Elity – czas schyłku

Istnienie inteligencji jako grupy było efektem cywilizacyjnego niedorozwoju. Zanika wąska klasa ludzi wykształconych, z etosem i misją podniesienia na wyższy poziom kultury mas rodaków.

15.08.2015

Czyta się kilka minut

Elity w dołku - debata /
Elity w dołku - debata /

Czy Polacy mają lepsze, czy gorsze elity niż sąsiedzi? Czy są lepsze, czy gorsze, niż mieliśmy w przeszłości? Możemy to w ogóle zmierzyć? To podstawowe pytanie gubi się w rytualnych dyskusjach o upadku inteligencji i wylewanej w pismach dla inteligentów frustracji spowodowanej widocznym schyłkiem społecznego znaczenia ich kasty. Inteligenta boli, że „naród” albo „lud” nie słucha go już tak jak dawniej, i stąd też nie darzy prestiżem, który inteligentowi miałby się należeć.

W 2013 r. w badaniach dotyczących hierarchii prestiżu w Polsce (prowadzonych od 1958 r.) strażak zdetronizował profesora uniwersytetu, przez dekady zajmującego pierwsze miejsce. Dwa następne miejsca w hierarchii prestiżu zajęli robotnik wykwalifikowany i górnik. Badacze CBOS-u zaobserwowali, że od lat w hierarchii prestiżu awansują „zwykłe” zawody – rolnik, robotnik, pielęgniarka – a zawody wymagające wyższych kwalifikacji zniżkują. Prestiż pracy dziennikarza, który jest w polskiej historii zawodem niemal uosabiającym inteligenckie poczucie misji, stał się żałosny. Wyprzedza tylko polityków i sytuuje się w pobliżu księży.

To tylko jeden z wielu przykładów – oprócz obrzydliwej dla inteligenta fali chłamu wylewającego się z telewizorów i pism kolorowych – emancypacji masowego gustu spod inteligenckiej kurateli. Masową wyobraźnię zdominowały produkcje na poziomie „Warsaw Shore” i „Celebrity Splash!”, a więc programy jawnie urągające wszystkim wartościom kultury wysokiej.

Rozterki oświeconych

„Żyjemy w epoce, kiedy uwaga klas oświeconych zwróciła się ku licznym nieoświeconym warstwom, które stanowią fundament społeczny. Widzimy, że wychowanie tych klas jest zaniedbane, położenie materialne – złe, potrzeby duchowe – niezaspokojone. Widzimy to i szukamy ratunku, uprzedzając bieg czasu i naturalnego rozwoju” – pisał Bolesław Prus w jednej z „Kronik tygodniowych” w 1881 r. Ta misja inteligencji – bo to jest właśnie jej misja – kształtowała się, o czym się dziś łatwo zapomina, w opozycji do innych elit, w szczególności bogatszego ziemiaństwa i arystokracji oraz wielkiej burżuazji, żyjących wygodnie w zniewolonym i zacofanym kraju.

Prus wielokrotnie kpił z pałacowych bibliotek, do których nikt nigdy nie wchodzi, bowiem „administrator zgubił klucz”, a jaśniepaństwo interesuje głównie to, żeby okładki miały ten sam wygląd. Naśmiewał się z umysłowej tępoty i konserwatyzmu ziemiaństwa, a ratunek widział w parcelacji ich majątków – które zresztą w jego czasach były w większości zadłużone po uszy i chyliły się ku upadkowi. Już więcej życzliwości miał dla wielkiej burżuazji, bankiera Natansona i przemysłowca Wawelberga, których przynajmniej można było skłonić do inwestycji w dobro wspólne – takie jak ochronki czy szkoły – a nie tylko w wydawanie setek tysięcy rubli na konie wyścigowe na Polu Mokotowskim w Warszawie (Prus potrafił przeliczać, ile obiadów dla biednych można było za to ufundować).

Wracam do inteligenckich rozterek sprzed stu lat z okładem po to, żeby pokazać, że ani społeczna, ani polityczna pozycja inteligencji nie była wtedy lepsza niż dziś.

