Jak premier z prezydentem

Współpraca rządu igłowy państwa wywodzących się zprzeciwstawnych obozów nieraz układała się lepiej niż wtedy, gdy wywodzili się ztych samych ugrupowań. To wynik nie tyle specyfiki polskich rozwiązań prawnych, ile siły osobowości iambicji polityków.

02.11.2007

Czyta się kilka minut

Donald Tusk w Pałacu Prezydenckim, lipiec 2007 r. / Fot. WOJCIECH OLKUŚNIK / Agencja Gazeta /
Donald Tusk w Pałacu Prezydenckim, lipiec 2007 r. / Fot. WOJCIECH OLKUŚNIK / Agencja Gazeta /

Lech Wałęsa od 1993 r. musiał współpracować z koalicją Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. W 1995 r. przestał być prezydentem na rzecz Aleksandra Kwaśniewskiego z SLD, który dwa lata później potwierdzał w Pałacu Prezydenckim zwycięstwo Akcji Wyborczej "Solidarność" i Unii Wolności. W 2001 r., kiedy od roku trwała druga kadencja prezydentury Kwaśniewskiego, władzę znów objęła koalicja SLD-PSL. Z kolei w listopadzie 2005 r. rozpoczęły się rządy Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem, desygnowanym na wniosek większości sejmowej przez prezydenta Kwaśniewskiego. Do tych sześciu lat koabitacji można jeszcze dodać okres od lipca 1989 r. do grudnia 1990 r., kiedy prezydent Wojciech Jaruzelski współpracował z przebudowującą państwo ekipą solidarnościową.

Przez te 18 lat obowiązywały trzy ustawy zasadnicze, odmiennie precyzujące rolę i znaczenie głowy państwa: konstytucja PRL z 1952 r. (choć od śmierci Bolesława Bieruta w 1956 r. prezydenta nie wybierano) znowelizowana w grudniu 1989 r., "mała konstytucja" obowiązująca w latach 1992-97 i obecna ustawa zasadnicza, która weszła w życie 17 października 1997 r.

Żadna z nich nie dawała prezydentowi takich uprawnień, jak konstytucja francuskiej V Republiki (prezydent powołuje premiera, przewodniczy obradom rządu, wydaje dekrety), która instytucję cohabitation stworzyła. Polskie "przeciąganie liny" między rządem a prezydentem bierze się stąd, że konstytucjonaliści (i politycy) zdecydowali się po 1989 r. wpisać do ustroju państwa prezydenta wybieranego w wyborach powszechnych i bezpośrednich. Przy takiej legitymacji zarówno on, jak i jego wyborcy oczekują czegoś więcej niż przecinania wstęg.

Jaruzelski, czyli koabitacja bez przeszkód

Po pierwszej koabitacji - prezydenta Jaruzelskiego z rządem Tadeusza Mazowieckiego - można się było spodziewać przede wszystkim trudności. Jaruzelski nie wykorzystywał jednak swoich prerogatyw, by torpedować przebudowujące państwo przedsięwzięcia rządu. Kiedy 27 grudnia 1989 r. Sejm przyjął najważniejsze ustawy składające się na "terapię szokową" planu Balcerowicza, od razu zatwierdzone przez Senat, prezydent złożył na nich swój podpis jeszcze w grudniu, by 1 stycznia 1990 r. mogła się rozpocząć polska wędrówka z gospodarki nakazowo-rozdzielczej do wolnorynkowej.

Problemów nie nastręczył też pakiet tzw. ustaw policyjnych, uchwalonych przez Sejm w kwietniu 1990 r., które przekształcały Milicję Obywatelską w Policję, a w miejsce Służby Bezpieczeństwa tworzyły Urząd Ochrony Państwa. Jaruzelski, bądź co bądź zawodowy żołnierz, zgodził się nawet nominować na oficerów UOP-u blisko 30 osób, które nie odbyły zasadniczej służby wojskowej. Argumentem przesądzającym było po prostu zapewnienie ówczesnego reformatora służb bezpieczeństwa Krzysztofa Kozłowskiego, że bez tych dwudziestoparolatków planowane zmiany się nie powiodą.

Prezydent podpisał też zmiany w konstytucji PRL, dzięki którym powrócono do nazwy "Rzeczpospolita Polska", określając ją mianem "demokratycznego państwa prawa, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej", a usunięto ideologiczny wstęp o strategicznych sojuszach, przewodniej roli PZPR oraz zdania o socjalizmie i gospodarce planowej. Autor stanu wojennego wydawał się rozstawać z mijającym reżimem bez bólu nawet w sferze symbolicznej.

Zaletą Jaruzelskiego było właśnie to, że nie przeszkadzał. Przeszkadzał on za to Lechowi Wałęsie, który po wygranych wyborach prezydenckich nie zaprosił poprzednika ani na uroczystość złożenia przysięgi, ani na odebranie od ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego przedwojennych insygniów głowy państwa.

