Kolumbowanie. Zapiski z przeczytanych podróży

Wiele ofert dzisiejszej kultury łudzi odbiorców możliwością pokonania na skróty wielkich różnic przestrzeni i czasu. Dawniej książki podróżnicze były zamiast świata, którego nie mogliśmy zobaczyć.

02.07.2012

Czyta się kilka minut

 / il. Magda Wolna
/ il. Magda Wolna

Oglądałem jakiś czas temu dokument o Wyspach Trobriandzkich. Realizatorzy chcieli pokazać, jak obecnie wyglądają miejsca badań Malinowskiego. Miejsca oraz potomkowie tych, których w swoich dziełach opisał antropolog. W grupie tubylców z przełomu XX i XXI w. znalazł się chłopiec w koszulce Ajaxu. I nie powiem, był to widok raczej smutny czy może lepiej: cokolwiek melancholijny. Więc inni są już jak wszyscy?

Mało różny świat

Ale, ale: czyżbym cierpiał na jakąś kolonialną nostalgię, tęskniąc za dawnym podziałem świata? Nie, bynajmniej nie chodzi o to, by ten chłopiec wyglądał jak Trobriandczycy z czasów Malinowskiego. Trochę przecież szkoda, że upodobnianie świata sprowadza się najczęściej do tandetnych kostiumów i rekwizytów kultury masowej. Chłopców w klubowych piłkarskich koszulkach od wielu już lat można spotkać wszędzie, a skoro tak, to zasadnicze pytanie w wyostrzonej wersji brzmi: czy warto dziś fatygować się aż na Morze Salomona? Lub gdzie indziej, mniej czy bardziej daleko?

Stonehenge, Luwr, Muzeum Kon-Tiki – dokądkolwiek dziś przybędziemy, widzimy przede wszystkim innych, którzy również wybrali się w to akurat miejsce, by zobaczyć je na własne migawki. Owszem, miał rację Bill Bryson, dowcipny i bystry amerykański autor relacji z podróży, że narzekanie na rozwój turystyki jest dwuznaczne, gdy narzekający również turystyce się oddaje. I niewiele pomoże, gdy (jak Bryson) robi to w pojedynkę. Ale tłum jest tłumem, ścisk ściskiem. Gdy przyjeżdżam do Krakowa, rad bym się przejść po Rynku mniej ludnym i mniej pozastawianym. Po powrocie muszę sobie dla uspokojenia puścić początek „Szyfrów” Hasa, w których tak pięknie pokazana została dawna przestrzeń tego miejsca, z połowy lat sześćdziesiątych zeszłego stulecia. Niecałe pół wieku, a zupełna inność.

Wiele ofert dzisiejszej kultury łudzi odbiorców możliwością pokonania na skróty wielkich różnic przestrzeni i, niejako przy okazji, czasu. „National Geographic”, skądinąd nader zasłużona instytucja, ma na swoim koncie również dziełko o intrygującym tytule „Dziennik wypraw. Notatnik podróżnika”. Jest to starannie, na dobrym papierze wydany notes, którego liniowane strony przedzielone zostały zdjęciami z wielkich, naprawdę odkrywczych wypraw i przedsięwzięć sprzed wielu lat. I żeby nie było wątpliwości, nalepka z tyłu okładki głosi: „Dalszy ciąg »Dziennika wypraw« stworzysz Czytelniku sam, opisując swoje wyprawy, podróże i wycieczki. Zanotujesz własne refleksje i spostrzeżenia. W ten sposób powstanie osobisty dziennik wypraw, w którym Twoje przygody przeplatać się będą z relacjami najsłynniejszych podróżników, badaczy i odkrywców”.

Czyli: i ty zostaniesz Hiramem Binghamem, Howardem Carterem, Jakiem-Yves’em Cousteau... Wystarczy wykupić wycieczkę, oczywiście nasz „Dziennik wypraw”, no i nie zapomnij, czytelniku, wziąć ze sobą czegoś do pisania.

Itinerariów, drukowanych czy filmowych, dziś tedy nie brakuje. Znajdują one pewnie swoją publiczność, niemniej wszystko, o czym dotąd pisałem, miało jedynie naszkicować negatywny kontekst dla zjawiska radykalnie innego. Idzie o wznowienia i powodzenie dawnych tytułów podróżniczego pisarstwa. Ktoś powiedział, że nie musi jechać do Włoch, gdyż przeczytał Muratowa. Coś niewątpliwie jest na rzeczy.

