Gdy sypie się świat

Wakacje minęły tak, jakby nie było epidemii. Teraz stolica Katalonii znów zastyga. „Zabijacie nas” – czytam w oknie jednego z zamkniętych lokali.
z Barcelony

02.11.2020

Czyta się kilka minut

Dzielnica Raval w Barcelonie, 21 września 2020 r. /  / PACO FREIRE / GETTY IMAGES
Dzielnica Raval w Barcelonie, 21 września 2020 r. / / PACO FREIRE / GETTY IMAGES

To miasto nie przyzwyczaja do ciszy. Dlatego gdy Barcelona nagle milknie – gdy nikt nie dyskutuje w barze na rogu, gdy fale turystów nie przetaczają się uliczkami, gdy nawet sąsiad musi dać sobie spokój z cotygodniowymi imprezami – można się tutaj poczuć obco.

Po raz pierwszy Barcelona milknie w marcu. Po pustych ulicach przemykają jedynie ci, którzy przemykać muszą: starszy farmaceuta, ekspedientki, przemęczeni lekarze. I ci, którzy na przemykanie dostali specjalną przepustkę. Wśród tych drugich ja i mój pies. Wychodzimy na nudne spacery po miejskim pustkowiu, gdzie wszystkie drogi i tak prowadzą w jedno miejsce: do osiedlowego parku. Tu oboje możemy zachwycić się faktem, że w mieście ostały się jednak inne osobniki naszego gatunku. Gdy psy załatwiają swoje psie potrzeby, ludzie załatwiają własne, przez lockdown zaniedbane. Rozmawiamy.

W kwietniu przeważają dyskusje o liczbach, bo w Hiszpanii zakażenia rosną w zawrotnym tempie. Część obwinia rząd, inni mówią: „Nikt by sobie lepiej nie poradził”. Cudzoziemcy, którzy mieszkają tu na stałe lub na chwilę, są przepytywani z sytuacji za granicą. Jordi, 70-letni emeryt, ulgę odnajduje w ciągłym oburzeniu („Nie można usiąść na minutę na ławce, żeby policja nie straszyła mandatem!”).

Maj i czerwiec przynoszą więcej luzu, w parku można zostać dłużej niż kilka minut. Z niektórych twarzy zaczynają zsuwać się maseczki i nikt nie zwraca na to specjalnie uwagi.

Wakacyjne weekendy to już regularna impreza. Tylko ostrożniejsi kręcą głową z niedowierzaniem lub dezaprobatą.

A teraz: jesienna fala. Znowu dystans, znowu liczby. I pytanie, które w żadnym momencie pandemii nie staje się mniej aktualne: co dalej?

A nuż ktoś przyleci

– To może cię oprowadzę?

Z Aurorą rozmawiam niecałe dwie minuty, a już spieszy się do pokazania mi swojej restauracji. – Na początku była mała tawerna. Skąd nazwa? Ludzie mówili, że caracoles, ślimaki, są u nas pyszne – zaczyna się opowieść o rodzinnym biznesie. – Popularność lokalu rosła, pomógł w tym brat dziadka. Robił w filmach i znał się z ówczesnymi gwiazdami kina. Znasz Avę Gardner?

Przełomem dla biznesu jest zdjęcie. Zrobione w 1948 r., autor to sławny fotograf Irving Penn, a fotografowany obiekt to bullabesa, zupa rybna. Do tej pory z całego świata przylatują, żeby o tę zupę zapytać.

– Tu mamy kuchnię węglową, oryginalna, z roku 1835 – Aurora wie, że stare wnętrze robi wrażenie. Nie bez powodu każdy klient musi przejść tędy w drodze do stolika. A w pierwszej sali, na ścianach, fotografie: – Popatrz, to Bergman. Dalej Giorgio Armani z moim bratem. Z wujkiem siedzi Robert de Niro. Catherine Deneuve, Lenny Kravitz, Jon Bon Jovi. A tutaj ja i Jimmy Carter.

Prowadzi mnie jeszcze do portretu polskiej śpiewaczki operowej, której nie kojarzę, ale uśmiecham się na ten gest (Aurora podkreśla, że była w Polsce wielokrotnie, uwielbia pierogi). A później do kolejnych pustych teraz sal. – Normalnie mieści się tu 250 osób, teraz obsługujemy około 50 – tłumaczy nienakryte stoły. – Po pięciu miesiącach w końcu odważyliśmy się otworzyć. Większość personelu mamy na ERTEs, tymczasowych zwolnieniach. Turystów brak, hotele zamknięte, miejscowi boją się przychodzić.

