Etyka kolejki

Oprócz stadionów i „Orlików” państwo powinno również budować takie siłownie, na których można się „przypakować” etycznie i obywatelsko.

29.07.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Marek Adamik
/ Rys. Marek Adamik

Książka „Czego nie można kupić za pieniądze” Michaela Sandela jest nie do przecenienia dla tych, którzy przecierają oczy ze zdumienia, widząc, że kryzys, w jaki wpędziły nas instytucje finansowe, wcale nie osłabił autorytetu ekonomii. Dawno przestała zajmować się wyłącznie produkcją, dystrybucją i konsumpcją dóbr, a zaczęła badać wpływ bodźców ekonomicznych na całokształt ludzkich zachowań, nawet takich jak prokreacja, uczenie się, praktyki religijne, troska o zdrowie czy o środowisko naturalne.

Wystarczy posłuchać, z jaką łatwością rezygnuje się w dyskusji o wykształceniu z języka wartości innych niż ekonomiczne; jak chętnie powtarza się idiotyzmy o uniwersytetach jako fabrykach. Co sprawiło, że wyśmiewane wcześniej pytania uczniów: „A po co mi układy równań?” lub „Na co przyda mi się w życiu czytanie »Dziadów«”, uzasadniają dziś programy kształcenia od szkoły podstawowej po wyższe studia. Dlaczego nie dochodzi do ostrego i konstruktywnego przeciwstawienia, które odwoływałoby się do bezinteresownej aktywności poznawczej, poszukiwania prawdy, kultywowania wartości obywatelskich, tworzenia społeczeństwa wiedzy? Dlaczego godzimy się, aby język ekonomii opisywał sfery życia długo uznawane za nieekonomiczne lub takie, gdzie materialna efektywność działania była tylko jednym ze składników ogólnych korzyści czerpanych z wykształcenia, leczenia, wolontariatu czy praktyk religijnych?

Na czym mamy się oprzeć, oddzielając dobra, którymi można handlować, od tych, które powinny być rozpatrywane za pomocą kategorii nieekonomicznych – moralnych, filozoficznych, obywatelskich? Wydaje się, że nie ma szans na zadekretowanie takiego katalogu.

Pozwoliliśmy pojęciom ekonomicznym zyskać rangę „języka języków” – zespołu uniwersalnych pojęć, bezalternatywnym światopoglądem. Chcąc sobie i innym objaśnić sens doczesnego życia, sięgamy – świadomie lub mimowolnie – po argumenty z tabeli zysk-strata.


ILE ZA PRZECZYTANIE „LALKI”?


W niektórych szkołach amerykańskich wprowadzono program ekonomicznej motywacji uczenia się. Za dobre stopnie lub zdane testy uczniowie dostają pieniądze. Przykłady z wybranych szkół: Dallas – 2 dolary za przeczytaną książkę, Chicago – 50 dolarów za szóstkę z przedmiotu, Nowy Jork – 250 dolarów za rok szkolny. Na pozór nic w tym dziwnego, w końcu szkoły i uczelnie przyznają stypendia za dobre wyniki. A jednak wyczuwamy jakąś niepokojącą różnicę.

Nauka staje się produktem, a nie celem. Z drugiej strony, w dzielnicach, gdzie edukacja i wartości intelektualne nie cieszą się uznaniem, gotówka za wyniki budzi respekt dla pracowitych uczniów. A co będzie, kiedy szkoła się skończy i ustanie dopływ gotówki? Czy pragmatyzm zmieni się w nawyk? Ile szkoła skłonna jest zapłacić uczniowi za przeczytanie lektury? Ile za dobrze napisany test lub esej? Pytania wydają się absurdalne, a przecież praktyki takie funkcjonują już od wielu lat w szkołach amerykańskich i są tam wspierane przez państwo. Imponuje to silne przekonanie o wartości lektury widoczne w pragmatycznej anglosaskiej kulturze.

Jak twierdził John Stuart Mill, „wszystko zostałoby osiągnięte, gdyby całą ludzkość nauczyć czytać”. Minęło 150 lat i marzenie Milla się spełnia. Niebawem umiejętność czytania posiądzie 95 proc. ludzkości. Teraz jasno widać, że z punktu widzenia utylitarysty płacenie uczniowi za przeczytane książki motywuje go do efektywniejszego udziału w rynkowej grze. Czy zatem chcemy, aby legalne i przejrzyste mechanizmy rynku regulowały nie tylko gospodarkę, ale także większość zachowań społecznych? Gdzie w sferze społecznej należy umieścić miejsce wolne od ciśnienia pieniądza?