Świat to za mało

Owszem, relacje z zagranicznych podróży pełniły kiedyś funkcję kompensacyjną, nie tylko z powodów politycznych (paszportowe trudności). Wyjeżdżało niewielu, świadectwo podróży nieraz uznawali oni za powinność wobec tych, którzy musieli pozostać w kraju. To przykład bohatera Herbertowskiej „Mony Lizy”, ale też wielu podróżnych reportaży. W serii Iskier Naokoło Świata ukazywały się również relacje wyjeżdżających za granicę z powodów zawodowych (na przykład) naukowców czy lekarzy: i oni sądzili, że powinni swoje wrażenia przekazać mniej mobilnym ziomkom, którzy nie mieli szans zobaczyć innych krajów ani kontynentów. Ba! Pamiętam także – jeszcze z lat sześćdziesiątych i nawet siedemdziesiątych – organizowane w kościołach i szkołach spotkania z tymi, którzy przyjeżdżali z daleka. Przychodziło się na te wykłady, żeby posłuchać bezpośredniego świadectwa podróży. Spotkania kościelne mieli niemal na wyłączność misjonarze z egzotycznych terenów, w szkole zaś mógł to być (przykład z mojego liceum już z drugiej połowy lat siedemdziesiątych!) inżynier, który dzielił się wrażeniami z Kanady. Prelegenci nieraz posługiwali się legendarnymi rzutnikami do slajdów, niemniej kultura oralna kwitła, nie sposób zaprzeczyć.

Jeśli jednak ktoś dzisiaj sięga po dawną podróżniczą opowieść, to czyni to dla niej samej, a nie zamiast. Chyba że owo „zamiast” zmieniło kierunek i wskazuje dziś nie tyle inną przestrzeń, ile inny czas. Niewykluczone bowiem, że dla tych czytelników dzisiejszy świat to za mało. Interesują ich podróże (w) różnicy.

Kto wie zresztą, czy sprawa nie jest bardziej złożona. W Polsce Ludowej sięgający po reportaże zagraniczne kontestowali naznaczoną politycznie przestrzeń świata. Granice wydawały się niewzruszone, lecz byli przecież tacy, co wyjeżdżali. Skoro im się udało, to może i ja kiedyś? Takie przyszłościowe projekcje nie były całkiem pozaracjonalne. Ale czytanie o miejscach, których – także z powodów niwelujących – już dzisiaj nie ma? Czy tym razem byłaby to kontestacja procesów globalizacyjnych? Na pewno też. Jednakże w grę wchodzi tutaj czas, więc kwestia robi się ciut metafizyczna. Przeminiony świat przypomina, że również moja biografia jest przemijającym odcinkiem. Ja przymierza się do przeminiętej inności, tam się odnajduje.

Spokojnie, nie zamierzam forsować tezy, w myśl której czytanie, powiedzmy, Ossendowskiego, gwarantuje odbiorcy proustowskie uniesienia. Nie oddałbym jednak moich wzruszeń sprzed niemal czterdziestu lat, gdy po raz pierwszy czytałem „Ekspedycję Ra” Heyerdahla. Wydawało mi się wtedy, że pociąga mnie przygoda, niezwykła oceaniczna wyprawa, pasjonująca zagadka historyczna. Ale później przeczytałem „Odyseję” i zrozumiałem, jak pilnym i wrażliwym jej czytelnikiem był norweski podróżnik. Na tratwie i statku Odyseusza czułem się w miarę dobrze i pewnie, bo poznałem wcześniej, w jaki sposób przepływa się oceany na tratwie papirusowej lub z pni drzewa balsa. Zupełnie zaś serio: w moim orientowaniu się w przestrzeni kultury sporo zawdzięczam także Heyerdahlowi.

Podróże Hertza i inne

Z kolei „Wędrówki po Włoszech” Gregoroviusa to dzieło „które, choć opisuje Włochy z czasu, co już minął, trwa w nieprzemijającym czasie wspólnej nam wszystkim kultury europejskiej”. Taką oto konstatacją zamknął Paweł Hertz księgę historyka niemieckiego z XIX w. Wspólnej nam wszystkim? Passons. Poważne podróżowanie i (też oczywiście poważne) czytanie jawią się jako formy uczestniczenia w kulturze. Czytelnicy dawnych itinerariów zapewne odkrywają to na swój sposób.

