Gdy słabość jest siłą

Jedzie, jedzie wózek, a na wózku Buzek - kiedy Püdelsi śpiewali tę piosenkę, wydawało się, że wózek Jerzego Buzka na dobre się wykoleił. Dziś każdy Polak wie, że mowa o polityku, który ma zostać wybrany na szefa Parlamentu Europejskiego, choć chyba mało kto potrafiłby powiedzieć, co ten wybór może znaczyć.

30.06.2009

Czyta się kilka minut

Kariera polityczna Jerzego Buzka jest zaprzeczeniem wielu reguł polskiej polityki - o ile oczywiście takowe istnieją. Jest pewnym paradoksem, że tak jak w 1997 r. na czele rządu stanął człowiek bez zaplecza politycznego, o którym większość Polaków wcześniej nie słyszała, tak teraz najwyższe międzynarodowe stanowisko, jakie obejmie Polak, przypadnie komuś, kogo o to byśmy nie podejrzewali. Jak on to zrobił, że niepostrzeżenie okazał się lepszym "graczem" niż Leszek Miller czy Jarosław Kaczyński?

Żaden z "rasowych" polskich polityków nie był nawet blisko podobnej funkcji - ani Lech Wałęsa, któremu Adam Michnik wróżył kiedyś prezydenturę Europy, ani Bronisław Geremek, ani Aleksander Kwaśniewski czy Radosław Sikorski, których polskie media z upodobaniem wymieniają jako kandydatów na szefów międzynarodowych organizacji. Jeśli do tego dodamy, że do Jerzego Buzka należy niepobity w dwudziestoletniej historii III RP rekord utrzymania się na stanowisku szefa rządu przez pełną kadencję sejmową i to, że zaraz po jego nominacji wszyscy byli pewni, iż jest to premier tymczasowy, musimy się zgodzić, że polityczna droga Buzka należy do naprawdę nieprzewidywalnych.

Narzędzie czy autorytet

Bo też on sam jej chyba nie przewidywał. Do 1980 r. był absolutnie obojętny politycznie - czas wypełniały mu praca naukowa i życie rodzinne. Przełomem był Sierpień 1980 r. Wkrótce Buzek przewodniczył I Zjazdowi Solidarności, w stanie wojennym kierował działalnością podziemnego Związku na Śląsku - do momentu, gdy choroba córki i starania o jej leczenie za granicą zmusiły go do wyboru: polityka albo rodzina.

Wybrał rodzinę. I choć może miał wszelkie dane ku temu, by być wśród zwycięzców 1989 r., zabrakło go w pierwszej lidze. A przez pierwsze lata III RP nie dał się poznać szerszej opinii - owszem, prowadził krajowe zjazdy Solidarności, był w Związku - bodaj z przyzwyczajenia i lojalności, ale z pewnością trudno byłoby go zaliczyć do politycznego establishmentu.

I to on właśnie decyzją Mariana Krzaklewskiego został po zwycięstwie Akcji Wyborczej Solidarność kandydatem na premiera. Bawił wówczas na wakacjach na południu Europy. Do politycznych gabinetów, w których wykuwała się koalicja AWS z Unią Wolności, trafił prosto z plaży.

Brak politycznego obycia i brak własnego zaplecza sprawiał, że mało kto dawał jego misji więcej niż kilka miesięcy. Sprawne prowadzenie zjazdów Solidarności to, w oczach sceptyków, było zbyt mało, by sprawnie prowadzić sprawy kraju. Ale nie to miało być największym jego problemem, lecz podejrzenia, że do prowadzenia spraw kraju rwać się będzie - tyle że z tylnego siedzenia - Marian Krzaklewski. Po czterech latach, i zwłaszcza po tym, gdy UW wyszła z koalicji, okazało się, że w Polsce najtrwalsze są rządy słabe. Marek Belka, którego gabinet kilka lat później trwał wbrew arytmetycznej i politycznej logice, mógłby coś na ten temat powiedzieć.

Jerzego Buzka przyjęło się wówczas uważać za narzędzie Krzaklewskiego. Czy tak było w istocie? Powiedział niedawno Monice Olejnik i Agnieszce Kublik: "Gdybym zabiegał o wizerunek silnego premiera, gdybym bił publicznie pięścią w stół, to zostałbym uznany za silnego przywódcę, tyle że niczego byśmy nie załatwili".

