Fabryka znaków

Czy sens można przeliczyć na znaki, strony, linijki? Czy od znaków sensu przybywa? Bez sensu...

30.11.2010

Czyta się kilka minut

10 747 znaków, sześć stron bez linijki, niemało. - Mało, nic, wstyd! - zagrzmiał mu nad uchem Pan Kolega. - Ależ - bąkał speszony - proszę łaskawie zwrócić uwagę, że Pan Cogito wypatrywał tylko jednego, a pewien ciemny filozof XX-wieczny zakładał wprawdzie w tym zakresie raczej liczbę mnogą niż pojedynczą ("Znaki drogi", wyd. pol. 1999), jednak i on nie miał na myśli tysięcy; za to Jerzy Illg, autor i bohater setek opowieści o sławnych pisarzach, zadeklarował się pod tym względem wyraźnie ("Mój znak" 2009). Z kolei Jerzy Jarniewicz, twórca m.in. tomiku "Niepoznaki" (Legnica 2000), przedłożył zasadę nieoznaczoności nad zasadę niezliczoności... - Bzdury, bałamutne brednie, Panie Kolego - dobiegło, dopadło, upodliło, w odpowiedzi.

Przybity bohater (doprawdy bohater? nie mylić z autorem!) tej scenki usłyszał wkrótce, że inny jego tekst również jest bez sensu. - Sens, Drogi Kolego - świdrowało mu w prawym uchu - zaczyna się od czterdziestu tysięcy. Bądźmy realistami - znaków, nie złotówek. Od czterdziestu tysięcy zaczynają się punkty, zaczyna się życie, a Pan, Panie Kolego, pisząc na 34 000, wspiął się, proszę wybaczyć szczerość, na szczyt idiotyzmu.

Pewną pociechę przyniosła mu poezja, jak zawsze niezawodna, zadająca kłam zwątpieniom w jej etos, i eros, i sens. Oto Piotr Michałowski, błyskotliwy badacz literatury i poeta w jednej osobie, podał do wiadomości utwór, który bez przeróbek mógłby stać się hymnem humanistów akademickich, wziętych w bolońsko-parametryzacyjną niewolę:

Sweet Polish Philology! - Land of Hope and Glory!

Oh, please, save Our Country! Lecz jak Cię uchronić

Przed wyścigami szczurów, w punktowej pogoni

Przez labirynty Listy, w ranking i wieczory?

Tylko tytuł by nadać mu inny, poważniejszy, żeby budująco, zalotnie i w porę. Na przykład - parametryzacja humanistyki, czyli przełom neopozytywistyczny.

Zdruzgotany filolog, ofiara tego tekstu (6200 znaków, góra 6300, powyżej Grześ z panem Piotrem tną bez litości), rozgląda się więc za sojusznikami. Przypomina mu się wiersz (wers?) z młodości: "sen/s" - pisał Robert Tekieli. Sens i sen stoją tu osobno, zdekonstruowane, w pozycji zaledwie aluzyjnej do siebie, oba możliwe, oba niepewne, na brudno, brulionowo. Wyodrębnienie "s" okalecza znaczenie, zarazem pokazując pole wolności, dowolności i nieporozumień. Kiedy literki na powrót zrosły się ze sobą, parę lat później, poeta porzucił wiersze. Czy kiedy człowiek znajduje sens, to przestaje potrzebować wierszy? Czy stosunkowo niskie zapotrzebowanie na wiersze we współczesnym społeczeństwie jest skutkiem powszechnego nieomal posiadania sensu? Czy zatem poeci i miłośnicy poezji to ludzie bez sensu? Bez punktów (oparcia), bez życia?

