Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Filmowy doktor Ledgard preparuje skórę potajemnie w swoim laboratorium, dokonując zakazanej prawem kombinacji genów ludzkich i zwierzęcych. Królikiem doświadczalnym jest tu dziewczyna, więziona w naszpikowanej elektroniką posiadłości chirurga. Efekty przeszczepu widzimy już na początku filmu - Vera staje się kobietą idealną, łudząco podobną do tragicznie zmarłej żony doktora. W dodatku, pomimo zniewolenia, jest chorobliwie zakochana w swoim oprawcy.
Jeśli Ledgarda uznać za figurę reżysera, podążającego w korowodzie samozwańczych demiurgów, różnej maści doktorów Frankensteinów i Pigmalionów, to widz filmu Almodóvara może się poczuć jak Vera właśnie - niczym igraszka w rękach genialnego szaleńca. Oto pod skalpelem doktora Ledgarda patchwork z płatów transgenicznego tworzywa niepostrzeżenie przemienia się w gładką skórę. Twórca "Wszystko o mojej matce" również zszywa swój film z rozmaitych materii, szlachetnych i poślednich, wypożyczonych i własnych, głównie jednak używanych, jak ze sklepu z odzieżą vintage, który prowadzi jedna z filmowych bohaterek. Tylko czemu to wszystko służy? - zastanawiamy się, oglądając ten Hitchcockiem i mnóstwem cytatów podszyty dreszczowiec. Wszak nie od dziś wiemy, że Almodóvar potrafi budować swoje historie z fikuśnych ornamentów, za to bez widocznych fastryg.
W przypadku bohatera filmu stopniowo wszystko staje się jasne: za szaleństwem eksperymentowania stoi pamięć o małżonce, której twarz uległa spaleniu w wypadku samochodowym, ale także zemsta. Psychopatyczny doktor stracił bowiem przed laty również i córkę, która padła ofiarą gwałtu. Teraz w laboratorium Ledgarda ktoś musi odpokutować tamtą śmierć. Jak to zwykle bywa u hiszpańskiego reżysera, nagromadzenie ciemnych namiętności przekracza granice powagi. Pozornie sterylny świat naukowca zaludniają mocno przerysowane postaci i wątki urągające prawdopodobieństwu: stara służąca, która okaże się kimś więcej, niż się wydaje, odnaleziony po latach nieokrzesany przyrodni brat w karnawałowym przebraniu tygrysa, mężczyzna, który wbrew swojej woli stanie się kobietą...
Trudno pisać o filmie "Skóra, w której żyję", docierając do sedna, a równocześnie nie zdradzając fabularnych niespodzianek, którymi nafaszerowano akcję. W gruncie rzeczy jest to film do smakowania bardziej niż przeżywania. Osadzony w niedalekiej przyszłości, w malowniczym Toledo, stwarza rzeczywistość rozkosznie umowną, pracowicie wypreparowaną z tkanki jakichkolwiek potocznych doświadczeń. Jego wyrafinowana brutalność nie boli, bo towarzyszy jej cudzysłów, w dodatku wywinięty w finezyjną arabeskę. Obraz zaleca się plastyczną rafinadą, zwielokrotniając się w odbiciach i ekranach, nienaturalnie akcentując scenograficzny szczegół, modelując ciało głównej aktorki na kształt monstrualnych rzeźb zmarłej przed rokiem Louise Bourgeois, przyoblekając je w niepokojąco cielisty kostium projektu Jeana-Paula Gaultiera. Historia chirurga plastycznego, który pragnie stworzyć idealną kopię bliskiej mu osoby, uruchamia całą gamę filmowych skojarzeń, przede wszystkim z "Oczami bez twarzy", słynnym czarno-białym dreszczowcem Georges’a Franju z 1959 roku.
Jesteśmy w filmie zrobionym z innych filmów, również z dorobku samego Almodóvara. Zastukają w nim "Wysokie obcasy", ktoś kogoś zwiąże, ktoś inny zmieni płeć. Podstarzały Antonio Banderas w roli doktora Ledgarda w autoironiczny sposób przywoła swoje młodzieńcze wcielenia latynoskiego kochanka z "Matadora" czy "Zwiąż mnie!". Marisa Paredes w roli służącej Marilii mrugnie do nas okiem z innych filmów hiszpańskiego reżysera, a w szczególności z "Kwiatu mego sekretu", gdzie zagrała niezapomnianą główną rolę autorki popularnych czytadeł. Chrapliwie zmysłowy wokal Conchy Buiki przywoła na moment sentymentalny klimat innych tytułów z gatunku "almodramy". Czy to zawadiackie mrugnięcie do widza, czy już hołd złożony samemu sobie?
W przeciwieństwie do swego bohatera, Almodóvar niewiele tym swoim stylistycznym szaleństwem ryzykuje. Nie przekracza granic, bo dawno je przekroczył. Jeśli w jego najnowszym filmie najbardziej dotkliwą karą i najsmakowitszą zemstą ma być odbieranie komuś, kawałek po kawałku, jego seksualnej tożsamości, doprawdy trudno w to uwierzyć, przypominając sobie, jak bardzo zmienną i umowną kategorią była płeć we wcześniejszych filmach tego reżysera. Nie jest też "Skóra..." jakimś poważnym głosem we współczesnej debacie o genetyce, transplantologii czy transseksualizmie. Wyprana z głębszych emocji, rozkoszuje się sama sobą i swoją doskonałą sztucznością. I tak zapewne należy ten film odbierać - jako perfekcyjnie wykonaną galanterię skóropodobną. Choć przyznać trzeba, że niezwykle przyjemną w dotyku.
"SKÓRA, W KTÓREJ ŻYJĘ" - scen. i reż. Pedro Almodóvar, zdj. José Luis Alcaine, muz. Alberto Iglesias, wyst. Antonio Banderas, Elena Anaya, Marisa Paredes i inni. Prod. Hiszpania 2011. W kinach od 16 września.