To wszak Buzek wciągnął Krzaklewskiego do Solidarności, to on nakłonił go do pisania doktoratu, słowem: to Buzek był dla Krzaklewskiego autorytetem, a nie na odwrót. Buzek był w eksperckich zespołach przygotowujących program idącej do władzy AWS. Ich relacje do dziś pozostają tajemnicą - dla jednych są przyjaciółmi, dla innych tylko znajomymi. Znamienne, że Krzaklewski, który też startował w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego, przepadł. Polacy jednak uważają, że coś ich różni.

Trudno powiedzieć, czy w 1997 r. podobały się Buzkowi populistyczne zagrywki Krzaklewskiego: nazywanie konstytucji targowicą czy pomysł intronizacji Chrystusa. Buzek wszak był w Solidarności, gdy ta angażowała się w wojnę na górze i gdy zaczęła podważać sens gospodarczej transformacji; akceptował też atmosferę, w jakiej doszło do rozwodu z Lechem Wałęsą. Czy ten łagodnie usposobiony ewangelik przymykał oko na radykalne i narodowo-katolickie akcenty ze słabości własnego charakteru, jak chcieli niektórzy, czy z wyrozumiałości dla spraw w gruncie rzeczy drobnych, gdy jest szansa robić rzeczy wielkie? Albo - gdy już był premierem - co czuł, gdy Marian Krzaklewski szedł na czele antyrządowej demonstracji? Trudno powiedzieć, a on sam na podobne pytania nie odpowiada.

Rozumiałem ludzki wymiar

Z drugiej strony Buzek był podejrzany dla części polityków AWS. Zdaniem niektórych był bardziej "ich", czyli Unii Wolności, niż człowiekiem prawicy. Koalicja, której przewodził, od początku trzeszczała. W wyniku negocjacji UW zdołała zdobyć kilka kluczowych ministerstw - nie podobało się to frakcjom w AWS. Posłowie, których byt polityczny dzień po ogłoszeniu wyników stał się już jasny, przestali się oglądać na Krzaklewskiego. Nie wszystkim musiały się podobać słowa z wywiadu dla KAI po desygnowaniu go na premiera: "Skutki czterech lat władzy koalicji SLD-PSL są różnorodne i nie wszędzie katastrofalne. Na szczęście nie stało się ostatnio nic takiego, co uniemożliwiałoby nam dalsze prowadzenie reform. Nie nastąpiło - podkreślam raz jeszcze - jakieś generalne cofnięcie się".

Werbalne umiarkowanie w ocenie poprzedników, dobre relacje z "różowym" koalicjantem tylko podgrzewały atmosferę "drugiej Magdalenki". Jednocześnie w sprawach ideologicznie ważnych dla prawicy Buzek nie odstawał od ortodoksji. Był zwolennikiem lustracji. Mówił dziennikarzom: "Jeżeli chcemy wyeliminować pozostałości po tym systemie, musimy to zrobić w sposób stanowczy i jednoznaczny".

Gdy w czasie prezydenckiej kampanii wyborczej w 2000 r. lustracji miał zostać poddany Aleksander Kwaśniewski, środowiska liberalne i lewicowe uznały to za skandal. Buzek napisał wówczas list do Adama Michnika: "Lustracja to Prawo. Każdy poddany działaniu Prawa może się zachowywać dowolnie. Jedni więc milczą, chociaż brutalne pomówienia mojej osoby i dla mnie, i dla moich bliskich były bardzo ciężkim doświadczeniem. Inni się skarżą, a jeszcze inni mówią o odwecie. Nie oceniam tego i nie komentuję. Rozumiałem ludzki wymiar kłopotów, jakie przeżywał Pan Prezydent Aleksander Kwaśniewski w czasie procedury lustracyjnej, i dlatego interweniowałem i pisałem listy. Ale powtarzam raz jeszcze: w sprawie lustracji kandydatów na Prezydenta obowiązuje odrębna procedura, zgodnie z ustawą o wyborze Prezydenta".

W liście tym nawiązał do historii sprzed kilku lat, gdy jeden z działaczy Solidarności rozgłosił, że Buzek był TW o kryptonimie "Docent". Czy po takim doświadczeniu liczył, że odpowiednie ustawy i instytucje będą potrafiły okiełznać lustracyjną gorączkę?