Aurora zachęca do zrobienia zdjęcia, w końcu wnętrze takie urokliwe. Wie, że nie przyszłam robić reklamy lokalu, mimo to powtarza: – Napiszesz, a nuż ktoś przyleci i zajrzy.

Jest spięta. Przyszłość tawerny Los Caracoles, która w ostatnich latach przyjmowała tłumy turystów z zagranicy, wisi na włosku. Trzeba było zmniejszyć kartę, organizować dostawy do domu. Aurora nie liczy nawet na zysk, cel to jak najmniej stracić.

Jednak tydzień po naszej rozmowie w Katalonii wchodzą w życie nowe regulacje: restauracje muszą pozostać zamknięte przez kolejnych 15 dni. „W Katalonii jest ok. 80 tys. barów i restauracji. To rozwiązanie karze jeden sektor bardziej od pozostałych” – mówi dziennikowi „La Vanguardia” Josep Sánchez Llibre, prezes reprezentującej przedsiębiorców organizacji Foment del Treball.

Niektórzy próbują obejść ograniczenia. Restauracja El Mordisco jeszcze przez kilka dni przyjmuje klientów, przekonując o skuteczności zainstalowanego w lokalu supernowoczesnego systemu oczyszczania powietrza. W końcu, jak wszyscy, zamkną sale, a przed drzwiami wystawią stolik z menu i płynem do dezynfekcji. I napisem, z którym nie można dyskutować: „Take away only/ Solo para llevar”.

Nowe światło, stare problemy

W centrum tracą wszyscy. Kilka kroków od Los Caracoles mieści się targ La Boqueria, dla turystów punkt obowiązkowy. Świeże owoce morza, bary z tapasami, jaskrawe kolory przy stoiskach z owocami – jeszcze w zeszłym sezonie najlepsze tło dla wakacyjnych selfie. Zwykle trudno się przecisnąć przez płynący między alejkami tłum. Dziś miejsce jest opustoszałe.

– Nie mam nawet za co pokryć wydatków – María cały dzień czeka na tego jednego, podnoszącego na duchu klienta. W ofercie ma krojonego arbuza, mango, mieszanki owoców. Wszystko zamknięte w plastikowych opakowaniach i gotowe do spożycia: przekąski pod turystów. – Wyjdziemy z tego pewnie dopiero w następne wakacje – prognozuje.

Sprzedawczyni falafeli radzi sobie trochę lepiej, najwierniejsi klienci są tutejsi: – Ale gdybym wynajmowała lokal w budynku, w życiu bym się nie wypłaciła.

Wie, co mówi, bo dwoje znajomych musiało zamknąć biznesy.

Z centrum znikają kolejne sklepy i restauracje – przewiduje się, że już jedna trzecia. Sytuacja wygląda tu poważniej niż w pozostałych dzielnicach. Pustki podkreślają to, o czym barcelończycy wiedzą już od jakiegoś czasu: turyści odebrali mieszkańcom Stare Miasto. Trudno się dziwić, że niektórym nagła cisza może odpowiadać.

– Kiedyś mieliśmy tu sklepy z AGD, księgarnie, nie wszystko było pod turystów. Teraz były imprezy do drugiej w nocy. Gdy masz dwoje dzieci, to może być problem – mówi Miquel Uriondo, mieszkaniec Gòtic, jednej z centralnych dzielnic. – Ale lockdown rzucił też nowe światło na wiele naszych starych problemów.


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


Jak na nieustanną, męczącą obecność handlarzy narkotyków. To ich pierwszych po lockdownie przyuważył na ulicach Miquel. Przedtem, przy tłumach zwiedzających, nie rzucali się aż tak w oczy. – Stracili klientów wśród turystów, to zaczęli sprzedawać miejscowym – denerwuje się Miquel. Jeszcze przed kryzysem sanitarnym dostawał od starszych mieszkańców sygnały, że przez narkogangi przestają czuć się u siebie. – Coś się musi zmienić – zaznacza.

Możesz liczyć na sąsiada

Kryzys niczego nie zdemaskował, bo takie problemy, jak uzależnienie centrum od turystów, od lat są oczywiste. Przyniósł za to przykre niespodzianki: tych, którym dotąd z trudem udawało się opłacać czynsz, wywindowany do granic możliwości, spotkały pandemiczne zwolnienia.

– I to właśnie wtedy – mówi Miquel – do gry wchodzą sąsiedzi.

