Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Być może taka logika kierowała działaczami PiS, skoro w ostatnich dniach powołali do niej Piotra Gadzinowskiego - byłego posła SLD i dziennikarza tygodnika "Nie".
Sam Gadzinowski na zarzut, że jego awans jest częścią "większego porozumienia", jakie w sprawie podziału wpływów w mediach publicznych planują zawrzeć Prawo i Sprawiedliwość z SLD, zdecydowanie odpowiada, że to nieprawda. Wtórują mu działacze PiS.
Zastanawiam się jednak: jeśli stanowisko dane Gadzinowskiemu nie jest ważne i nie jest to polityczna łapówka, to czym kierował się Jarosław Kaczyński, podejmując taką decyzję? Zachwycił się medialną "fachowością" dziennikarza "Nie"? A może zatęsknił za jego frywolną retoryką? Nie. Po prostu Gadzinowski zgłosił się sam i... nie miał konkurentów. Żeby się więc stanowisko nie marnowało, prezes PiS pozwolił go objąć dawnemu sejmowemu koledze. A że kolega kolegą nigdy dotąd nie był, ba: uchodził nawet za wroga, to tylko dowód, że przypisywana Kaczyńskiemu pryncypialna niechęć do pewnych ludzi (czytaj: postkomunistów) niewiele ma wspólnego z prawdą.
Prof. Jadwiga Staniszkis fakt ten skomentowała na łamach "Dziennika": "To jest gorsze niż koalicja z Lepperem, choć mniej znaczące politycznie. Trzeba było już wziąć Urbana, który jest z tej samej bajki, tak samo fascynuje się antyklerykalizmem i burdelowością, ale przynajmniej jest inteligentniejszy i dowcipniejszy".