Wielka rozgrywka

Jego rząd, od 2000 r. mniejszościowy, ale z parlamentarnym poparciem UW, pozostanie w pamięci Polaków jako ekipa, która zdecydowała się przeprowadzić cztery wielkie reformy: oświaty, zdrowia, administracyjną i emerytalną. Do dziś przetrwały właściwie tylko dwie ostatnie - dwie pierwsze zostały pokiereszowane przez rządzącą od 2001 r. lewicę. Reforma administracyjna została ośmieszona już w trakcie jej wprowadzania - gdy zamiast planowanych 12 silnych województw w toku lokalnych awantur, sejmowych targów i prezydenckich sprzeciwów na mapie Polski nakreślono ich 16.

Ciężko po prawie dekadzie ocenić reformatorski dorobek tamtego rządu właśnie dlatego, że większość starań została wypaczona albo na samym początku, albo w kolejnych latach. Ekonomiści z Leszkiem Balcerowiczem, ówczesnym wicepremierem i ministrem finansów, żywili obawy, że cztery wielkie reformy rozsadzą budżet. W 1998 r., gdy po Europie Środkowej i Wschodniej przetaczał się kryzys, Polacy mogli żywić optymizm. Bomba wybuchła później...

Ale chyba można zaryzykować stwierdzenie, że z dzisiejszej perspektywy dla Jerzego Buzka (i kraju) nie te reformy były najistotniejsze. Wtedy, wśród buńczucznych wypowiedzi różnych spóźnionych rejtanów, może nie było to tak widoczne, ale to tamten centroprawicowy rząd i Sejm dokonały decydującego manewru i skierowały Polskę jednoznacznie na Zachód. Po pierwsze, to rząd Buzka zdołał nadać prywatyzacji państwa nową dynamikę - wielkie państwowe przedsiębiorstwa powierzono zachodnim inwestorom. Po drugie, w 1999 r. Polska wstąpiła do NATO. Wieloletnie marzenie o przynależności do Zachodu stawało się faktem. Dziś jeśli wspomina się tamten dzień, na myśl przychodzą dwa nazwiska: Geremka i Kwaśniewskiego. Dla Geremka, wtedy szefa MSZ, udział w ceremonii akcesji do Sojuszu był uwieńczeniem lat politycznej działalności, Kwaśniewski zebrał premię za to, że jako były komunista wraz z całą formacją zmienił poglądy.

A Buzek? Był akurat premierem, ale nikt nie kojarzył go z tym sukcesem, wypracowywanym, gdy był poza polityką. Potrafił jednak stać w cieniu.

Jego wielka rozgrywka przyszła zaraz później: w grudniu 2000 r. na szczycie w Nicei. To wtedy wywalczył dla Polski 27 głosów w Radzie UE, choć miał przeciwko sobie unijnych możnych, z prezydentem Francji na czele. Kłócił się, przekonywał i przekonał. Wtedy pewnie dał się poznać unijnej śmietance i jeśli wkrótce stanie na czele Parlamentu Europejskiego, to jednym ze źródeł tego sukcesu będą właśnie ówczesne negocjacje.

I nie jest ważne, że zaraz potem na "obronie Nicei" karierę próbowali robić inni politycy. Polska za czasów premierostwa Buzka długo i mozolnie negocjowała warunki wejścia do Unii, inne kraje miały nas za zawalidrogę. Także w kraju ta polityka była krytykowana. Dziś wiemy: bilans tych wysiłków jest jednoznacznie pozytywny. 220 przyjętych ustaw w 80 procentach dostosowało polskie prawo do unijnego. Nowej ekipie zostawiono jeszcze 30 projektów, właściwie tylko do przegłosowania. Dwa i pół roku po odejściu Buzka z gmachu przy Alejach Ujazdowskich Leszek Miller mógł w glorii i chwale wprowadzać Polskę do zjednoczonej Europy.

