznie w rachunku może wydać się mało istotne, ale podwyżki uderzą przecież również w producentów (także żywności) i firmy usługowe, a te przerzucą je w dużej części na klientów.


Czytaj także: Nie możemy być fiskalnym Talibanem - rozmowa z Marcinem Piątkowskim


Wielką niewiadomą są także ceny ropy naftowej, które ponownie mogą wystrzelić w górę, jeśli w rejonie Zatoki Perskiej, przez którą przechodzi około 60 proc. globalnych dostaw tego surowca, wybuchnie wojna. Konflikt innego rodzaju, bo handlowy, trwa za to już między USA i Chinami. Pozornie rzecz może wydawać się mało ważna z perspektywy polskiego podwórka, ale tak nie jest. Napięcie między największymi potęgami gospodarczymi świata bije rykoszetem w handel światowy, zwłaszcza w gospodarkę Unii Europejskiej, której PKB w aż 45 proc. składa się z eksportu. Wskaźnik WTU (World Trade Uncertainty) używany przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy wzrósł pod koniec ubiegłego roku do poziomu nienotowanego od 20 lat. Dla jednej z największych eksportowych fabryk Europy, jaką jest Polska, to bardzo zły znak. Od połowy 2018 r. dynamika polskiego PKB zwalniała w tempie 0,2 punktu procentowego kwartalnie. W III kwartale 2019 r. spadki jednak przyspieszyły do aż 0,7 punktu procentowego i pytanie o to, jak mocne będzie hamowanie, staje się kluczową kwestią. Jeśli zwolni ona poniżej 3 proc., Polskę czeka stagflacja, czyli kumulacja dwóch niekorzystnych czynników: szybkiego wzrostu cen i hamowania PKB. Konsumpcyjny mechanizm, który tak sprawnie nakręcał do tej pory gospodarkę, przestanie działać.

Część ekonomistów doda – nareszcie.

Komu rośnie, temu rośnie

Wróćmy na chwilę do wspomnianych na początku 70 mld zł, o które do końca roku ma się wzbogacić polska gospodarka. Większość tej kwoty zalegnie bezpiecznie na rachunkach bankowych wielkich firm lub zmieni się w aktywa jednostek inwestycyjnych najzamożniejszych Polaków. Sporo weźmie dla siebie także fiskus. Jedno jest pewne: w tym finansowym łańcuchu pokarmowym przeciętny Polak z pensją na poziomie 4–5 tys. zł znajdzie się na samym dole. Jak pokazują modne ostatnio badania nierówności ekonomicznych, nie będzie pod tym względem wyjątkiem na tle mieszkańców innych państw rozwiniętych. Model gospodarczy, w którym celem jest wzrost PKB, z punktu widzenia przeciętnego obywatela niesie ze sobą więcej kosztów niż korzyści. Outsourcing produkcji, dyscyplina budżetowa, automatyzacja – wszystko, co menedżerom zarządzającym dużymi firmami kojarzy się z rozbudową strony przychodowej, szeregowemu pracownikowi pachnie raczej niepewnością i kłopotami. W najlepszym razie – zaciskaniem pasa. A jednocześnie to on, szary podatnik, jest kluczową figurą na fiskalnej szachownicy każdego rozwiniętego państwa, które utrzymuje się głównie z podatków maluczkich i średniaków! Na jego barki spada lwia część kosztów zmiany polityki, która ma zatrzymać nadchodzącą katastrofę klimatyczną (Polacy odczuwają ją dziś najmocniej poprzez rosnące ceny prądu i wyższe koszty wywozu śmieci).

Nic więc dziwnego, że obywatele krajów rozwiniętych zaczynają mieć dość dyktatury PKB. O ograniczeniach modelu opartego na wzroście świat rozmawia nieprzerwanie od lat 70. XX w., kiedy na zlecenie Klubu Rzymskiego powstał raport zatytułowany „Granice wzrostu”, ambitna multidyscyplinarna próba oszacowania perspektywy rozwojowej dla gospodarki wolnorynkowej bazującej wówczas na produkcji przemysłowej i konsumpcji. Lektura tamtego dokumentu przywołuje na myśl figurę Belfegora, demona lenistwa i nienasycenia, który w europejskiej ikonografii często pojawia się z rozdziawioną paszczą. Tempo, z jakim coraz liczniejsza ludzkość będzie eksploatować zasoby naturalne planety, musi doprowadzić do katastrofy. I choć autorom „Granic wzrostu” chodziło raczej o wyczerpanie zasobów gazu i ropy naftowej niż pokrywy lodowcowej i wody pitnej, dziś ich obserwacje przeżywają drugą młodość.

