Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy idziemy do swoich zmarłych. Gdy idziemy tam, gdzie ich zakopaliśmy. Ponieważ nie wierzymy, że dokądś odeszli. Ponieważ wierzymy, że wciąż są z nami. Przecież nie mogli nas porzucić, nie mogli nas tak ostatecznie osierocić. Przecież bez nich jesteśmy jak zwierzęta nieświadome własnego pochodzenia. Nie potrafimy zrobić kroku, nie potrafimy wykonać gestu. Dlatego przychodzimy i myślimy o ich resztkach zakopanych w ziemi. Palimy światła dla duchów, żeby nie błądziły w mroku. Żeby się nie oddalały. Żeby nie szły do jakiegoś nieba. Żeby nas nie zostawiły. Żeby jak ćmy krążyły wokół ciemnych świateł. Żebyśmy mogli przyjść i powiedzieć: oto kość z kości i krew z krwi. Leżą tam głęboko, czas i wilgoć je obierają, ale przecież nie przepadły. „Ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny, amen” dobre są w modlitwie, czyli czymś w rodzaju wiersza. Ale prawda jest gdzie indziej. Kość z kości, krew z krwi i mięso, które obierają wilgoć i czas.
„Ciało mojego brata będzie ekshumowane jako pierwsze” – powiedział zarządzający krajem. Tak powinno być. Zarządzający krajem powinien zarządzać kultem. Powinien być pierwszy, powinien dawać przykład. Jest przebiegły, więc doskonale czuje, że żadni z nas chrześcijanie. Nie wierzymy w niewidzialne. Wierzymy w istniejące. W pokłady kości, warstwy truchła, oczodoły wypełnione trumiennym próchnem i ziemią. Do nich przychodzimy, by się modlić. Patrzymy w dół, w głąb przebijając wzrokiem i myślą piaszczyste i gliniaste grunty. I wiemy, że nas położą tak samo, by następni mogli przychodzić. Bo to jest jedyna wieczność, której dostąpimy.
Dlatego powinien to zrobić w świetle i przy wszystkich. Powinniśmy tam się zebrać i patrzeć, jak go wydobywa. Kawałek po kawałku, fragment po fragmencie, żebro po żebrze, piszczel po piszczelu, pieczołowicie odkłada i na nowo formuje szkielet. 2 listopada nie ma już much. Powietrze jest chłodne, pachnie stearyną i chryzantemami. Powinien zrobić to własnoręcznie, żebyśmy wiedzieli, jak postępować ze swoimi. Rozkopywać i sprawdzać, co z nimi. Czy im dobrze, czy im czegoś nie trzeba. Raz do roku dotykać ich, żeby czuli naszą obecność. Żebyśmy nie byli tacy samotni. Obcierać kosteczka po kosteczce, usuwać resztki, obmywać i na powrót składać. Rok po roku w listopadzie, gdy już nie ma much. Jak w dawnym Izraelu, tylko nie raz, ale właśnie rok po roku, aż kościec wybieleje ostatecznie, aż się wygładzi niczym minerał. Aż sami pomrzemy i nasze dzieci będą przychodzić jesienią.
Jest szefem kraju i majstrem śmierci. Sam powinien to zrobić, żebyśmy widzieli. Żebyśmy wiedzieli, jak postąpić z naszymi braćmi i siostrami. Ponieważ łudzimy się, że ktoś to zrobi za nas. Że wydobędzie szczątki, obmyje i złoży na nowo. Lecz przecież nie wierzymy. Przychodzimy do truchła i nasłuchujemy głosów z ziemi, zamiast patrzeć w niebo. On to wie, majster śmierci, ponieważ zna nasze dusze. Dlatego odprawia dla nas ciemną mszę. Jak ślepe robaki schodzimy za nim w głąb i spulchniamy glebę, by na koniec zakosztować ciał. Bo to jest jedyna nieśmiertelność, na jaką nas stać.
Więc w listopadzie, gdy nie ma już much, powinien zrobić to sam. Bez lampy, bez świecy, pod zasłoniętymi oknami, tak byśmy wszyscy przyszli i widzieli. Powinien zrobić to własnymi rękami, czyszcząc do białego kość. ©