Kaczyński odebrał telefon

Ostatnie miesiące rządów Buzka to czas kuriozalny. Sejm przypominał bazar. Słynne "oczko" - grupa 21 posłów AWS głosujących według swego uznania - rozbijało najlepsze nawet inicjatywy. Niekończące się próby ratowania rozpadającej się formacji wywoływały śmiech i zniecierpliwienie. Buzek z uporem próbujący godzić ogień z wodą wydawał się w tym wszystkim zagubiony. A na koniec minister finansów Jerzy Bauc odkrył kilkudziesięciomiliardową dziurę w budżecie. Nawet dla Buzka, którego cierpliwość wydawała się być z gumy, było to za dużo. Okazało się, że finanse państwa załamały się, m.in. pod ciężarem reform i radosnej twórczości ustawodawczej posłów. Bauc z rządu wyleciał z hukiem - była to, bagatela, bodaj 30. dymisja w tym gabinecie. Dziura jednak została i we wrześniu 2001 r. wpadli w nią liderzy tych formacji, które firmowały rządy w latach 1997-2001 - z Jerzym Buzkiem na czele. Z krajowej polityki zniknęła Unia Wolności, przepadli ci, którzy do końca trzymali się RS AWS. Na horyzoncie majaczyły już sylwetki nowych postaci gotowych zająć miejsce na scenie, rysowały się nowe podziały polityczne, wykuwał nowy język. Cóż, że po dokładniejszym przyjrzeniu się, twarze okazywały się jakby znajome? Lada chwila padnie hasło IV RP i rewolucji moralnej, która odeśle lewicę niewiele bliżej od miejsca, gdzie wylądowała UW.

I znów ten niepozorny Jerzy Buzek, który do polityki trafił niby na chwilę, okazał się tym, który pierwszy rzucił kamyk uruchamiający lawinę. Otóż w czerwcu 2000 r., tak jak niemal trzy lata wcześniej on sam, niczego niepodejrzewający Lech Kaczyński odebrał telefon. Tym razem dzwonił Buzek: z propozycją objęcia resortu sprawiedliwości po Hannie Suchockiej. Kaczyński się zgodził.

W zasadzie współpraca premiera z ministrem układała się pomyślnie - dla ministra do tego stopnia, że jego popularność w sondażach stale rosła. Do akcji wkroczył jego brat Jarosław. Powstałe wtedy Prawo i Sprawiedliwość razem z Platformą Obywatelską szybko zaczęło podporządkowywać sobie przestrzeń polityczną. Resztę znamy.

Gdy Unia Wolności odeszła w czerwcu 2000 r. z koalicji rządowej, Buzek, można się domyślać, był w kropce. Szybko potrzebował następców unitów. Padło m.in. na Kaczyńskiego. Czy gdyby ktoś mu wtedy podsunął inną propozycję, albo czy gdyby Lech Kaczyński z jakichś przyczyn nie odebrał telefonu - historia Polski potoczyłaby się inaczej? Być może. Być może jednak nastroje społeczne i tak poszłyby w tym kierunku i znalazłyby identyczne polityczne uzasadnienie. Niemniej to właśnie Jerzy Buzek popchnął wózek, na który wsiedli liderzy IV RP.

Dostał drugą szansę

Buzek się na nim nie znalazł. Poszedł na dno razem z tym, co zostało po wielkim ugrupowaniu Mariana Krzaklewskiego.

I to właściwie miał być koniec. Ale nie: w 2004 r. PO wciąga go na listę wyborczą do Parlamentu Europejskiego. Ku zaskoczeniu wszystkich zdobywa 173 tysiące głosów i najwyraźniej puszcza Donaldowi Tuskowi w niepamięć uszczypliwe uwagi, że był premierem nieumiejącym podejmować decyzji, i to, że także PO wyciągając z RS AWS co popularniejszych polityków, zniszczyła to ugrupowanie.

W 2004 r. dostał drugą szansę, teraz może zagrać o jeszcze większą stawkę. I być może ta dziwna jak na polskie warunki gotowość dążenia do porozumienia, która w czasach premierostwa narażała go na niepowodzenia, w Unii Europejskiej okaże się skuteczna.

Wydawałoby się, że w epoce infotainment Buzek średnio nadaje się do polityki. Być może nawet Wiesław Władyka wyświadczył mu małą przysługę swą niefortunną wypowiedzią w radiowym studio - ten skandal jakoś "rozruszał" postać byłego premiera. A może, wskazywałby na to wynik z ostatnich wyborów, Polacy chcą między spektaklami różnych spin doktorów popatrzeć na trochę nudnej, pozbawionej ekscesów polityki?

Kariera Jerzego Buzka dowodzi, że nie miał zwyczaju pchać się do pierwszego szeregu i że kariera polityczna nigdy nie była dla niego celem ostatecznym. Być może, paradoksalnie, w tym czai się sekret jego sukcesu: nie musząc odnosić politycznych sukcesów za wszelką cenę, odniósł je za cenę względnie niewielką.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2009