Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zawsze z muzyką wokalno-instrumentalną przyjeżdża do Wrocławia – i w Polsce wyłącznie do Wrocławia – jeden z największych współczesnych mistrzów, John Eliot Gardiner. Zwłaszcza w ostatnich latach wizyty legendarnego dyrygenta stały się dość częste: w ubiegłej dekadzie przyjechał z wielkim oratorium Handla, Izrael w Egipcie, w następnej zaś już z Bachowską Pasją wg św. Mateusza, z operą Powrót Ulissesa do ojczyzny Monteverdiego (która podczas dwóch koncertów w Narodowym Forum Muzyki została nagrana na płyty), z Requiem Verdiego – teraz zaś z Missą Solemnis Ludwiga van Beethovena. Co jest poniekąd ukoronowaniem możliwości repertuarowych – i to ukoronowaniem wymarzonym, bo nawet jeżeli niegdyś symfonie Beethovena pod batutą Gardinera budziły kontrowersje, to Missa Solemnis zawsze była jego wyjątkowym arcydziełem.
Z tym szczególnym utworem Beethovena sprawa nie jest bowiem prosta. Kompozytor stawia tu nadzwyczajne wymagania wobec muzyków, zwłaszcza śpiewaków, ale także dyrygenta. Msza, początkowo pomyślana jako utwór z okazji ingresu bliskiego Beethovenowi arcyksięcia Rudolfa Habsburga na tron biskupi w Ołomuńcu, rodziła się jako dzieło uniwersalne, prędko przerastając wszelkie liturgiczne możliwości wykonawcze. Sam odbiorca dedykacji czekać musiał na nią trzy lata dłużej, niż wskazywał kalendarz, przede wszystkim jednak otrzymał utwór o skali niemal niespotykanej – i zupełnie niepraktycznej. Dziś wprawdzie ów muzyczny kosmos wykładni zbawienia należy do najważniejszych utworów w swoim gatunku, lecz czy ułatwia to związane z nim dylematy wykonawcze?
Naturalnie, nikt nie stara się wpasować Mszy do liturgii, jej żywot toczy się w salach koncertowych i na płytach. Pozostaje jednak problemem dla dyrygentów, którzy wpierw muszą zebrać wykonawców, w tym śpiewaków (solistów, ale i chór), będących w stanie udźwignąć wymagania dzieła, a następnie muszą zrozumieć i rozplanować całą dramaturgię i formę 80- albo i 90-minutowej kompozycji (zależnie od tempa). Że nie jest to łatwe i oczywiste, przekonujemy się, słuchając większości kreacji, podpisywanych także przez dyrygentów wybitnych, albo wręcz wielkich, jak Clemens Krauss. Pełnych sukcesów na przestrzeni historii nagrań policzyć można ledwie kilka – a znaczone są one nazwiskami wyjątkowymi: Toscaniniego i Klemperera. Ponad 30 lat temu dołączył do nich, swym pierwszym nagraniem, właśnie John Eliot Gardiner.
Następnym utrwalił Missę Solemnis jako swe bezsprzecznie szczytowe osiągnięcie; obecnie, podróżując z Mszą Beethovena po świecie, potwierdza swój wyjątkowy związek z tym utworem. W tournée Gardiner prowadzi kwartet solistów (imponująca swobodą Lucy Crowe – sopran, znakomita, zwłaszcza w dalszych partiach Mszy Ann Hallenberg – mezzosopran, bardzo przekonujący Giovanni Sala – tenor, i na tym tle poprawny bas Matthew Rose) oraz swoje własne dwa zespoły: fenomenalny The Monteverdi Choir i Orchestre Révolutionnaire et Romantique.
Msza D-dur pod batutą Gardinera – podobnie jak inne utwory wokalne – jest przede wszystkim retoryczna. Chór, podobnie jak soliści, śpiewa w sposób zrozumiały, wyraźnie artykułując głoski i oddając charakterystyczne gesty muzyczne, podkreślające sens słów. Sens ten rozumie jednak przede wszystkim dyrygent, nie tylko triumfalnie i z blaskiem zachwycając się „Gloria”, lecz i z czułą delikatnością prezentując „Et incarnatus est”, gdy w tekście wyznania wiary mowa o przybraniu przez Chrystusa człowieczeństwa. Nie zabraknie kontrastu, gdy po chwili bolesne, rwane dysonanse krzyczą o ukrzyżowaniu, albo gdy końcowe „Dona nobis pacem” jest już nie tylko łagodną prośbą, lecz niemal wykrzyczanym dramatycznie żądaniem – co zwłaszcza dziś brzmi potężnym znaczeniem.
Tę semantykę wspiera też zrozumienie detali w partii orkiestry, których Beethoven nie wprowadzał przecież w sposób przypadkowy: od imponujących puzonów w częściach triumfalnych, po cudowny, zmysłowy flet towarzyszący wcieleniu, które tu (jak u Mozarta w Mszy c-moll) najwyraźniej jest aktem najwyższej miłości, nie upadkiem Boga – albo też znowu flet towarzyszący początkowo solowym skrzypcom w Benedictus.
Cała retoryka Gardinera nie na wiele by się jednak zdała, gdyby nie jego wyjątkowa umiejętność uchwycenia i ukazania formy dzieła. Mistrzowie mają świadomość, że potrzebuje ono – mimo podniosłego charakteru – szybkich temp (nawet zazwyczaj powolny Klemperer mieści Missę Solemnis poniżej 80 minut); Gardiner na tym polu ścigał się dotąd już tylko z najszybszym nagraniem Toscaniniego. Tym razem troszkę zwolnił, uwypuklając elementy liryczne i nadając im szczególny charakter (solo skrzypcowe w Benedictus zdawało mi się obrazować – po raz pierwszy miałem podobne wrażenie – owego „błogosławionego, który idzie w imię Pańskie”), ale także budując kontrasty dramaturgiczne: części szybkie były wciąż bardzo szybkie (jak „Gloria in excelsis”, w której nawet pewne detale ulegały lekkiemu zatarciu), ale wolne bywały wyraźnie zwolnione (np. wyskandowana fuga „et vitam venturi”). Przejrzysta faktura (idealny balans nawet najmocniejszych brzmień), puls i rygoryzm rytmiczny pomagały jednak wciąż zachować formę – niezmiennie imponującą zwartością, wciągającą logiką.
To właśnie te dwie wartości w interpretacji Mszy uroczystej pozostają najwyższym wyzwaniem – ale i one przynoszą najwyższą nagrodę.