Sieć wsparcia tworzy się najpierw wirtualnie, w komunikatorach. Później przenosi się na ulice. Mieszkańcy Gòtic, we współpracy z zaprzyjaźnionym marketem, organizują rodzinom paczki z jedzeniem, starszym donoszą leki. Jeśli samotny rodzic ma szansę wrócić do pracy, szukają wśród siebie chętnych do opieki nad dziećmi. To nieoficjalna pomoc, bazuje na wzajemnym zaufaniu. Ale dociera do ludzi szybko, zanim zdąży zareagować miasto.

– Właśnie będę dzwonić do tych naszych rodzin, żeby sprawdzić, jak sobie radzą – mówi Miquel.

Widać, że jest zmęczony. Do domu wraca późno, zwykle koło 23. Oprócz własnej pracy, pandemia mija mu na spełnianiu roli z jednej strony znajomej, ale w pewnym sensie zupełnie nowej: sąsiada, który zawsze jest tuż obok.

Dwie pandemie

W dzielnicy Raval ruch jest dużo większy. Ktoś biegnie do pracy, kawałek dalej ktoś inny głośno dyskutuje o przyszłości kraju. Przy osiedlowej siłowni krążą ludzie.

– Dwie wody, poproszę.

– Dwie wody i chleb, jeśli jeszcze jest.

– Coś do jedzenia, cokolwiek.

Jeden po drugim podchodzą do barierki ogradzającej budynek. Ochroniarz uśmiecha się, czasem tylko zwróci uwagę. „Znasz zasady, zasłoń nos” – rzuca do starszego rozgadanego mężczyzny. Najwyraźniej go zna. Niektórzy jedzą od razu, na schodku nieopodal. Inni znikają za rogiem z paczuszką pod pachą. Z drugiej strony ustawia się druga kolejka po ciepły prysznic.

– Wielu jest tu po raz pierwszy, kryzys ich do tego zmusił – mówi Ernest Morera Muñoz, który występuje tu także w roli rzecznika. – Widać, że się wstydzą.

Ernest jest zabiegany. Odkąd epidemia zmusiła ich do zamknięcia siłowni, zajmują się pomocą doraźną: codziennie wydają 150 posiłków, 150 paczek z ubraniami i zapewniają prysznic 150 osobom. Funkcja budynku w czasie pandemii przypomina tę, którą pełnił do lat 60. XX w., zanim przekształcił się w siłownię: wtedy była tu publiczna łaźnia dla najbiedniejszych, którzy nie mieli w domu łazienki bądź żyli na ulicy.

– Od 2012 r. nasza misja jest dużo ciekawsza – tłumaczy Ernest. Gimnasio Sant Pau to kooperatywa realizująca projekt społeczny: tylko część osób korzystających z siłowni to klienci komercyjni, większość ma zapewniony wstęp dzięki konkretnym instytucjom i organizacjom pozarządowym.

Ernest: – Nie zamykamy osób w trudnej sytuacji w osobnym pomieszczeniu, nie organizujemy dla nich specjalnych zajęć. Przychodząc tu na basen, nie wiesz, czy chłopak obok ciebie wróci zaraz do wygodnego domu czy z powrotem na ulicę.

A tych drugich z roku na rok w Barcelonie przybywa. Według danych zebranych w czerwcu w trakcie lockdownu na ulicy przebywało 1200 osób (wprawdzie doliczono się ponad 4 tys. bezdomnych, jednak większość z nich spędza noce w noclegowniach i ośrodkach pomocy).

– Średnia wieku to 45 lat, zwykle mężczyźni. Ale trudno ustalić jeden profil osoby bezdomnej, na ulicę może trafić każdy – tłumaczy Jesús Ruiz, dyrektor ASSÍS, jednego z ośrodków pomocy dla osób w kryzysie bezdomności. – To prawda, że dużą część stanowią cudzoziemcy. Kiedyś głównie ze wschodu Europy, w tym z Polski. Później z Ameryki Południowej. Teraz w tej grupie przeważają przybysze z północnej Afryki.

W trakcie lockdownu miasto zorganizowało dla bezdomnych sześć dodatkowych domów pobytu tymczasowego. Nie wszyscy jednak mieli szansę z nich skorzystać. – Osoby cierpiące na choroby psychiczne nie zostają długo w takich miejscach – przyznaje Jesús. – Dla nich i dla wszystkich innych, którzy zostali na ulicy, przygotowaliśmy plecaczki z maską, rękawiczkami i pakietem informacji o tym, co się dzieje i gdzie mogą szukać pomocy.