Tomy Gregoroviusa okazały się ostatnimi tytułami wielkiej serii Podróże, arcydzielnie redagowanej przez Hertza od roku 1977, ukazującej się w PIW-ie z pięknymi obwolutami Teresy Kawińskiej. W serii wyszły m.in. „Podróż włoska” Goethego, „Ren” Hugo, „Opis podróży z Paryża do Jerozolimy” Chateaubrianda, „Obrazy Włoch” wspomnianego już w tym szkicu Muratowa, po dwa dzieła Kraszewskiego i Iwaszkiewicza, Dickensowska opowieść o podróży amerykańskiej... Obawiam się, że równie wysokie standardy edytorskie są dzisiaj rzadsze niż zaliczenie kompletu ośmiotysięczników. Ciekawe swoją drogą, że na skrzydełku Gregoroviusa jest jeszcze zapowiedź „Rosji w roku 1839” de Custine’a. PIW dzieło wydał, ale już nie w serii. Dlaczego? (A zechcą państwo przy okazji sprawdzić, jakie ceny osiąga to dzieło na aukcjach. Tylko proszę nie pomylić z edycjami skróconymi.)

Do tradycji Hertza nawiązały nie tak dawno „Zeszyty Literackie”, inicjując serię pod identycznym tytułem. W Podróżach „ZL” można zatem przeczytać Venclovę, Stempowskiego, Máraia, Magrisa, Ugniewską... Dzieło Muratowa ukazuje się w tomikach-regionach.

Zysk i S-ka wydają serię Podróże Retro, w której pojawiło się już kilka książek – popularnego również w innych oficynach – Ossendowskiego. W Noir sur Blanc opublikowano sporo tomów podróżnej prozy Cendrarsa, w zeszłym zaś roku nakładem W.A.B. wyszły „Listy z podróży” Čapka. Zgoda, w tym pobieżnym, wybiórczym przeglądzie wspominam literaturę różnego rodzaju, od dzieł wysoce erudycyjnych do dokonań o dużych ambicjach rozrywkowych. Zawsze przecież są to dawne opowieści o świecie już nieistniejącym. Pora wreszcie przyjrzeć się jednej z nich dokładniej.

Kolejne tomy Wańkowiczowskiej trylogii amerykańskiej „W ślady Kolumba” ukazały się po raz pierwszy pod koniec lat sześćdziesiątych w serii Naokoło Świata: najpierw, w 1967, „Atlantyk-Pacyfik”, w roku następnym „Królik i oceany”, „W pępku Ameryki” zaś w 1969 r. Ciekawe byłoby kiedyś prześledzić, jak czytano te tomy za pierwszym razem, skoro pierwodruki pojawiły się w tak gorących, w Polsce i na świecie, czasach... Nazwisko autora było wystarczającym powodem dla dużej i wiernej rzeszy czytelników. W latach rozkładu Polski gomułkowskiej nie brakowało przecież szczególniejszych modeli lektury dzieła traktującego o USA. Śladami Kolumba chodzono zatem także na modłę ezopową, polemiczną wobec oficjalnej ideologii, na swój sposób opozycyjną. Ale bo też wziął Wańkowicz tę ideologię w potężne kleszcze idei radykalnie konkurencyjnych: polskiej tradycji szlacheckiej oraz mitu amerykańskiego.

W Prószyńskim i S-ce zakończyła się właśnie edycja dzieł Wańkowicza, w ramach której przed trzema laty wznowiono trylogię. Świetna to okazja, żeby sobie te książki przypomnieć w zupełnie już innych czasach i okolicznościach kulturalnych. Ciekawe zresztą, że piszący dziś o Wańkowiczu zaczynają nieraz – no, może nie aż od usprawiedliwiania się ze swoich lekturowych przyjemności, ale od pewnego zdziwienia, że pisarz ów nadal fascynuje i pociąga, choć nie brakuje w jego dziełach fragmentów wywołujących co najmniej irytację. Nie będę zatem oryginalny, zgłaszając najpierw trochę wątpliwości.

