Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Do mistrzów mamy stosunek nieco schizofreniczny. Z jednej strony wymagamy od nich, by każdym swoim dziełem przeskakiwali samych siebie, z drugiej – niczym wierni i wspaniałomyślni kochankowie, z bólem serca wybaczamy kolejną zdradę czy spadek formy, czekając cierpliwie, aż wreszcie skończy się ten kryzys piękności. Pedro Almodóvar, podobnie jak Woody Allen czy Lars von Trier, należy do takiego właśnie grona rozpieszczanych pupilów. Cokolwiek zrobią, wypada to zobaczyć, należy się zachwycić. Czasem jednak nie da się inaczej: trzeba zetrzeć miłosne bielmo z oczu i powiedzieć głośno, że król tym razem jest naprawdę nagi.
USYPIAJĄCE DRINKI
W „Przelotnych kochankach” Almodóvar stał się własnym epigonem. Gdyby nie jego nazwisko w czołówce, podejrzewalibyśmy, że za filmem stoi jakiś gorliwy, acz mało utalentowany naśladowca mistrza z La Manchy.
Historia zaczyna się brawurowo. W samolocie lecącym z Madrytu do Meksyku prym wiedzie trzech stewardów gejów, którzy próbują ukryć przed pasażerami niebezpieczną awarię podwozia, sporządzając usypiające drinki i organizując pokazy taneczne. Jak z rękawa sypią się wtórne dowcipy na temat życia seksualnego załogi (trzeba być Almodóvarem, by pozwolić sobie na taką szopkę z przegiętymi homoseksualistami w roli głównej), zaś co bardziej ekscentryczni pasażerowie rewanżują się opowieściami ze swego życia. Sprośną komedię reżyser wzbogaca po swojemu elementami musicalu, melodramatu, opowieści niesamowitej, a nawet kina sensacyjnego. Problem w tym, że fabuła niemal całkowicie zamknięta we wnętrzu samolotu nie płynie wartkim rytmem, ale rozsypuje się na poszczególne numery komiczne, najczęściej niewybrednej jakości. „Przelotni kochankowie” należą bowiem do tego rodzaju filmów, które lepiej funkcjonują we fragmentach. W dzisiejszym świecie kreowanym przez reklamę stało się prawie normą, że zwiastun jest lepszy od zwiastowanego dzieła.
Po raz kolejny jesteśmy w świecie całkowicie na niby, przypominającym wypożyczalnię dobrze znanych kostiumów. Wielbiciele Almodóvara mogą to kupić z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale mogą też mieć pretensje, że dostają towar za bardzo już przechodzony i nawet nieprzewietrzony. Na pokładzie zgromadził reżyser prawdziwą galerię Almodóvarowskich ikon: Cecilię Roth, Jáviera Camarę, Lolę Dueñas... I to do nich tak naprawdę należy film. W epizodzie pojawiają się także gwiazdy odkryte dla świata we wczesnych filmach Almodóvara: Penélope Cruz i Antonio Banderas. Wynika z tego jednak niewiele. Obsadzeni w migawkowych i plebejskich rolach (jako pracownicy lotniska: bagażowa i mechanik) jedynie zapowiadają, czym mógłby być film hiszpańskiego reżysera, gdyby popuścił cugle wyobraźni, zamiast uciekać w anegdoty.
MIŚ PANDA
Jest bowiem u Almodóvara nieśmiały rys społecznej krytyki, odnoszący się do obecnej sytuacji w Hiszpanii, która od pięciu lat boryka się z gospodarczą zapaścią. Wśród bohaterów znajdziemy więc dyrektora dużego banku inwestycyjnego, który rejteruje na drugą półkulę, zapewne przed skutkami prowadzonej przez siebie grabieżczej polityki finansowej. W opowieściach emerytowanej prostytutki Normy, specjalizującej się w sadomasochistycznych praktykach, przewijają się hiszpańscy politycy najwyższego szczebla, a nawet koronowane głowy. I nawet jeśli była call girl nieco koloryzuje, w reakcjach jej słuchaczy odbija się całkowity brak zaufania do dzisiejszej władzy. Sam pomysł, by akcję filmu rozegrać w przestronnej kabinie klasy biznesowej, podczas gdy stłoczony sektor ekonomiczny pogrążony jest w błogim śnie, nieświadom tego, że przez cały czas kołuje nad Hiszpanią, ma zadatki na mocną metaforę. Almodóvar dawno jednak wyrósł z punkowego buntu i z dawnego drapieżnika, atakującego pofrankistowską obłudę, zdążył się przeobrazić najpierw w wytrawnego stylistę, a teraz najwyraźniej w swawolnego misia pandę.
Tym razem zrezygnował nawet z kunsztownej dramaturgii czy popisów filmowej erudycji, tak charakterystycznych dla „Skóry, w której żyję” i „Przerwanych objęć” – swoich poprzednich filmów. Jak więc potraktować tę nakręconą niewielkim kosztem zwariowaną komedię z odgrzewanymi pomysłami? Wielu uznało ją po prostu za kolorową antydepresyjną pigułkę, zafundowaną znękanym kryzysem hiszpańskim rodakom oraz ich bliższym i dalszym sąsiadom. To jednak wytłumaczenie niegodne twórcy „Volvera” i „Wszystko o mojej matce”, bo nawet jako niezobowiązująca krotochwila film nie potrafi skutecznie się obronić.
„Spóźnieni kochankowie” mieli być zapewne wybuchowym koktajlem z tequilą, sokiem pomarańczowym i szczyptą meskaliny, po którym wszyscy „odlecimy” na wzór bohaterów filmu. My jednak dostaliśmy cienki napój z bąbelkami, który jeśli nawet nie usypia, to z pewnością nie powoduje tak ekscytujących reakcji i nie pobudza tak skutecznie jak firmująca film piosenka grupy The Pointer Sisters.
„PRZELOTNI KOCHANKOWIE” – scen. i reż. Pedro Almodóvar, zdj. José Luis Alcaine, muz. Alberto Iglesias, wyst. Lola Dueñas, Jávier Camara, Cecilia Roth, Antonio Banderas, Penélope Cruz i inni. Prod. Hiszpania 2013