Wałęsa, czyli ku silnej prezydenturze

Nowemu prezydentowi pomysłów na politykę nie brakowało. I choć pierwsze trzy lata jego urzędowania przypadły na rządy ugrupowań wyłonionych z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, warunki współpracy bywały więcej niż trudne. W ramach ulubionej gry prezydenta - słabszy przeciwko silniejszemu - Lech Wałęsa a to wzmacniał "lewą nogę", a to namawiał Tadeusza Mazowieckiego, po porażce tego ostatniego w rywalizacji o fotel głowy państwa, na przewodzenie rządowi do czasu zorganizowania pierwszych w pełni demokratycznych wyborów parlamentarnych, a to, po dymisji rządu Mazowieckiego, mamił Jana Olszewskiego misją samodzielnego utworzenia rządu.

Sposób rozegrania tej ostatniej sprawy sporo mówi o taktyce Wałęsy. Olszewski zaproponował samodzielnie skonstruowany rząd, który miał się opierać na autorytecie prezydenta, a nie na większości parlamentarnej. Złudzeń pozbawił go faks od Wałęsy z listą szefów 16 resortów: Olszewski mógł obsadzić pięć mniejszego znaczenia ministerstw, z których jedno, rynku wewnętrznego, przeznaczono do likwidacji.

Jako prezydent Lech Wałęsa był niechętny silnym ugrupowaniom, nawet tym, które go popierały, i chciał ustroju z dominującą pozycją prezydenta. Ponieważ prace nad nową konstytucją trwały - wszystko wydawało się możliwe. Zwłaszcza że "mała konstytucja" przewidziała tzw. resorty prezydenckie: obrony, spraw wewnętrznych i spraw zagranicznych, przy których obsadzie należało zasięgać opinii mieszkańca Belwederu. Trwały spory, czy prezydent może tylko opiniować kandydatury, czy wręcz ma prawo obsadzania tych resortów swoimi ludźmi.

"Skoro powołał, miał prawo i odwołać" - usłyszała zdumiona Polska w styczniu 1994 r. od prof. Lecha Falandysza, prawnika z Kancelarii Prezydenta. Marek Markiewicz, przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, który znalazł się w jej składzie z nominacji Wałęsy, podpisał ogólnopolską koncesję dla prywatnej telewizji Polsat i za to wraz z Maciejem Iłowieckim został odwołany. Popadli w niełaskę, ponieważ ułatwili działalność Zygmuntowi Solorzowi, którego część mediów oskarżała o prowadzenie w przeszłości nielegalnych interesów. Jednak krytycy Wałęsy widzieli w jego decyzji raczej wyraz zawiedzionych ambicji (koncesją chciał obdarować inną stację, Polonię 1). Spory to zamierzchłe, ale "falandyzacja prawa" - interpretowanie go pod kątem politycznych aspiracji rządzących - stała się pojęciem do dziś aktualnym.

Polem starcia prezydenta Wałęsy z powołanym w 1993 r. rządem SLD-PSL stały się sprawy obronności, a konkretnie spór między adm. Piotrem Kołodziejczykiem, ministrem obrony narodowej, a gen. Tadeuszem Wileckim, który zamierzał maksymalnie poszerzyć kompetencje kierowanego przezeń Sztabu Generalnego, marginalizując MON. Pomysł spodobał się Wałęsie - mimo że sam parę lat wcześniej mianował admirała szefem resortu obrony - ponieważ miał on nadzieję, że plan Wileckiego pozwoli mu w większym stopniu kontrolować armię. Kulminacją konfliktu był obiad w Drawsku Pomorskim 30 września 1994 r., w którym uczestniczył prezydent i krytykująca kierownictwo resortu kadra dowódcza Wojska Polskiego. Działania Wałęsy, który chciał wyjść daleko poza to, co dawała mu "mała konstytucja", stały się przedmiotem badań sejmowej komisji obrony narodowej.

Krewki prezydent odszedł z urzędu w grudniu 1995 r. Kilkadziesiąt godzin przed upływem jego kadencji ustępujący wraz z nim Andrzej Milczanowski, szef MSW, złożył doniesienie o popełnieniu przestępstwa zagrażającego bezpieczeństwu państwa przez ówczesnego premiera; Józef Oleksy miał w latach 1982-83 świadomie przekazywać informacje obcemu wywiadowi. Bomba eksplodowała. Oleksy tłumaczy się ze sprawy do dziś, a jednym z pierwszych posunięć jego partyjnego kolegi, Aleksandra Kwaśniewskiego, na stanowisku prezydenta było powołanie nowego premiera.