Nie było w historii Polski momentu, w którym przeciętny inteligent byłby zadowolony ze swojej sytuacji życiowej i zarazem czuł, że jego aspiracje do przewodzenia ogółowi zostały zaspokojone. Walka o „posadę” zawsze była krwiożercza. Na „prowincji” brakowało lekarzy czy inżynierów, ale ci, którzy tam mieszkali, biedowali – miejsc pracy było mało.

Poza tym często wyli z samotności: skargi polskiego inteligenta na „prowincję” wylewały się z działów listów w tygodnikach w dwudziestoleciu i w PRL-u. Kilkanaście lat temu napisałem książkę o listach pisanych przez czytelników do tygodnika „Po Prostu” – trybuny polskiej „odwilży” w latach 1955-57 (część archiwum cudem zachowała się po likwidacji pisma). Potok inteligenckich skarg na niskie pensje, nudę, szarzyznę brzydkich miast, głupich biurokratów w pracy i brak perspektyw (na awans, na lepsze życie, na dom czy samochód) doprawdy dorównywał temu, co czytam dzisiaj w dziale listów „Gazety Wyborczej”: w narzekaniach tępego partyjnego biurokratę zastąpił równie tępy szef w korpo. Poza tym niewiele się zmieniło.

Odwieczne niespełnienie

Wielki francuski historyk Fernand Braudel wynalazł kategorię „długiego trwania”. Oznacza ona w skrócie tyle, że są w życiu narodów i społeczeństw instytucje, zjawiska i mechanizmy społeczne, które się nie zmieniają przez stulecia. Rewolucje, okupacje, przeobrażenia systemów ekonomicznych niewiele na nie wpływają. Kiedy dziś prof. Janusz T. Hryniewicz pisze o folwarcznej, patriarchalnej mentalności panującej w relacjach pracodawca–pracownik w Polsce – odwołuje się właśnie do takiej kategorii.

Pańszczyznę w Polsce znosili zaborcy, zaczynając od Prusaków dwieście lat temu z okładem. Wzory relacji międzyludzkich powielają się jednak przez pokolenia – nawet wtedy, kiedy społeczne struktury, które je ukształtowały, przestały już istnieć.

„Długie trwanie” polskiej inteligencji obejmuje, po pierwsze, jej sytuację społeczną. Przed 1914 r. inteligencja obejmowała w Królestwie Polskim kilka tysięcy rodzin. Inteligencja zawsze stanowiła niewielką mniejszość w społeczeństwie biednym, chłopskim i źle wykształconym. To rodziło nieustające napięcie pomiędzy rezygnacją i poczuciem alienacji a świadomością misji.

Drugim elementem długiego trwania była średnia – nazwijmy to po imieniu – profesjonalna jakość dużej części polskiej inteligencji. Nie mówię tu o jej wybitnych przedstawicielach, wielkich uczonych czy pisarzach, ale o średniej. Polski inteligent zazwyczaj kształcił się w gorszych warunkach materialnych niż jego kolega-profesjonalista na Zachodzie; albo w ogóle nie mógł studiować w kraju (przed 1914 r., kiedy polskie uniwersytety były tylko w Krakowie i Lwowie), albo miał ograniczony dostęp do zachodniej literatury i kontaktów z zachodnimi kolegami (w PRL-u). Przed wojną zresztą duża część inteligencji w ogóle nie miała za sobą studiów na uniwersytecie: już tylko do samej matury w 1938 r. podeszło w całym kraju (36,5 mln mieszkańców) kilkanaście tysięcy osób.


Elity w dołku

Kryzysowi polskich elit poświęciliśmy „Temat Tygodnika” w jednym z poprzednich numerów. 

Tekst Magdaleny Nowickiej i wywiad z Agatą Bielik-Robson są na stronie tygodnikpowszechny.pl/elity-w-dolku.

Wkrótce kolejne głosy.



Dużą część swojej umysłowej aktywności inteligent poświęcał przy tym sprawom polityki – co znów jest typowe dla elit krajów zapóźnionych – a nie działalności czysto zawodowej. Reprodukcja była utrudniona: wielu wybitnych przedstawicieli inteligencji albo ginęło w wojnach i powstaniach, albo emigrowało z przyczyn politycznych. Nie ma cudów: to musiało rzutować na jej profesjonalną jakość (co oczywiście nie znaczy, że średni lekarz nie mógł być odpowiedzialnym politykiem – rola inteligencji zawsze była dwojaka, profesjonalna i polityczna).