A jeżeli – powiadają rzecznicy ekonomizacji życia społecznego – te same skutki (wzrost czytelnictwa, troska o pacjenta, autentyczna aktywność religijna) możemy uzyskać, stosując stymulację ekonomiczną? Jeśli nadzieja zysku skłoni nas do dbania o zdrowie, schudnięcia, rzucenia palenia, to o co chodzi?

Mieszkańcy wioski Wolfenschiessen w Szwajcarii mieli podjąć decyzję w sprawie składowania na terenie ich gminy odpadów radioaktywnych. Plan rządu zaakceptowano niewielką większością głosów. Argumentem decydującym było poświęcenie obywatelskie dla dobra nie tylko własnej wspólnoty, ale wszystkich Szwajcarów korzystających z energii jądrowej. Przy tej okazji dwóch ekonomistów w ramach swoich badań zadało to samo pytanie, ale proponując mieszkańcom rekompensatę w wysokości ok. 8 700 dolarów rocznie. Akceptacja dla projektu spadła wówczas z 51 do 25 proc. Okazuje się stymulacja ekonomiczna może przynieść efekty odwrotne do zamierzonych. Sandel opierając się na innych tego typu sytuacjach, twierdzi, że społeczności lokalne chętniej przyjmują rekompensatę w postaci inwestycji publicznych niż gotówki.

Bezpośrednie stymulowanie aktywności obywatelskiej pieniędzmi to po prostu łapówka, która sprawia, że czynimy rzeczy właściwe z nagannych powodów. Płacąc dzieciom za czytanie czy za mówienie „proszę” lub „dziękuję”, korumpujemy potencjalną radość czytania lub naturalne wrastanie w kulturę uprzejmości.

Altruizm, hojność, solidarność, społeczne zaangażowanie, empatia nie są dyspozycjami, które można w człowieku pobudzić, stymulując go ekonomicznie. To raczej – jak twierdzi Martha Nussbaum – etyczna i obywatelska muskulatura, która rośnie na skutek systematycznych ćwiczeń. Państwo nie może budować tylko stadionów i „Orlików”, ale także takie siłownie, na których można się „przypakować” etycznie i obywatelsko.


WŁAŚCICIEL TWOJEJ POLISY NA ŻYCIE


Mniej więcej do połowy XIX w. nie zawierano ubezpieczeń na życie, wychodzono z przekonania, że nie może być ono przedmiotem handlu. Zmiany nastąpiły wraz z rozwojem żeglugi. Wtedy zaczęto inwestować w ubezpieczenia statków, towarów i załogi nie tylko w celu zabezpieczenia ulokowanych tam kapitałów, ale także licząc na zyski w przypadku katastrofy, czyli inwestując w śmierć. Dziś jest to jedna z najbardziej powszechnych form inwestowania. Na początku nowego tysiąclecia wielkie banki i fundusze zainwestowały miliardy, wykupując ubezpieczenia na życie zamożnych, starszych ludzi.

W amerykańskim biznesie ubezpieczeniowym dynamicznie rozwinęła się szczególnie kontrowersyjna usługa nieoficjalnie nazywana „inwestycją w wiatyk”. Łaciński rodowód słowa „wiatyk” oznacza środki potrzebne na odbycie podróży. W tym wypadku owa podróż to śmierć. Jak się w to inwestuje? Wyobraźmy sobie osobę chorą na szczególnie złośliwy nowotwór lub na AIDS z ubezpieczeniem na życie wartym 100 tys. dolarów. Inwestor odkupuje polisę chorego, wypłacając mu połowę, a po jego śmierci odbiera całość. Niby wszystko w porządku, bo chory ma na leki i opiekę. Problem moralny powstaje ze sprzecznych oczekiwań inwestora, który jest beneficjentem jak najszybszej śmierci ubezpieczonego.

Zyski rujnują współczucie i troskę o zdrowie i życie bliźniego. Sandel podaje przykład Warrena Chisuma, konserwatywnego prawnika z Teksasu, zawziętego przeciwnika programów społecznych wpierających chorych na AIDS, zwolennika karania homoseksualistów, który przyznał z dumą, że zainwestował 200 tys. dolarów w zakup polis sześciu ofiar AIDS.

