Fuga drobiona i samplowana

W trzech pierwszych książkach Malickiego ("Kawałek wody", "60% słów" i "Saga ludu") dominowała tendencja całościująca. Owszem, autor różnicował te tomy wewnętrznie, mocno jednak podkreślał porządek konstrukcji. "Ja" autora-bohatera, językowe i egzystencjalne, było wyraziste. W książce czwartej ("Wszystko jest") układ narracyjny rozdzielił się na odmienne wątki, zaznaczane także graficznie. Nadrzędność ładu ustanawiającego całość pozostawała jednak czymś bezspornym.

27.03.2007

Czyta się kilka minut

W najnowszej prozie Malickiego siły odśrodkowe zdecydowanie przeważają, co stanowi kontrast wobec zapowiedzianego gatunku: w podtytule anonsowany jest bowiem "dziennik". Co prawda, od razu dość szczególny, bo w kwadratowych nawiasach, ale zawsze. Konwencja diarystyczna łączy się, na prawach sprzężenia zwrotnego, z pewną zasadniczą jednorodnością: otóż dziennikowa ciągłość możliwa jest wraz ze stabilnym podmiotem. Taki właśnie podmiot implikuje bohatera, on też (podmiot-bohater) konstruuje perspektywę oglądu świata. I nie szkodzi, że przedmiotem opisu mogą być na przykład kłopoty głównej postaci z tożsamością.

Diarysta Malicki zdestabilizował podmiot, taka jest podstawowa funkcja zaproponowanych przez niego rozwiązań konstrukcyjnych. Podmiot dziennika - zakładając, że w "Takich tam" da się go w ogóle zrekonstruować - został tu wycofany na rzecz kolekcjonera i układacza sylwy. Ta często zabawna książka układałaby się w bardziej tragikomiczną konstatację, w myśl której przeróżnych egzystencjalnych przypadków nie da się ułożyć w sensotwórczą całość. O ile scalanie tego dzieła w jakąś zasadniczą interpretacyjną wykładnię jest celowe.

Układanie, ułożyć - chodzi o to, że Malicki, różnicując i odmieniając maksymalnie, zarazem na przekór, stara się pokazać, jak prowadzi wiele wątków, łącząc je i kontrastując. By tak rzec: drobi na fugowo. Całość składa się z olbrzymiej ilości krótkich zapisów. Część z nich tytułowana jest odmiennymi, jednorazowymi wyrażeniami (np. "Po roku", "Znikające krawężniki", "Erratum", "Takie zdanie"). Większość jednak stanowią cykle oznaczane kolejnymi liczbami rzymskimi ("Hel", "Linguă", "Pierwsze zdanie", "Rzeka" i wiele, wiele innych). Owe cykle i prozy pojedyncze przeplatają się, autor sugeruje zresztą precyzję nieledwie bachowską. Są więc prozy należące do cykli "Na słuch" i "Na oko"; w którymś momencie pojawia się kombinacja "Na słuch. XIX / Na oko. II". Ta podwójna klasyfikacja zostaje później dodatkowo zniuansowana: "Na oko i na słuch. I". Niekoniecznie jednak interpretator rozpocząć winien w tym miejscu analizę subtelności stosowanych dystynkcji. Cóż bowiem zrobić z taką oto prozą:

"- Kupiłem pół kilograma papierosów. W czasach ciężkiego kryzysu kartkowego można było zdobyć papierosy na wagę. Bardzo długie papierosy. Te pół kilograma to był jeden papieros. Pociąłem węża na odpowiednie odcinki. Tylko ostatni miał filtr".

Zgoda, anegdota w miarę zabawna, zwłaszcza gdy szybko okazuje się historyjką nierealistyczną: jaką długość musiałby mieć półkilogramowy papieros, ergo: czym trzeba by wzmocnić bibułkę, żeby ten papieros trzymał się w całości? Ale nie o to idzie. Kłopot w tym, że ta opowieść pojawia się na stronie 99 pod tytułem "Palenie zabija", a na stronie 226 zostaje dosłownie powtórzona, tym razem jako "Na słuch. XXI". Czy Malicki sprawdza uwagę czytelnika, czy też sobie w tym momencie kwandoknął (Quandoque bonus dormitat Homerus)? Trudno bowiem byłoby zupełnie na serio rozpatrywać nowe relacje, uzyskane po przeniesieniu (if any) tej samej całostki. Poza tym sentencja "TRZEBA WIEDZIEĆ, KIEDY UMRZEĆ", wpierw ogłoszona jako "Moja vlepka. V", pojawi się za dwie strony we fragmencie partii dialogowej innej całostki ("Płaczemy"). "Moja vlepka. VI", zawiera dwa słowa "Bóg siedzi", które to zdanie było wcześniej jednym z trzech wypowiedzianych przez starszego pana w "Rzece. XXIV". Sporadycznie Malicki korzysta także ze swoich poprzednich książek, i jest to raczej powtarzanie (się) niż kontynuacja czy nawiązanie do ogólniejszych założeń stylistycznych.

