Gdyby nie było Rosji

Właściwie dopiero teraz wszystko się zaczynało. Do Aktiubińska było czterysta pięćdziesiąt, a po drodze właściwie nic. Wyschnięte rzeki i wyschnięte słone jeziora. Coraz więcej wielbłądów.

25.07.2016

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk  /
Andrzej Stasiuk /

Wlekły za sobą pasma wyłażącej wełny w kolorze kurzu. Zostawiały je na kolczastych zaroślach. Droga biegła prosto. Nie musiała niczego omijać. Po lewej, sto kilometrów na północ, za rzeką Ural była Rosja. Niczym się nie różniła. Za Orskiem granica nakreślona była już tylko na piasku.

Zastanawiałem się, co można robić z taką ilością przestrzeni. Z granicami, przez które swobodnie wędrują zwierzęta. Bo przecież tak naprawdę to pilnowanie piachu. Nadzór pustkowi, po których przemieszczały się niegdyś ordy: Wielka, Średnia i Mała, które nie znały granic. Zawierały jedynie sojusze, by nie paść ofiarą Ojratów, Kałmuków, Baszkirów czy Kozaków. Trawa dla koni rośnie przecież, gdzie chce. Wzdłuż biegu rzek, w dolinach osłoniętych od gorących wiatrów. Chan Małej Ordy, Abulchajr, płacił Moskwie za opiekę czterema tysiącami lisich skór rocznie. Ale nie był w stanie zapanować nad swoim ludem, który nad bezpieczeństwo przedkładał radość i dumę z łupiestwa.

Aleksiej Tiewkielew – ochrzczony Tatar, Muhammed Kutłu Tawwakul, poseł moskiewski – zdawał sobie sprawę, że panowania nad stepem nie da się zdobyć za pomocą ekspedycji wojskowych. Dlatego działał za pomocą przekupstwa, podarków, umów handlowych. Za pomocą podstępu, zmiennych sojuszy, obietnic i za pomocą budowy fortec również. Moskwa postępowała tutaj w ten sam sposób, w jaki postępowali Mongołowie, gdy właśnie ją wybrali spośród ruskich księstw i wspierając doprowadzili do moskiewskiej dominacji na Rusi. Bo przecież łatwiej mieć jednego poddanego, niż dogadywać się z dziesięcioma nawzajem zwaśnionymi. Innymi słowy: ktoś musiał wziąć to wszystko za twarz, tych watażków, tych wodzów klanowych, plemiennych, których władza była krucha, iluzoryczna, bo przecież nie mogli się sprzeciwić najazdom i rabunkom swoich poddanych, skoro stanowiły główny środek utrzymania oraz źródło mołojeckiej chwały.

Ilekroć tu przyjeżdżałem, zawsze wyobrażałem sobie, jak by to było bez Rosji. Abulchajr nie musiałby opłacać się czterema tysiącami lisich skór. Przemierzałby step, wyglądając kolejnych najeźdźców z głębi kontynentu, z którymi stawałby do walki, zawierał sojusze albo umykał przed nimi na zachód lub północ. W nieustannym ruchu, ze wzrokiem badającym horyzont, nasłuchujący odgłosu końskich kopyt. Wysyłający szpiegów, chwytający jeńców. Jak sto, jak dwieście lat wcześniej. Jak zawsze w tych stronach, w tych krainach jakby zrodzonych przez nieskończoność, aby ludzie nabrali jako takiego pojęcia o tym, czym może być wieczność: teraźniejszością, której nie można opuścić. Można tylko wędrować w głąb niej z całym dobytkiem, wozami, jurtami, bydłem, psiarnią i dziećmi, zostawiając dzień po dniu i tydzień po tygodniu wygniecioną trawę i czarne kręgi po ogniskach. Tylko to można zrobić. Dzień za dniem. Za stadami tłuściejącymi z upływem lata. Od wschodu do zachodu słońca. Bez miast i wynalazku linearnego czasu, który więzi życie. Porzucając ogryzione kości i osłabłych starców. Szukając rad i wróżb w palonych w ogniu baranich łopatkach.

Ilekroć tu przyjeżdżałem, wyobrażałem sobie, że to trwa. Że od czasu do czasu zjawia się jakiś nowy Temudżyn, nowy Timur Lenk, zagarnia ziemie i ludy, i buduje kolejne imperium, które w apokaliptycznym paroksyzmie sięga od wschodu po zachód, a potem, po ich śmierci, znów rozpada się na osierocone plemiona, ułusy i ordy, które wędrują przez step wyglądając nowego władcy. I nie ma Rosji, w której lesistym i bagiennym wnętrzu mogliby przepaść. Nie ma twierdzy orenburskiej, nie ma zręcznego Tiewkielewa, nie ma nic.

Więc step sięga aż po bramy i mury naszych miast. Jeźdźcy okrążają je kłusem i w galopie. Cuchną mięsem i dymem. Ubrani w skórzane pancerze. Zjawiają się rok po roku wczesną jesienią. Strach więzi mieszkańców za murami. We wnętrzach kamiennych domów, w kościołach, w zaduchu, jesień po jesieni, rok za rokiem, stulecie za stuleciem, a konni wciąż przybywają, jakby nieustannie rodziła ich otchłanna przestrzeń, i jest ich więcej niż gwiazd na niebie, więcej niż ryb w morzu, i lekceważą miasta, jakby czuli do nich wstręt, zostawiając je na pastwę głodu ciągną dalej, toczą się jak fala obmywająca mury, jak potop kryjący uprawioną ziemię, jak pożar spopielający drewniane wsie. Dzicy i żywi, bez wyraźnego celu poza samym ruchem, poza wędrówką, jakby przy okazji siejąc mord, zniszczenie i pożogę, tak jak powódź bierze na swój grzbiet wszystko, co stanie jej na drodze. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2016