Postwzrost. A nawet „zwój” – jako przeciwieństwo rozwoju – to nowe pomysły na urządzenie świata bez ustawicznej gonitwy za wyższym wzrostem gospodarczym. Ograniczenie konsumpcji np. poprzez umiejętnie prowadzoną politykę podatkową. Skrócenie łańcucha dostaw produktów rozciągniętego w nieskończoność przez globalizację. Wreszcie – większa dbałość o wykorzystanie dostępnych zasobów. Zamknięty, a przynajmniej uszczelniony obieg surowców w gospodarce w miejsce eksploatacji nowych złóż. Aktywna obecność państwa w gospodarce, które znów zacznie wyznaczać warunki brzegowe wolnemu rynkowi. Wszystko to ma sprawić, że wzrost gospodarczy mierzony w PKB być może spowolni, ale stanie się bardziej zharmonizowany i egalitarny. No i przyjaźniejszy dla środowiska.

Część ekonomistów zaczyna zresztą powątpiewać w solidność fundamentów samego wzrostu globalnego PKB. Dziennikarz „Financial Times” David Pilling opublikował w 2018 r. książkę pod znamiennym tytułem „Iluzja wzrostu. Bogactwo, bieda i dobrostan narodów”, w której, wzorem poprzedników, nie tylko krytykuje fetyszyzowanie PKB w polityce ekonomicznej, ale idzie krok dalej – wątpiąc w istnienie samego wzrostu PKB w gospodarkach krajów rozwiniętych.

Szczególnie chorobliwe więzi zdaniem Pillinga łączą największą gospodarkę świata, jaką są Stany Zjednoczone, z szejkanatami naftowymi Zatoki Perskiej oraz z Chinami. Zagraniczni partnerzy USA swoje nadwyżki budżetowe i rezerwy walutowe inwestują w amerykańskie papiery dłużne po to, aby Waszyngton mógł relatywnie tanio obsługiwać rekordowy deficyt finansów publicznych bez konieczności podnoszenia podatków obywatelom – co z pewnością odbiłoby się fatalnie na konsumpcji wewnętrznej w USA, której i Chiny, i kraje Zatoki Perskiej zawdzięczają prosperity. Taką współpracę handlowo-fiskalną w gruncie rzeczy można nazwać symbiozą, skoro obu stronom przynosi korzyści. Pilling w tym kontekście stawia jednak ważne pytanie: czy bez całego tego kuglarstwa Chiny przez lata mogłyby się cieszyć wzrostem PKB oscylującym w przedziale 7–10 proc. rocznie? Czy ­hiperrozwinięta gospodarka USA, nękana szeregiem strukturalnych problemów na czele z odpływem miejsc pracy do krajów globalnego Południa, byłaby w stanie rozpędzić swoje PKB do 3 proc., a największe amerykańskie korporacje osiągnęłyby kapitalizację giełdową, sięgającą lub nawet wykraczającą poza niewyobrażalny do niedawna pułap biliona dolarów? Słowem, czy model ekonomiczny skoncentrowany na wzroście faktycznie działa i wskaźnik PKB oddaje tempo rozwoju gospodarczego, czy może jedynie wymusza na firmach i krajach kroki, które pozwalają taki wzrost wykazać w raportach?

Zabawki znudzonych bogaczy

Pytania o granice wzrostu gospodarczego i jego miary byłyby jedynie nudnym ćwiczeniem makroekonomicznym, gdyby nie fakt, że dziś towarzyszą im fundamentalne pytania o stabilność ziemskiego ekosystemu. Zwolennicy post­wzrostu twierdzą, że to jedyna metoda na powstrzymanie katastrofy klimatycznej; wolnorynkowe półśrodki w rodzaju handlu certyfikatami emisji CO2 czy dobrowolne porozumienia ograniczające eksploatacje surowców naturalnych ich zdaniem przypominają pudrowanie nieboszczyka. W tym postwzrostowym równaniu nie brak niewiadomych, jedna z nich wydaje się jednak najistotniejsza: jak pogodzić konieczność ograniczenia tempa wzrostu światowej gospodarki z gwałtownym wzrostem ziemskiej populacji?