A na koniec inwokacja

Trzy księgi Wańkowicza są zapisem jego amerykańskich wojaży z różnych lat. Wędrówki uzupełniał autor solidną biblioteczną kwerendą. Powstała opowieść o Ameryce od lat czterdziestych do wczesnych sześćdziesiątych, zasadniczo trzymająca się chronologii podróży, niemniej (polska tradycja szlachecka!) gawędziarska, z dygresjami i facecjami, retrospektywna, historyczna. Okres powojenny, a i późniejszy, był dla pisarza czasem wahań w kwestii powrotu do kraju. Jak wiadomo, z emigracji Wańkowicz w końcu zrezygnował. Trylogię zamyka podwójne, geograficzne i biograficzne zarazem, spojrzenie: „Lećcie z Bogiem, miłe stewardessy. Żegnaj, Ameryko, Ziemio Obiecana, miodem i mlekiem z puszek konserwowych płynąca. Dziś jeszcze znajdziemy się w polach przetykanych rumiankiem i przeciętych pachnącymi macierzanką drogami”.

Hmm... Lot przez Atlantyk trochę trwa, więc owo „dziś jeszcze” brzmi raczej retorycznie. Mniej to jednak istotne, ważniejsze wydaje się przeciwstawienie zredukowanej łatwą parafrazą Ameryki i sentymentalnego przecież widoczku Polski. Niemniej autor – jak wspominał go Jan Józef Lipski w tekście usuniętym w 1974 przez cenzurę, który doczekał się pierwodruku w „Tygodniku” ze znacznym poślizgiem: rok temu – nie zgadzał się ze zbyt jednoznacznymi odczytaniami, wskazując placem miejsca, że przecież pisał inaczej... Powiada więc gdzieś w trylogii, że mieszkał w siedemnastu krajach i zawsze wyjeżdżał z jakimś żalem. Tym razem miałoby być inaczej? I nie był Wańkowicz bynajmniej apologetą Ameryki, przypatrywał się jej, wręcz studiował z krytyczną uważnością – zbyt wiele jednak znalazło się na tych kilkuset stronach podziwu, nie tylko zaciekawienia. Warto tedy spojrzeć na finałowe akapity nieufnie. Automatyzacja nieraz niepokoiła pisarza, pod koniec raz jeszcze dał jej wyraz. Niewykluczone zresztą, że w przytoczonej apostrofie pokazał skrótowo (w kondensacji!) zastępowanie amerykańskiej mitologii wysokim postępem technologicznym.

No i rumianek z macierzanką: w tym zdaniu pobrzmiewa inwokacja „Pana Tadeusza”, ale tak kończyć inwokacją? Być może więc powrót do Polski był dla Wańkowicza sentymentem rezygnacyjnym?

Bywa polskość na kartach amerykańskiej trylogii od czasu do czasu tematyzowana, kiedy indziej problemy te przypominane są za pomocą takich czy innych sygnałów. Wzbrania się przecież pisarz przed ujęciami typu słoń a sprawa polska. Kwestie polskie w rozmowach państwa Wańkowiczów bywają też usuwane w sferę tabu. No i wreszcie ironiczne porównania. W trakcie wypadu do Meksyku relacjonuje autor: „Na stadionie szkoły a szkoły. Każda w innych mundurkach. Na stadionie ktoś wyje morte i patria. Coś bardzo po polsku – u nas też ojczyzna i śmierć bywały przez wieki przyprawą każdego obchodu, jak pieprz i sól”.

Wańkowicz podróżuje z żoną, itinerarium wypełniają także scenki z małżeńskiego teatru, gdzie główną rolę, reżyserię i prawo ostatecznego komentarza pisarz zostawia sobie. No i cóż, nie zawsze są to żarty wysokich lotów (że posłużę się eufemizmem). Pisarz podejmuje tu z całym inwentarzem (boć nie z dobrodziejstwem) mentalny stereotyp. Inne kwestie jawią się jako bardziej złożone. Z jednej więc strony relacjonuje autor na przykład historię Rosy Parks, której protest doprowadził do zniesienia (a przynajmniej do poważnego zakwestionowania) segregacji rasowej w autobusach, z drugiej zaś przytacza gdzieniegdzie w funkcji dowcipów dwuznaczne powiedzenia, przechodząc nad ich rasistowskim potencjałem do porządku dziennego.

