Gdy docentowi brakuje na benzynę

Szpitale dziecięce są kamieniem probierczym wrażliwości środowiska medycznego. Każdy niechętny gest lekarza, żądanie łapówki czy ucieczka przed odpowiedzialnością brzmią w nich mocniej niż w szpitalach "dorosłych. Tam również szczególnie mocno widać, że etos lekarski chwieje się w posadach.

03.01.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Kilka miesięcy temu moje dziecko zachorowało.

Nietrafiona diagnoza jednego pediatry, zaniedbanie innego, półtora tygodnia bezcelowych wędrówek pomiędzy przychodnią a ostrym dyżurem - w efekcie w ciężkim stanie trafiło do jednego z krakowskich szpitali dziecięcych. Takie rzeczy się zdarzają. Zdarzyli się też dobrzy lekarze, dzięki którym przeżyło. Przez miesiąc spaliśmy z żoną na szpitalnych podłogach, łóżkach i plastikowych krzesłach, w wielkich jak koszarowe sypialnie salach i izolatce. Nic nie powinno mnie było zaskoczyć ani zszokować: w końcu przez cztery lata jako dziennikarz intensywnie zajmowałem się służbą zdrowia, odwiedzając wytłumione gabinety dyrektorów NFZ, lekarzy-hochsztaplerów i łapówkarzy, zrujnowane szpitale i luksusowe placówki prywatne. Kilka lat wcześniej krakowscy lekarze wyciągnęli mnie za uszy z poważnej choroby.

A jednak dopiero ten miesiąc spędzony na oddziałach pediatrycznych, wśród cierpienia małych ludzi, dopiero spojrzenie od środka, długotrwałe, inne niż wzrok redaktora przebiegającego przez kolejne oddziały, sprawiły, że po raz pierwszy z taką ostrością zobaczyłem ruinę, zwaną polską służbą zdrowia.

Nie przypominam sobie równie upokarzającego doświadczenia.

Gdzie nie gra Orkiestra

Upokorzenie nie bierze się wyłącznie z pamięci o krajobrazie polskich szpitali dziecięcych. Kloaki zamiast ubikacji dla dorosłych; odarte z intymności łazienki dla poparzonych pacjentów, lodowate, bardziej podobne do rzeźni niż miejsc, gdzie mały człowiek powraca do zdrowia i równowagi; łóżeczka, z których płatami odchodzi farba olejna; długie kolejki jęczących dzieci­ i złorzeczących rodziców przed gabinetami; powyginane łóżka polowe, stare materace; lodówki z minionej epoki; rozpaczliwie maskowany upadek; oddziały, gdzie nie docierają dobroczynne fundacje, sale, o których nie wie Jurek Owsiak - to wszystko dałoby się znieść. Wiemy, jak jest. Czasy są przecież ciężkie. Trwa wielka reforma reformy, pieniędzy notorycznie brakuje. Kolejna ministerialna miotła czyści właśnie stanowiska dyrektorów od pieniędzy na służbę zdrowia, zapominając o tak prozaicznej czynności, jak podpisanie kontraktów medycznych na nowy rok. Nie ma mądrego, co potrafiłby uszczelnić dziury, którymi ulatniają się pieniądze. Trochę to musi potrwać, więc poczekajmy jeszcze kwartał, jeszcze rok, jeszcze dekadę. Być może dożyjemy.

Są nawet miejsca, gdzie idzie ku lepszemu. Kilka lat temu na oddziałach pediatrycznych nie było przecież materaców, kolorowych ścian ani łóżek polowych dla rodziców. Żaden minister nie zrobił dla polskiej pediatrii tyle, co Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.

To wszystko dałoby się więc jakoś znieść, gdyby nie fakt, że w posadach drży najważniejszy filar, na którym spoczywa służba zdrowia - etos lekarski.

Trzeba dołożyć

Poznajmy się bliżej. Bez nazwisk, bo część rodziców boi się stawiania sprawy na ostrzu noża.