No pasaran! - choć są już niedaleko, już nas prawie trzymają w czuło-biurokratycznym uścisku. Szuka więc dalej, a właściwie blisko - na biurku. Pisze młoda poetka, Wiktoria Klera w wierszu "Ironiczny konceptyzm" (z tomu "Szczecin unplugged"):

a jeżeli poeta

okaże się znacznie ciekawszy

niż jego poezja

co wtedy

tragedia

Tak oto tytuły ważnych książek (Arent van Nieukerken "Ironiczny konceptyzm", Kraków  1998) nabierają walorów nieoczekiwanych, zgoła erotycznych. Romans polonistyczny jawi się zrazu dość zniechęcająco jako rodzaj egzaminu z lektur, jednak w tym przypadku nie oznacza konieczności popadnięcia w uczone gadulstwo. Na odwrót - "poeta ciekawszy od wierszy" likwiduje problem biblioteki. Za kilku słowami utworu Wiktorii Klery rozpościera się niewidoczne, lecz istniejące, niewykluczone życie.

Taki realizm nieprzedstawiający, ograniczony do sugestii, do profilu egzystencji, nie zaś będący jej grandilokwentnym obrazem, podobałby się zapewne M.P. Markowskiemu. W szkicu tytułowym jego nowej książki, "Słońce, możliwość, radość" (Wołowiec 2010), urzekającej, bo urzeczonej przez sposobność przyglądania się światu i patrzenia na sztukę, uwolnionej od zagadkowego ciężaru, M.P.M. analizuje Hoppera: "myśli, które kiedyś odrzucałem jako nie moje, wracają do mnie w wyobcowanym majestacie, który każe je traktować jako własne, choć zarażone obcością (...). Co to za myśli? Jedna z nich, najważniejsza: samotność nie jest klęską, lecz szansą...". Michale!

Lecz z drugiej strony, komu podoba się tytuł, dystans, wybredność poetki i badaczki, będącej - o czym wiadomo skądinąd - zdecydowanie przed czterdziestką, zatem w wieku, kiedy nic nie wydaje się bardziej pasjonujące niż erudycja i demaskowanie ukrytych cytatów? Co więc, jeśli poetka jako niepoetka jest ciekawsza niż poetka jako poetka? Bohater tego tekstu (nie mylić z Markowskim) nie potrafi się taką ewentualnością autentycznie zmartwić.

Czyta włoskie eseje Dariusza Czai ("Gdzieś dalej, gdzie indziej", Wołowiec 2010), bardzo wysmakowane, prawie piękne, chociaż - ale to chyba właściwość piękna - zakochane w samych sobie. Zaczyna od "Zmęczenia", które dotyczy Tarkowskiego, jego zapisków z niedługiego czasu, jaki pod koniec lat 70. spędził na Południu. Wzorowa lakoniczność, zapiski parowyrazowe, dotyczące spraw praktycznych, podróży, filmowania, hotelu, lecz pomiędzy nimi wciskają się niekiedy sceny mimowolnie wstrząsające, takie, w których mówi prostota. Żadnych dekoracji: "Człowiek na poboczu drogi. Macha na autostop. Podnosi rękę. Nikt się nie zatrzymuje. Ma smutny wygląd. Jest blondynem".

Jak w prozie Atiqa Rahimiego ("Ziemia i popioły", tłum. M. Kamińska-Maurugeon, Kraków 2010). Niby wszystko czytelne, wiadomo, dlaczego to jest tak mocne i tak się podoba, niby da się opisać, jak i po co afgański autor sięga po Kafkowską opowieść o odźwiernym pilnującym drzwi do prawa, a przecież ta proza - zwięzła, lecz nie sucha, konkretna i jednocześnie zgęstniała od symboli - wyszarpuje z czytelnika kawał jego spokoju, wielki kęs jego smutnej pewności, że literatura istnieje po nic. Z przerażającej medytacji Rahimiego, której treścią jest gwałt, ból i samotność, wychodzi się samotnym i - mimo wszystko - trochę bardziej solidarnym z samotnością.

I co z tego wynika? Ależ nic, Pani Profesor. Z felietonu nic nie wynika. Chodzi tylko o prowizoryczną odpowiedź na pytanie, czy żyjemy w czasach czterdziestu tysięcy znaków, bez jakiejkolwiek szansy na ich redukcję do rzeczy, do sensu? Czy wieloznaczność, która stała się aksjomatem cokolwiek zbyt oczywistym, jak często ironia, koniecznie równać się musi wielosłowiu? Czy punkty parametryczne muszą być wrogiem punktów magnetycznych?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 10 (49/2010)