Pan na sprzecznościach

Ale też dzieło Wańkowicza – czy będzie to próba syntetycznego ujęcia jego pism, czy też interpretacja kolumbowego cyklu – zasadza się na sprzecznościach. Sam zresztą różne kontrasty wynajduje i nie do końca potrafi na przykład zrozumieć, w jaki sposób łączą się u mormonów sprawna organizacja społeczna, wysoka inteligencja niektórych przedstawicieli i prymitywizm przesłania.

W „Przedmowie” autor zapowiada: „Przyglądając się grubemu rękopisowi po jego ukończeniu, rozumiem, że przez Amerykę prowadziło mnie nieustanne zdumienie człowieka kultury organicznej, może nawet aż rustycznej, który ogląda życie technokratyczne wytwarzające kulturę nieorganiczną. Stąd w książce nieustanny zachwyt, olśnienie i skurcz, i rezerwa”.

Kto wie zresztą, czy Wańkowicz nie fascynuje dzisiaj właśnie z powodu analogicznego napięcia: tomy wyrosłe z tradycji szlacheckiej poznajemy wszak w epoce post- (proszę sobie wstawić termin, który państwu najbardziej odpowiada). I nie idzie o to, że dzieło pisarza reanimuje sentymenty uczestników kultury polskiej, lecz że prowadzi do ich przewartościowania.

Czytelnik na różne sposoby, od aktualizowania do pogłębionych refleksji, dokonuje aktu przeniesienia. Dzieje się tak, ponieważ „Ameryka jest w trakcie przeformowywania się”, i Wańkowicz starał się te procesy uchwycić. Kiedy pisze o postulatach oświatowych w USA z lat pięćdziesiątych – szkoła ma przygotować do życia, a nie obciążać wiedzą etc. – to aż dziw i rozpacz biorą, że dziś w Polsce te same poglądy powtarzane są przez różnych gazetowych czy ministerialnych mądrali. Kiedy państwo Wańkowiczowie zapraszają do siebie sąsiadów, autor wykorzystuje spotkanie do wywiadu socjologicznego. Przedstawia poglądy i aspiracje młodego małżeństwa, wspomaga się statystyką. I Mr & Mrs Salmon zaczynają przypominać Tuwimowskich strasznych mieszczan.

Literatura polska jest raczej piesza lub, by tak rzec, komunikacyjnie publiczna. Relacja z kolumbowania – jak autor nazwał amerykańskie podróże – wydaje się pierwszym tak poważnym w piśmiennictwie polskim przedsięwzięciem, w którym niezbywalną rolę odgrywa samochód. Trudno mi znaleźć przykłady wcześniejsze, z książek natomiast powstałych później przychodzi mi do głowy jedynie cykl Nienackiego oraz „Podróż za jeden uśmiech” Bahdaja, i dopiero z lat osiemdziesiątych wiersze i eseje Barańczaka, z następnych zaś dekad Stasiuk... A tymczasem (dokładniej: tamtym) przemierzający amerykańskie drogi Wańkowicz mógł się minąć z kimś z kompanii Jacka Kerouaca. Brody bitnikowskie zresztą rozpoznaje.

Nie bez powodu nieco dokładniej analizowałem wcześniej zdania końcówki. Jest to przecież literatura. Wańkowicz porównuje raz swoją przygodę do niegdysiejszego epizodu z wycieczki. Pijany kapitan małego stateczku zatrzymał się na mieliźnie, „wpadł do kajuty pasażerskiej z rozwianym włosem, obwieszczając z przerażeniem, że »Niewiaża skończywszy się«. Rozkładam mapę. U nas też »Ameryka skończywszy się«”. Anegdotka została opowiedziana, żeby pisarz mógł użyć zdania z regionalnym składniowym użyciem formy imiesłowowej. Cel był więc nade wszystko językowy, literacki. Zarazem jednak w tak mocno podmiotowych książkach pokazał autor bardzo dużo świata. A także – jak w powracającym motywie zwierzęcych oczu świecących w ciemności – pojawia się to inne, które pociąga i budzi niepokój. W ilu zaś podróżach zdarza się, takie poważniejsze, doznanie innego?


ADAM POPRAWA (ur. 1959) jest poetą, prozaikiem, historykiem literatury, krytykiem literackim i muzycznym, pracownikiem naukowym Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Ostatnio wydał: „Walce wolne, walce szybkie”, Poznań 2009.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2012