Oto znany w całym kraju Pan Docent z Krakowa, który opiekuje się Szczególnie Trudnym Przypadkiem z drugiego końca kraju. Po operacji dziecko czuje się gorzej, więc lekarz musi przyjechać w niedzielę. Przyjeżdża i zadaje rodzicom Szczególnie Trudnego Przypadku konkretne pytanie: "ciekawe, kto mi zwróci za benzynę?". Innym razem jest bardziej kategoryczny - po kolejnym zabiegu stwierdza, że "bez dobrej wódki dla anestezjologa na pewno się nie obejdzie". W chwili szczerości oznajmia: "Wiecie, ile kosztuje szpital wasze dziecko? Wiecie, ile roboty przede mną?".

Oto słynny szpital dziecięcy w Warszawie. Przed zabiegami wykonywanymi darmowo w części klinik konieczna jest tzw. wizyta kontrolna u ordynatora. Prywatna. Od 100 zł w górę.

Jeszcze inny przypadek z Krakowa. Nazwijmy go cudownym przeistoczeniem. Pan Ordynator jednego z oddziałów w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym, ten nieprzystępny mężczyzna, który każdego ranka pędem przebiega przez sale, w swoim prywatnym gabinecie zmienia się w anioła. Uśmiecha się do dziecka, drapie je pod bródką, żartuje i sypie anegdotami.

Nie ma powodu, by podać nazwisko lekarki-pediatry z Krakowa, która, po kilku głośnych aferach łapówkarskich, zmieniła system. Wiedząc, że rodzice mogą nagrywać dialogi ukrytymi mikrofonami, po prostu nadstawia kieszeń fartucha. O tym przypadku opowiadały mi zszokowane pielęgniarki. Twierdziły, że oglądały ten spektakl na własne oczy. Policja chciała przygotować prowokację, ale kobiety wycofały się, przestraszone perspektywą środowiskowej banicji. Pani doktor pracuje nadal. Dowodów brak.

Krakowskie oddziały dziecięce, w których po godzinie 14. spotyka się ordynatora, należą do rzadkości. W piątki przyszpitalne parkingi pustoszeją jeszcze szybciej. Prof. Antoni Malec, słynny pediatra z Prokocimia, który publicznie opowiedział kiedyś o tej regule, jest przez kolegów z branży uznany za człowieka nielojalnego, zdrajcę niemal.

A oddziały pozostawione na barkach pielęgniarek? Oddziały, w których lekarze pojawiają się raz dziennie, przelotem? Miejsca, w których zrezygnowano nawet z wieczornego obchodu? Kliniki, w których trwa od dawna coś na kształt strajku włoskiego?

Skupiam się na szpitalach pediatrycznych, chociaż identyczne reguły obowiązują w szpitalach "dorosłych". Może tylko parkingi pustoszeją wcześniej. Tam również trzeba dołożyć "na benzynę", wejść do państwowej placówki dzięki prywatnej wizycie u renomowanego specjalisty, tam również w dobrym tonie jest przyklęknąć przed ordynatorem jak przed papieżem. O to, jak radzić sobie w trudnej rzeczywistości, można zapytać głośnego w Krakowie profesora, który pracował w prywatnych gabinetach z dobrym skutkiem zdobywających pieniądze na ten sam zabieg z dwóch źródeł: NFZ i kieszeni pacjenta.

Omijam jednak szpitale "dorosłe", bo to szpitale dziecięce są kamieniem probierczym dzisiejszej wrażliwości środowiska medycznego. Każdy niechętny gest lekarza, żądanie łapówki czy ucieczka przed odpowiedzialnością brzmią w nich nieporównanie mocniej niż gdzie indziej. Mamy do czynienia z materią delikatną, z naprężonymi do granic wytrzymałości nerwami rodziców, którzy powierzają w obce ręce to, co mają najcenniejszego. Rodzic traktowany przez lekarza prowadzącego jak natrętny petent, rodzic, który musi chwytać zagniewanego medyka za poły kitla, żeby wydusić choćby kilka zdań, czuje się upokorzony w dwójnasób.

Żądanie zwrotu kosztów benzyny uderza znacznie mocniej nad łóżkiem cierpiącego dziecka niż gdzie indziej.