Ze złośliwą satysfakcją przeczytałem u Sandela historię 92-latka, który naciągnął kilka chciwych towarzystw ubezpieczeniowych na polisy o ogólnej wartości 120 mln. dolarów, które potem sprzedał spekulantom.

Kiedy to się zaczęło? Praktyki tego typu istniały od wieków, niemniej zmiana mentalna dokonała się, gdy Darwin opisał zwierzęta jako biorące udział w okrutnej grze: „Przeżyje najlepiej przystosowany”. A ponieważ człowiek jest biologiczno-kulturową hybrydą, zasady tej gry miały regulować nie tylko prawa naturalne, ale właśnie zasady ekonomii. Wypowiedział to dowcipnie Bertrand Russell, eksponując ekonomiczny rdzeń prawa doboru naturalnego. „Według Darwina zwierzęta toczą walkę ekonomiczną, aby zdobyć środki utrzymania: te, które najgruntowniej przyswoiły sobie maksymy z dziełka Smilesa »Pomoc samemu sobie« (Self-Help, 1859), pozostają przy życiu i zakładają rodziny, pozostałe zaś giną. W ten sposób – jako ogólna tendencja – dokonuje się postęp: mądrzejsze zwierzęta wypierają stopniowo głupsze, aż w końcu mamy człowieka”.

U podstaw ekonomicznej interpretacji świata leży zatem dość proste przekonanie, że wszelkie ludzkie decyzje opierają się na analizie kosztów, a wybór wynika z przewidywanych korzyści. Decyzje kluczowe dla życia podlegają więc tym samym mechanizmom, co wybór marki kawy pijanej codziennie do śniadania. Wszystko, co robimy, może zostać opisane według zasad działania rynku.

Rzecz jasna, nie trzeba było czekać na Sandela, aby dostrzec ten proces. Genialny Bolesław Prus fenomenalnie pokazał zaawansowane stadium tego procesu, w którym myślenie ekonomiczne pustoszy coraz większe obszary moralności, metafizyki, estetyki, idei. Prus zarazem wie, że możliwość pomnażania pieniędzy przez każdego to potężny instrument uwalniania człowieka z podległości wobec natury lub stosunków społecznych. Wokulski jest dowodem, że sukces finansowy może błyskawicznie zmienić pozycję społeczną. Dzięki wymianie towarów i usług subiekt staje się pryncypałem; kupiec kolegą księcia, drobnomieszczański wdowiec może sobie pozwolić na małżeństwo z arystokratką.

Jaka jest cena tego, że wszystko ma cenę? Taka, że inne hierarchie, które chcielibyśmy zachować, także znikają; pomniejszeniu ulega wyjątkowość pojedynczego człowieka; odrębność traci na wartości. Na mocy tych procesów Izabela podlega w „Lalce” nieustannej przecenie. Dokonuje tego rynek matrymonialny, na którym jej wartość spada, ale robi to też sam Wokulski. Tuż po ujrzeniu jej w teatrze wie, że trzeba „nade wszystko [...] mieć dużo pieniędzy”. Im bardziej się do niej zbliża, tym kwota maleje. Aby zdobyć rękę Łęckiej, wystarczy zrobić użytek z kupionych weksli jej ojca. Potwierdza to najemny szpieg Wokulskiego – pani Meliton: „Skup weksli Łęckiego jest arcydziełem... Znać kupca!”. Ale i to za dużo, bo przy pierwszym wspólnym obiedzie okazuje się, że wystarczy 200 rubli. „Patrząc na pannę Izabelę, robił sobie następujący rachunek: »Suknia. Piętnaście łokci surowego jedwabiu po rublu – piętnaście rubli... Koronki z dziesięć rubli, a robota z piętnaście... Razem – czterdzieści rubli suknia, ze sto pięćdziesiąt rubli kolczyki i dziesięć groszy róża...«”.