Kwaśniewski, czyli trudna równowaga

Niecałe dwa lata później rządy przejęła koalicja AWS-UW. Aleksander Kwaśniewski nie tylko desygnował na premiera Jerzego Buzka, wskazanego przez AWS i popieranego przez UW, ale też dość szorstko wzywał do zmiany w przywództwie Socjaldemokracji RP i odsunięcia Oleksego. Zachowania, choć warte utrwalenia w polskiej kulturze politycznej, dyktował pragmatyzm: prezydent wiedział, że nie zapewni sobie reelekcji wyłącznie w oparciu o głosy zwolenników jednej partii.

Dając Panu Bogu świeczkę, nie zapomniał i o ogarku dla diabła, określając exposé Buzka mianem najbardziej partyjno-rządowego, jakie zdarzyło się wygłosić premierowi III RP, i gratulując przemówienia sejmowego Leszkowi Millerowi, który nazwał wystąpienie Buzka "banalnym, bezbarwnym i bezradnym". Z kolei kilku ministrów, składając przysięgę, demonstracyjnie patrzyło nie na prezydenta, ale na Mariana Krzaklewskiego, lidera AWS.

Kiedy jednak chodziło o kwestie ważne dla ustroju państwa i rozwiązanie palących problemów społecznych, o zgodę było dość łatwo. Prezydent podpisał ustawę upoważniającą do ratyfikacji konkordatu, zorganizował spotkanie, podczas którego liderzy koalicji i opozycji zgodzili się, że reformę administracyjną należy rozpocząć 1 stycznia 1999 r., podpisał nowelizację ustawy o wyborach gminnych, powiatowych i wojewódzkich, ignorując sprzeciwy SLD i PSL. "To niełatwa decyzja i wiem, że kosztuje mnie przyjaźń ludzi, których znam i bardzo cenię" - przyznał prezydent, przełykając przy okazji uwagę Millera, że znalazł sobie "nowych przyjaciół".

Przyjął rozwiązanie przez rząd Komitetu Obrony Kraju - instytucji więcej niż anachronicznej, a wywodzącej się jeszcze z czasów Układu Warszawskiego. Nie skorzystał z prawa weta ani we wrześniu 1998 r., przy ustawie o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym, dzięki której utworzono szesnaście Kas Chorych i rozpoczęto reformę służby zdrowia, ani przy ustawie o rentach i emeryturach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, umożliwiając rozpoczęcie reformy emerytalnej. Nawet Związek Nauczycielstwa Polskiego - jakby nie było jego elektorat - nie miał szans, gdy prosił prezydenta o zawetowanie ustawy o reformie systemu oświaty z 1999 r. Rozpoczęte wówczas cztery wielkie reformy społeczne - szkoda, że siłę zmian wytraciły z braku konsekwencji rządzących -zawdzięczają swoje wdrożenie także i Aleksandrowi Kwaśniewskiemu.

Prezydenckie weto, zgodnie z oczekiwaniami SLD, pojawiło się jednak m.in. przy okazji ustawy o podatku od dochodów osobistych, która obniżała stawki opodatkowania. Minister finansów Leszek Balcerowicz rozważał wtedy dymisję, a marszałek Sejmu Maciej Płażyński skrytykował prezydenta za naruszanie równowagi władz. Weto spotkało też ustawę o IPN z 1998 r. - minister-koordynator służb specjalnych Janusz Pałubicki nazwał wtedy Kwaśniewskiego "prezydentem wszystkich ubeków" (prezydent rozesłał jednak do polityków własny projekt, zakładający m.in. dostęp każdego do swojej teczki) - oraz ustawę uwłaszczeniową z 2000 r. (zdaniem prezydenta opartą na niesprawiedliwym rachunku ekonomicznym).

Koniec koabitacji, czyli powrót rządów SLD-PSL, bynajmniej nie oznaczał "miodowych lat". Stosunki między rządem a prezydentem bywały trudne, a przyjaźń - raczej twarda.

Kaczyński, czyli...

Obecny prezydent, jeśli chciałby pójść śladem któregoś z poprzedników, ma w czym wybierać. Obowiązująca konstytucja daje mu prawo wetowania ustaw, reprezentowania państwa na zewnątrz, ale bez możliwości podejmowania jakichkolwiek zobowiązań, np. finansowych, paktów międzynarodowych czy wysłania wojsk. Jest też zwierzchnikiem sił zbrojnych, wydaje akty urzędowe, które jednak wymagają podpisu premiera. Obowiązek kontrasygnaty nie dotyczy m.in. inicjatywy ustawodawczej, podpisywania ustawy, składania wniosków do Trybunału Konstytucyjnego czy Najwyższej Izby Kontroli.

To całkiem niemało - wystarczy, by stać się autorytetem. Albo burzycielem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2007