Lekarz jak ślusarz

Pisząc w ten sposób, krzywdzę z pewnością wielu lekarzy. Dokonuję jednak takiego uogólnienia, stosuję niesprawiedliwy gest, mając pewność, że generalna zasada jest oczywista: lekarz zmienił się w zawód jak każdy inny. Jak ślusarz, piekarz, mechanik albo kierowca autobusu. W tych profesjach miarą sukcesu jest sprawność rąk, dobrze wyremontowany silnik, pachnąca bułka. Z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia w szpitalach. Ręce składają się do oklasków, gdy do szpitala przyjeżdża kolejny specjalistyczny sprzęt, gdy kolejna operacja wysokiego ryzyka kończy się powodzeniem i błyskają flesze. Od zdarzeń niecodziennych i operacji typu jedna na milion bardziej interesuje mnie jednak szpitalna codzienność, cierpienie, które nie trafi na czołówki gazet.

Mamy mnóstwo znakomitych fachowców, a coraz mniej lekarzy z sercem. To przekonanie opieram nie tylko na własnych doświadczeniach, ale na rozmowach z dziesiątkami rodziców. Zanika etos, przekonanie, że lekarz odpowiada nie tylko za naprawę skomplikowanej maszynerii ciała, ale ma też obowiązek dołączenia do recepty kilku ciepłych słów, uśmiechu, odrobiny dodatkowego zainteresowania, choćby namiastki życzliwości. Że czasem powinien wziąć małego pacjenta za rękę.

W naszej rzeczywistości podobne uwagi brzmią co najmniej naiwnie. Jeszcze moment, a sytuację, w której zadania lekarza kończą się po wyjściu z sali operacyjnej bądź przepisaniu antybiotyku, uznamy za oczywistą.

Jak na wojnę

Tłumaczenia, z jakimi spotykają się oskarżenia o upadek lekarskiego etosu, znamy.

Bo dramatycznie mało pieniędzy, bo frustracja, trzeba zarobić na życie, trzeba się spieszyć, a w Anglii lekarze mają lepiej i po kilku latach takiej orki jak w Polsce mogą zbudować sobie domek z ogródkiem. Te zdania są prawdziwe, brzmią przekonująco, słychać je podczas każdego strajku lekarzy i pielęgniarek.

Ale w ten sposób utrwala się w nas - pacjentach, rodzicach pacjentów, lekarzach - chore przekonanie, że lekarz, który pracuje w państwowym szpitalu, wyświadcza społeczeństwu niebywałą łaskę i musi być traktowany na specjalnych prawach. Że powinniśmy go otaczać serdecznością porównywalną z uczuciem, jakim obdarzamy chorego. Że na transformacji ustrojowej stracił najbardziej. Do tego dodajmy ciągle silne w środowisku medycznym nawyki feudalne, to nieznośne wrażenie pychy, które dopada szczególnie podczas kontaktów z doświadczonymi lekarzami, często traktującymi pacjentów jak wasali, stworzonych jedynie do tego, by bić pokłony i kornie przyjmować wskazówki.

Pomieszanie niskich zarobków, informacji o medycznych rajach na zachód od Odry i nawyków ze średniowiecza prowadzi do karkołomnego splotu okoliczności: rodzic, którego dziecko trafiło do szpitala, często nosi w sobie przekonanie, że nie ma prawa domagać się od lekarza czegokolwiek. Lekarz przecież mało zarabia, jest zajęty i ma zły humor. To nie lekarz jest dla pacjenta, tylko pacjent dla lekarza. Lekarz wyświadcza łaskę. Można czekać cierpliwie na jego zalecenia, można też interweniować, wręczając łapówkę.

Albo, jak radził mój przyjaciel, który w szpitalu z chorym dzieckiem bywa regularnie, do szpitala iść jak na wojnę. Nie liczyć na dobre serce, etos, uśmiechy i branie za rękę, tylko walczyć o wszystko, o najmniejsze badanie. Robić awanturę o 15-minutowe spóźnienie pielęgniarki. Kłócić się z lekarzem, wydzierać mu z gardła informacje o stanie dziecka.

Balcerowicz poszukiwany

Błąka się po głowie jeszcze jedna możliwość. Przekonuje mnie do niej każda wizyta w prywatnych przychodniach, również dziecięcych. Sytuacja staje się przejrzysta: płacę za wizytę, lekarze sprawiają wrażenie przyjaznych, skorych do stosunków partnerskich i mówią bez ponaglania. Pracują do późna, a mimo to częściej się uśmiechają (ten drobny szczegół ma duże znaczenie). Przyjmują w soboty, w razie potrzeby przyjeżdżają do domu w niedzielę i nie dopominają się o zwrot kosztów podróży. Nie domagają się też, by całować ich w rękę. Nie zamierzam bynajmniej głosić peanów na cześć prywatnej służby zdrowia, ma ona bowiem dużo wad, w porównaniu jednak ze stanem, w jakim znalazł się polski duch medyczny, wygląda jak zbawienie.