Prus dał nam doskonałe studium niszczącej siły, jaka towarzyszy nieograniczonej wolności w urynkowieniu. Jego bohater to uczeń czarnoksiężnika – stara się złymi środkami o dobry cel. A kiedy wyzwolone moce okazują się destrukcyjne, próbuje bezskutecznie opanować ten proces i pozbawić lokalnie pieniądz jego potęgi. Niszczy więc wspomniane weksle, usiłując utrzymać w ryzach ekspansję gotówki, która zmienia człowieka w rzecz, a relacje między ludźmi w usługi. O tym jest ta powieść: o kurczącym się raptownie świecie, do którego ekonomia nie ma lub nie powinna mieć przystępu.

Jednak wbrew faktom i deklarowanym przekonaniom nie godzimy się na urynkowienie wszystkiego. Sandel przypomina, że wyłączyliśmy z legalnego rynku handel dziećmi. W imię jakich wartości tworzymy ten zakaz, który mógłby często nie różnić się niczym od adopcji? Być może norma, na której się opieramy – choć niewymierna i trudna do zobiektywizowania – jest ważniejsza dla funkcjonowania społeczeństwa niż chłodny rachunek. Ciągle pozostaje w mocy idea „dobrego życia”, niemożliwa do zrealizowania dzięki pieniądzom.

Niedawny wyrok Sądu Apelacyjnego w Białymstoku w sprawie rodziny, która zamierzała kupić nowo narodzone dziecko od rumuńskiej matki, był wyjątkowo łagodny, jako że Sąd nie dopatrzył się w tej próbie zamiaru skrzywdzenia dziecka. Prokuratura, nie kwestionując dobrych intencji oskarżonych, zwróciła uwagę, że sprowadzenie dziecka do roli obiektu w transakcji handlowej narusza jego godność.


SWOJE MUSISZ ODSTAĆ


„Pierwszy przybyły jest obsługiwany jako pierwszy” – oto egalitarna zasada kolejki. Są takie miejsca, gdzie nieważne, kim jesteś, swoje musisz odstać. Dla Sandela nasz stosunek do stania w kolejce jest jednym z mierników postawy obywatelskiej. Uczymy dzieci, aby nie wpychały się przed innych, stojąc w kolejce do autobusu, do odprawy na lotnisku, do aquaparku, do wagonika na Kasprowy. Jeśli próbujesz ominąć kolejkę, łamiesz prawo lub przynajmniej zasady dobrego wychowania. Stoisz od piątej rano w kolejce do internisty, aby dostać skierowanie do kardiologa za pół roku? Jeśli tak, jesteś lepszym człowiekiem i obywatelem, niż ten, kto płacąc, przychodzi do tego samego lekarza na określoną godzinę, a na konsultację specjalistyczną lub zabieg w publicznym szpitalu czeka tylko kilka dni. Okazuje się, że rynek nie sprzyja naszym praktykom wychowawczym, a ekonomia obiecuje zbawienie z tego rodzaju wyrzutów sumienia.

Nikt nie lubi kolejek, a my Polacy mamy historyczne doświadczenia i niebywałe umiejętności w ich omijaniu. Tzw. „stacze” w PRL-owskich kolejkach, którzy zastępowali pracujących Polaków w wysiłkach zdobycia reglamentowanych dóbr, odrodzili się w dzisiejszej Ameryce jako pracownicy wyspecjalizowanych firm. Mogą dla nas wystać bilety na darmowe spektakle w Central Parku albo miejsca dla lobbystów w Kongresie. Za dodatkową opłatą możemy wykupić krótką odprawę na lotnisku, szybkie wejście do parku rozrywki. Za podwójną cenę pojedziemy bez czekania na galerię Empire State Building, gdzie pragnie dostać się kilka milionów ludzi rocznie.

Dziesięć lat temu mój wuj pouczał mnie, jak poruszać się po autostradach w Kalifornii. „Nie waż się używać fast lane, jeśli jedziesz sam, bo to pas dla kierowców z pasażerami”. Pomysłodawcy chcieli zmniejszyć tłok na drogach, skłaniając Amerykanów do wspólnego podróżowania do pracy czy szkoły. Spryciarze używali manekinów, aby bez mandatu ominąć poranne korki. Szybko jednak wprowadzono możliwość korzystania przez pojedynczego kierowcę z szybkiego pasa za dodatkową opłatą. Spotkały się dwie normy: obywatelska i ekonomiczna, które uregulowały zasady omijania kolejki. Nie trzeba przekonywać, że ta druga rujnuje społeczny wymiar koncepcji inżynierów ruchu.