Dziennik „La Vanguardia” podaje, że aż 40 proc. osób przebywających w prowizorycznych ośrodkach nigdy wcześniej nie doświadczyło bezdomności. Większość pracowała na umowach-zleceniach albo poza oficjalnym rynkiem pracy. To ci, o których Ernest mówi, że przychodzą zawstydzeni. – To zwykle cudzoziemcy. Miejscowy raczej znajdzie jakąś kanapę u znajomego czy u rodziny. Obcokrajowcy nie mają swojej grupy wsparcia – tłumaczy.

W budynku siłowni Ernest spędził już dwie kwarantanny. Spotyka codziennie setki ludzi. Tymczasem w domu ma dwójkę dzieci i mamę chorującą na płuca. Czasem woli nie ryzykować powrotu. Boi się o przyszłość ludzi najbardziej dotkniętych kryzysem: rządowa pomoc jest niewystarczająca i za długo trzeba na nią czekać.

Ernest: – Według mnie są dwie pandemie. Jedna sanitarna. Druga, społeczna, jest tuż za nią. Opóźniona o jakieś cztery miesiące. Pierwsze efekty już widzimy, a to, co nadchodzi, to nie będzie fala, tylko tsunami.

Pocztówki

Od kilku dni właściciele barów i restauracji protestują przeciw ograniczeniom, chcą ich zniesienia. Wstawia się za nimi burmistrzyni Barcelony Ada Colau: przypomina katalońskiemu rządowi autonomicznemu, że restauratorów nie należy pozostawiać samym sobie.

„Zabijacie nas” – czytam w oknie jednego z zamkniętych lokali. Ten widok robi wrażenie, jak smutna pocztówka wysłana z ogarniętego pandemią miasta. Inne obrazki, które przychodzą na myśl, to te, do których wszyscy są tu przyzwyczajeni: przepełnione szpitale, konflikty między politykami i dyskusje o nueva normalidad, nowej normalności.

– Nie podoba mi się to wyrażenie – mówi Ernest z Gimnasio Sant Pau. – Ono zakłada, że wystarczy powrót do tego, co było wcześniej. Że sytuacja nie wymaga specjalnych środków. Przecież już wiemy, że to nieprawda.

Wielu widzi w tym kryzysie dobry moment na bardziej radykalne zmiany. W takim tonie wypowiada się dla „El Pais” Ada Colau: tłumaczy, że chwilowy zastój należałoby wykorzystać na ograniczenie turystyki i jej lepszą kontrolę. Cały ciężar turystycznego chaosu nie może spadać na centrum, do którego powinni wrócić mieszkańcy.

Ten pomysł podoba się Miquelowi: – Liczyłbym jeszcze na lepszy kontakt między nami i ratuszem. Bo my, sąsiedzi, więzy między sobą mamy już silne.

Miquel i jego sieć sąsiedzkiego wsparcia też nadaliby się na pocztówkę, tylko inną: jedną z tych niosących nadzieję. Można dorzucić jeszcze Ernesta z jego 150 posiłkami dziennie. Oraz nowe centrum La Llavor dla kobiet w kryzysie bezdomności: po lockdownie pojawiło się ich więcej, uciekały przed przemocą w domu. Albo duże zdjęcie grupy wolontariuszy: podobno w samym Czerwonym Krzyżu od marca przybyło ich w Katalonii aż 6 tys., przy czym 90 proc. z nich to ludzie młodzi.

Stan alarmowy

Od ponownego zamknięcia restauracji i barów ludzi w parku jest znów coraz więcej.

Carlos, właściciel sznaucera miniaturki, sam przez te ograniczenia trafił na zwolnienie, przynajmniej do końca roku. Jest jedną z tych osób, które zawsze szeroko się uśmiechają, nawet gdy w kilka dni sypie im się cały świat. Nie wie, co dalej. Może jakaś magisterka? Jeśli zgodziliby się wypłacić mu zasiłek dla bezrobotnych za jednym razem, może nawet byłoby go stać. Do tej pory pracował w gastronomii.

– Cztery tysiące nowych w samej tylko Katalonii – rzuca Carlos w środę 21 października.

Kilka dni później rząd w Madrycie ogłasza – tak jak zrobił to wiosną – stan alarmowy.

Znowu liczby. I pytanie, które w żadnym momencie pandemii nie staje się mniej aktualne: co dalej? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2020