W prozie "Nie ma klabingu bez monitoringu" bohater po kolei relacjonuje dochodzące go w tramwaju dźwięki. Punkt siódmy enumeracji: "puls gitary basowej w słuchawkach walkmana dziewczyny stojącej tuż obok mnie. I tak sobie pomyślałem: utwór; zsamplować, dodać perkusję, zmiksować, zapętlić, nagrać. Gotowe. Tytuł: »Rondo Waszyngtona«". Jest to, przynajmniej po trosze, autotematyczna alegoria. Także Malicki przenosi (własne) gotowe kawałki i miksuje je na nowo. Wątpliwość zasadnicza przedstawia się tak: zgoda, można samplować i uzyskać nawet imitację fugi - tylko sama gra kombinacji w którymś momencie przestaje wystarczać. Nawet tych nie tak prostych jak zwykłe powtórzenia; na przykład najpierw pojawia się tekst "To wszystko jest bardziej skomplikowane. XXXVI", a potem, w "Pierwszym zdaniu. LXV" jest informacja o jego zapisaniu. Od razu pojawia się pytanie o narratora, a więc i bohatera.

Innymi słowy: kiedy Malicki co miesiąc ogłaszał "Takie tam" w "Twórczości", to inaczej te dwustronicowe zestawy działały. Czytelnik cieszył się anegdotami, podziwiał słuch i językową inwencję autora, zastanawiał się, co wyniknie z zapowiedzi różnych cykli, jak to się wszystko poskłada. Teraz, po lekturze wcale obszernej książki, zapowiedzi nadal przeważają nad spełnieniem. Nie, lingwistyczna wena bynajmniej autora nie opuściła (co mocno podkreślam), tyle że wraz z nią, a może mimo niej, zaczyna gdzieniegdzie przebłyskiwać widmo estetycznej jałowości.

Brzmi ten sąd mocno, dobrze przecież pamiętam mój zachwyt poprzednimi książkami autora, bym miał teraz nazbyt się powściągać. Gdyby "Takie tam" były pierwszym tomem autora, pewnie oceniałbym je wyżej. Nie wykluczam zresztą, że książka ta sporo (odkrywczej) przyjemności sprawi czytelnikowi, dla którego będzie to pierwsza lektura Malickiego.

I wiem oczywiście, że samplowanie, co do którego zgłaszałem wątpliwości, można uznać za efekt autoironicznej świadomości kogoś, kto zakłada akt porządkowania. Tyle że obawiam się, iż trochę za łatwo było Malickiemu taką książkę zrobić.

Autoironiczny jest (też) Malicki niewątpliwie jako autor najdłuższego cyklu, czyli "Pierwszych zdań". Upodabnia się poniekąd do bohatera "Dżumy", który nieustannie poprawia pierwsze zdanie swojej powieści. "Pierwsze zdanie. XC" zaczyna się cytatem: "Pragnienie i pasja malowania życia słowami wywodzą się ostatecznie tylko z pewnej skrupulatności i pięknej pedanterii duszy, którą boli, gdy widzi, jak tyle piękna, żywości, pośpiechu i spraw ulotnych przemija w świecie, a człowiek nie potrafi zamknąć ich w notatniku". Autorów można by zgadywać, zaczynając na przykład od Baudelaire'a. Owszem, wyrazistość innego stylu zostaje tu wtórnie sfunkcjonalizowana jako sygnał dystansu ze strony autora "Takich tam". Niemniej problem mimetyczności, językowej i pozajęzykowej, problem chłonięcia znikliwego świata - pozostaje jak najbardziej poważną kwestią, żywo i serio obchodzącą także Malickiego.

A precyzja tego prozaika najlepiej objawia się, wręcz rozbłyskuje, na bardzo małych przestrzeniach. Oto całostka "Jedziemy", w której Malicki Białoszewskiego przebija Gombrowiczem (przywołanie przeze mnie obu pisarzy ani na jotę nie ujmuje oryginalności autorowi najmłodszemu):

"Pociąg. Naprzeciwko pan. Z przedziału wychodzi inny pan. Otwiera drzwi, staje na pomoście, nie zamyka drzwi.

- Panie Janku, proszę zamknąć drzwi - mówię.

Bez reakcji.

- Pan go zna? - pyta sąsiad z naprzeciwka.

- Nie.

- To skąd pan wiedział, jak ma na imię?

- Nie wiedziałem".

Bohater nawiązuje relację interakcyjną. Kończy się ona niepowodzeniem, po chwili zaś okazuje się, że była całkowicie bezzasadna (poniekąd l'acte gratuit), to znaczy pozbawiona podstaw. Bohater, inicjując akcję, sugerował istnienie uzasadniającego ją interpersonalnego kontekstu. Scenka, wydawałoby się paradokumentalna, ściśle relacyjna, z wdziękiem przemieniła się w teatrzyk absurdu.

Maciej Malicki, "Takie tam [Dziennik]", Wołowiec 2006, Wydawnictwo Czarne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (12/2007)