Do 2050 r., jak szacują demografowie ONZ, liczba ludności świata wzrośnie do 9,5 mld. Nastąpi też wyraźne przesunięcie struktury globalnego społeczeństwa – jeszcze wyraźniej w stronę Azji i Afryki cieszących się najwyższymi wskaźnikami przyrostu naturalnego. W Europie co minutę na świat przychodzą dziś średnio trzy osoby. W Afryce – 63 osoby. W Azji – aż 69. Krajom globalnego Południa globalizacja dała sposobność do szybkiego nadrobienia cywilizacyjnych i infrastrukturalnych zaległości sięgających z reguły korzeniami epoki kolonialnej. Oprócz lepszych dróg i kolejnych sieciowych kawiarni wzrost przynosi tam także spadek śmiertelności noworodków czy analfabetyzmu. Koszty środowiskowe? Na tym etapie rozwoju bywają zwykle lekceważone. W Bangladeszu, który szybko i bezwzględnie bogaci się dziś na produkcji odzieży, popularne powiedzenie mówi, że najmodniejszy w przyszłym roku kolor już w tym można zaobserwować w wodach pobliskiej rzeki. Jak namówić ludzi, którym wolny rynek dał niewielką, ale jednak zauważalną poprawę jakości życia, do postawienia własnej przyszłości w klimatycznym zakładzie?

Pytanie o to, czy i jak zastąpić wzrost, dotyczy także Polski, oficjalnie już zaliczanej do grona państw rozwiniętych. Polską gospodarkę unosi dziś konsumpcja wewnętrzna – głównie zakupy indywidualne. Część ekonomistów wskazuje na niedoinwestowane dotychczas obszary, przede wszystkim edukację i ochronę zdrowia. Rozwiązaniem byłoby przekierowanie szerokiego strumienia gotówki, która wypływa dziś za granice poprzez sklepy zagranicznych sieci handlowych, na konsumpcję nauki, kultury oraz produktów i usług poprawiających jakość i długość życia.

Realne? Izrael, który od początków nowoczesnej państwowości boryka się z brakiem wody pitnej, przekuł to ograniczenie w swój atut i dziś jest głównym eksporterem technologii odsalania wody morskiej.

Belfegor to także demon pomysłowości. ©℗

KRÓLESTWO NIEZRÓWNANEGO SZCZĘŚCIA

Bhutan. Himalajskie państewko wielkości jednej trzeciej Polski, wtulone między Indie i Chiny. Wysokie góry, w tym najwyższy niezdobyty do dziś szczyt Gangkhar Puensum (7570 m n.p.m). Dziewicza przyroda i barwny lokalny folklor – wszystko to uczyniło Królestwo Smoka (tak nazywają kraj jego mieszkańcy) popularnym celem wycieczek turystów z krajów rozwiniętych, którym marzy się kawałek „prawdziwej Azji” nietkniętej jeszcze przez globalizację.

Ilekroć mowa o Bhutanie, listę ciekawostek dotyczących kraju obowiązkowo uzupełnia wzmianka o wskaźniku narodowego szczęścia, alternatywnej dla PKB metody szacowania tempa rozwoju kraju, którą w 1972 r. wprowadził ówczesny władca Jigme Singye Wangchuck. GNH, czyli Gross National Hapiness, w przeciwieństwie do wskaźnika PKB, który koncentruje się na płacach i produkcji, najwięcej uwagi poświęca zadowoleniu obywateli z życia w państwie, które wysiłek rozwojowy ogniskuje na dobrostanie mieszkańców. Brzmi obiecująco, prawda? Dlatego, że bhutański indeks zyskał ciepłe oceny za granicą, a nawet zainspirował twórców światowego indeksu szczęścia (HPI, Happy Planet Index), który co kilka lat publikuje New Economics Foundation (w jego ostatniej edycji sprzed ośmiu lat Polska uplasowała się dopiero na 71. miejscu, niemal o pięćdziesiąt oczek niżej niż w rankingach tworzonych na podstawie PKB).

Jak się żyje w kraju, w którym władze obchodzi szczęście obywateli, a nie wzrost produkcji przemysłowej? Na próżno szukać odpowiedzi na to pytanie w bhutańskim wskaźniku, który stał się dla władz nie tylko skutecznym narzędziem promocji zagranicznej, ale także zasłoną dla zgoła nieidyllicznej polityki wewnętrznej. Królestwo Smoka – o czym turyści przybywający do Bhutanu na tygodniowe all inclusive zazwyczaj nie wiedzą – notorycznie łamie bowiem prawa człowieka. Przedstawiciele władzy zgarniają większość zysków z turystyki, która przynosi krajowi niemal jedną piątą dochodów i tłamszą w zarodku każdą opozycję. Wolność słowa sprowadzono do sloganu w konstytucji; niedawno do więzienia trafiło dwóch dziennikarzy, którzy na swoich prywatnych kontach w mediach społecznościowych pozwolili sobie na krytykę rządu. Czarną kartą w historii kraju są także prześladowania ludu Lhotshampa, mniejszości pochodzenia nepalskiego, której Bhutan odmawia praw obywatelskich i zmusza do emigracji. ©(P) MR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2020