Sandel na dziesiątkach przykładów pokazuje, że skłonność do płacenia za dobra wcale nie odzwierciedla stopnia naszego pragnienia czy też pożytków osiągniętych z ich nabycia. Rynek weryfikuje naszą zdolność nabywczą, a nie pragnienie czy potrzebę tych, co starają się zobaczyć spektakl Szekspira lub mecz Red Sox, ale nie stać ich na bilety. Co istotnego tracimy, pozwalając za pieniądze omijać kolejkę? Coś więcej niż rozczarowanie biedniejszych kolejkowiczów. Wydarzenie publiczne zmienia się w biznes; to tak, jakby pokaz sztucznych ogni 4 lipca albo błogosławieństwo na placu Św. Piotra stały się płatne.

Cóż, kiedyś trzeba było odstać w kolejce po autograf gwiazdy koszykówki czy baseballu, tymczasem w 1992 r. Mike Mantle, zapolowy New York Yankees, na rok przed śmiercią podpisał za opłatą 20 tys. piłek i zarobił prawie 3 mln. dolarów, więcej niż w całej karierze baseballisty.

Kiedy na koszulkach Barcelony pojawił się napis „Qatar Foundation” wielu jęknęło: „ostatnia świętość skalana”. Amerykanie przeżyli to wielokrotnie, zwłaszcza gdy zmieniały się nazwy stadionów, tych „katedr naszej świeckiej religii” – jak mówi o nich Sandel. Tiger Stadium na Comerica Park, Mile High Stadium na Invesco Field. To nie zniszczyło gry, ale pomniejszyło jej symboliczny wymiar.

Sandel pisze o szczęśliwym fiasku planu stanu Massachusetts, aby zaoferować do sprzedaży prawa dowolnego nazwania ponad 600 parków, lasów i terenów rekreacyjnych. Gdzie są granice ekonomicznej kolonizacji, skoro nawet przestrzeń naszej skóry na czole jest chętnie kupowana dla wykonania tam tatuażu reklamowego?

Logo zmienia rzecz, człowieka, zwierzę, pejzaż w towar; nie niszczy go, ale pozbawia dostępności i niepodległości zarazem, pozbawia aury. Dlatego mamy tę trudną do argumentowania pewność, że są miejsca, gdzie ani rynek, ani kolejka nie stanowią kryterium dostępu. Pocieszamy się, że nie można kupić nagrody Nobla, dziecka ani przyjaciela. A jednak granice są coraz mniej ostre. Spór o finansowanie in vitro, lajki na facebooku, sprzedawanie miejsc na czołowych uniwersytetach, zamiana prezentów na karty prezentowe w sklepach to tylko na chybił trafił wskazane przykłady, które wtrącają nas w bezradność, a ekonomistów w triumfalizm.

Tu jednak dostrzegam szansę na opór. Nie tyle w uporczywym przeciwstawianiu tego, co można kupić, temu, co nie ma ceny, ale na zgodzie w złej wierze, aby istotnie wszystko stało się przedmiotem ekonomicznej refleksji. Konsekwencją tej zachłanności jest bowiem ostateczna klęska mitu ekonomii jako czystej nauki. Rynek rozpostarty na całokształt życia wciela także wartości nieekonomiczne, brudzi pieniądze.

Należy zatem przymusić rzeczników komercjalizacji życia do przyjęcia konsekwencji tej totalności. Jeśli chcemy, aby ekonomia zajmowała się opisem zachowań ludzi pobudzanych mechanizmami rynku, to razem ze wszystkimi nieekonomicznymi relacjami, w jakich jesteśmy ze światem. A zatem także z uczuciami, moralnością, metafizyką, ideologią, bezinteresownością. Spodziewany efekt to implozja, z której mogłyby się wyłonić na powrót inne opisy świata. Sandel doradza: lansujmy i negocjujmy niekomercyjne wartości w szkołach, uniwersytetach, mediach, podczas prywatnych sporów przy stole. To, że legalnie można coś kupić, wcale nie oznacza, że powinniśmy to mieć za pieniądze. 


Michael Sandel „Czego nie można kupić za pieniądze”, tłum. Anna Chromik i Tomasz Sikora, przedmowa Krzysztof Michalski, Kurhaus Publishing, Warszawa 2012.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2013