Trzecim składnikiem inteligenckiego etosu jest odwieczne poczucie niespełnienia. Chłopsko-proletariacki naród zawsze i uparcie był nie taki, jak inteligent chciał; zamiast narodową sprawą, często wolał zajmować się drobnym handelkiem, a zamiast wznosić się na wyższy poziom oświaty, twardo oddawał się prymitywnym rozrywkom. W całej naszej historii lud żył w brudzie, nędzy i umysłowej ciasnocie, często czując się z tym zupełnie na swoim miejscu, a inteligent niewiele mógł na ten stan rzeczy wpłynąć.

Pogrzeb kasty

Wróćmy do pytania o jakość polskich elit – które jednak w znakomitej większości wywodzą się dziś z inteligenckiej kasty (widać to było nawet w niesławnej, przetykanej wulgaryzmami rozmowie Marka Belki z Bartłomiejem Sienkiewiczem nagranej w warszawskiej restauracji). Jest tylko jeden sposób, żeby to ocenić – po rezultatach.
I tu nie mamy się czego wstydzić. Mamy wszystkie powody przypuszczać, że w 1989 r. los mógłby się potoczyć znacznie gorzej – i Polska dziś byłaby podobna bardziej do Ukrainy niż do środkowoeuropejskich sąsiadów. Tymczasem zarówno pod względem poziomu korupcji, ogólnej zamożności i wielu innych cywilizacyjnych wskaźników bliżej nam do Węgier czy Słowacji – co w 1989 r. wcale nie było oczywiste, bo wtedy bliżej nam było do Ukrainy. Wróciliśmy na swoje miejsce w Europie Środkowej z Europy Wschodniej.

Jest to jednak miejsce w Europie Środkowej, a więc ciągle na cywilizacyjnych peryferiach. Tu zawsze było biedniej niż na Zachodzie, ludzie byli gorzej wykształceni, a państwo działało mniej sprawnie. Ta geografia zmienia się bardzo powoli.

Czytając pełen smutku artykuł Magdaleny Nowickiej („Elity w dołku”, „TP” nr 31/2015), pomyślałem, że może się jednak zmienia. Uprzywilejowana pozycja inteligencji – a nawet sama jej świadomość jako odrębnej grupy – była efektem cywilizacyjnego niedorozwoju. To z niego wszyscy się wywodzimy: wąska klasa ludzi wykształconych lepiej lub gorzej, z etosem i z misją dogonienia Zachodu i podniesienia na wyższy poziom kultury mas swoich rodaków. Być może więc schyłek inteligencji jako grupy pokazuje, że to już przestaje być potrzebne: że udało się i coraz bardziej przypominamy Zachód?

Oczywiście nowa Polska, która się z tego wyłania, zamożna i demokratyczna, nie będzie dla inteligenta przyjemna, bo nie ma w niej dla niego miejsca. Będzie to Polska świetnie wykształconych mieszczańskich profesjonalistów, których poza pracą mało co interesuje, i proletariatu, który ogląda gwiazdy skaczące do wody. Oraz Polska garstki intelektualistów, którym płaci się, żeby myśleli o sprawach ogólnych za całą resztę.

W normalnym kraju inteligent nie jest potrzebny. I nie ma co płakać na pogrzebie tej kasty. Nieboszczka inteligencja miała życie całkiem długie i udane, nawet jeśli nie bardzo szczęśliwe. ©

Autor (ur. 1975) jest historykiem i dziennikarzem. Adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych PAN, publicysta „Gazety Wyborczej”. Ostatnio wydał „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980”.


Kryzysowi polskich elit poświęciliśmy tekst Magdaleny Nowickiej i wywiad z Agatą Bielik-Robson w „TP” 31/15, artykuł Michała Łuczewskiego w „TP” 32/15 i tekst Adama Puchejdy w „TP” 33/15. Są one dostępne na stronie tygodnikpowszechny.pl/elity-w-dolku. Wkrótce kolejne głosy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2015