Skoro więc lekarz w prywatnym gabinecie jest jak do rany przyłóż, a lekarz w szpitalu po otrzymaniu łapówki przemienia się jak woda w wino, dlaczego nie rozszerzyć tej zasady? Dlaczego nie podjąć radykalnych kroków, które wprowadziłyby do gry o nasze zdrowie prywatne firmy?

Ten kierunek wydaje się oczywisty: jestem przekonany, że prywatna ubezpieczalnia wykorzystałaby 9 proc. moich zarobków przeznaczanych na składkę zdrowotną znacznie lepiej niż państwowy ubezpieczyciel, który ściąga ze mnie co miesiąc haracz, w zamian dając oczekiwanie po kilka miesięcy w kolejkach do państwowego specjalisty, zrujnowane szpitale i lekarza pierwszego kontaktu wzbraniającego się przed wypisaniem skierowania. Takiej możliwości jeszcze się nie dopracowaliśmy i nic nie wskazuje, by państwo zrezygnowało z monopolu w tej dziedzinie. Tak, są prywatni specjaliści, ale każdy z nas opłaca ich z kieszeni innej niż ta, z której płyną pieniądze na składkę zdrowotną.

Równie daleko jesteśmy od jasnego sformułowania, że lekarz w państwowym szpitalu musi zarabiać więcej niż górnik. Niekoniecznie tyle co w Anglii. Na pewno jednak tyle, byśmy mieli prawo do postawienia mu jasnych żądań i wprowadzenia np. zakazu łączenia prywatnej praktyki z pracą w szpitalu. Tak się niestety dzieje, że lekarze w walce o państwowe pieniądze przegrywają: pewnie nie potrafią rzucać śrubami i petardami w okna premiera. Ta frustrująca sytuacja odbija się na sytuacji pacjentów, nie tylko najmłodszych.

Do takich rozwiązań konieczny jest jednak twardy specjalista od pieniędzy, Balcerowicz polskiej służby zdrowia, a nie lekarz, choćby i wybitny. Ten drugi, siłą rzeczy, musi być skażony najpaskudniejszą cechą zawodu medyka - korporacjonizmem, który każe kryć kolegów po fachu, nawet gdy za swoje błędy powinni surowo zapłacić, i hamować nieuniknione zmiany, z których część uderzy w środowisko. Bo że zakaz jednoczesnego prowadzenia prywatnej praktyki i pracy w szpitalu rozjuszyłby tę część lekarzy, która szpitale traktuje jak bezpieczne źródła etatu i ubezpieczenia - to pewne.

Nadal trwamy więc w fikcji bezpłatnej służby zdrowia. Ta służba zdrowia już od dawna wysysa z nas dodatkowe pieniądze, tyle że nieoficjalnymi kanałami. Nie tylko składka zdrowotna - nieoficjalnie płacą bogaci, nieoficjalnie płacą też biedni. Rodzice najmłodszych pacjentów płacą w prywatnych gabinetach profesorów, na tzw. konsultacjach, płacą łapówkami albo w przyszpitalnych fundacjach, z których rachunek bywa warunkiem sine qua non ustalenia terminu operacji. Nie widać nikogo, kto miałby wolę, by fikcję tę rozbić. By skończyć z podwójną rzeczywistością, w której, jestem o tym przekonany, komfortowo czują się jedynie lekarze bezwzględni i cyniczni. Ta dwójrzeczywistość istniała w szpitalach zawsze, ale nigdy nie pretendowała do miana normy.

Podkreślmy raz jeszcze: szpitale "dorosłe" rządzą się identycznymi prawami, ale te aberracje najbardziej bolą tam, gdzie waży się życie dzieci.

MICHAŁ OLSZEWSKI (ur. 1977) jest pisarzem i dziennikarzem. Opublikował tomy prozy "Do Amsterdamu" i "Chwalcie łąki umajone", po kilku latach pracy w "Gazecie Wyborczej" od stycznia 2007 r. jest szefem działu reportażu "Tygodnika Powszechnego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2007