Efekty bez afektów

Szef MSWiA Jerzy Miller, przez lata pozostający w cieniu, przechodzi najtrudniejszą próbę w swoim życiu: jest szefem polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską, a więc człowiekiem, który ma równocześnie wyjaśnić prawdę i zneutralizować szkody, jakie wizerunkowi kraju wyrządził raport MAK.

18.01.2011

Czyta się kilka minut

Pierwsze wrażenia wydają się niezbyt zachęcające. Minister Jerzy Miller stał się symbolem skrajnie restrykcyjnej polityki informacyjnej. Gdyby mógł, nie mówiłby nikomu o niczym - w szczególności dziennikarzom. W dodatku na doniesienia o samolocie sprowadzanym na żądanie "pijanego polskiego generała", podrzucone przez MAK i podchwycone przez światowe agencje, zareagował uwagą o "lekkim niedosycie", z jakim polski rząd przyjął te rewelacje.

Wcześniej dały się zauważyć jego konflikty z akredytowanym przy MAK pułkownikiem Edmundem Klichem. Poszło o wiele rzeczy: Miller dobrał komisję po części z osobistych nieprzyjaciół Klicha w środowisku lotniczym i miał do niego pretensje o zbyt długi język oraz inflację oświadczeń i żądań. Ale pułkownik miał z kolei do komisji pretensję o obsesję tajności i o niezbyt gorliwe starania o rozmaite dokumenty. Obaj też nie przypadli sobie do gustu.

Dobra robota

Opozycja się burzy i już dziś czyni z ministra Millera jeden z symboli polityki zaniedbań i pasywności. Jego nieliczne oświadczenia faktycznie budziły wątpliwości, np. to, w którym uznał lot Tu-154 za "cywilny", co utrudniło stawianie Rosjanom z wieży kontrolnej zarzutu, że nie zabronili tej maszynie lądować.

Zarazem jednak Michał Majewski, dziennikarz od miesięcy przyglądający się wszystkim wersjom dochodzenia (autor tekstu z sąsiedniej strony "TP"), mówi: - Niektóre ustalenia komisji Millera i jej uwagi do raportu rosyjskiego mają ogromne znaczenie. Np. odczytanie głosu kapitana, mówiącego: "odchodzimy na drugi krąg", świadczące o tym, że polska załoga w ostatniej chwili postanowiła jednak nie lądować. W sumie to dobra robota.

Finału nie da się przewidzieć. Naturalnie, czym mocniej opozycja będzie ministra atakować, tym premier Tusk jest bardziej skazany na jego obronę. Ale ponieważ nie ma i nigdy nie było między nimi chemii, Miller nadaje się też do roli kozła ofiarnego. A szef rządu nie jest skłonny jakoś szczególnie liczyć się z jego wrażliwością. Ostatnio zaskoczył ministra wiadomością, że Klich pozostaje na kolejne sześć lat szefem komisji badającej lotnicze wypadki (tej zwykłej, nie nadzwyczajnej, powołanej pod przewodnictwem Millera). Szef MSWiA dowiedział się o tym z prasy.

Wątpliwości budzą też zapowiedzi, że okaże się jeszcze surowszy w piętnowaniu polskich błędów niż Rosjanie, wypowiadane w czasie, gdy między Warszawą a Moskwą toczy się spektakl wzajemnego przerzucania na siebie winy. - Zaufajmy mu: wierzę, że nie będzie pobłażał nikomu i że wywiąże się z zadania, bo jest człowiekiem służby publicznej - apeluje poseł PO Jarosław Gowin, krakowski sojusznik Jerzego Millera.

Człowiek w zarękawkach

O tym, że jest człowiekiem służby, słyszeliśmy od lat. Tyle że była to zwykle służba menedżera, pozyskiwanego do najróżniejszych zadań, a nie typowego polityka. MSWiA było w tym czasie kierowane przez partyjnych liderów, którzy w mniej lub bardziej udatny sposób łączyli zarządzanie tym molochem z wielką polityką. Tacy byli Leszek Miller, Janusz Tomaszewski, Krzysztof Janik, Ludwik Dorn czy poprzednik Jerzego Millera Grzegorz Schetyna. Tylko z rzadka przychodzili tu ludzie o mniejszych politycznych aspiracjach, skoncentrowani jedynie na pracy w resorcie. A spośród nich Miller jest i tak, można by rzec, najskromniejszy ze skromnych.

Trafił do MSWiA jesienią 2009 r., kiedy Tusk z premedytacją i wręcz na pokaz odpartyjniał swoje rządowe zaplecze. Trafił jako człowiek, który miał reputację najlepszego wojewody - małopolskiego. Typ galicyjskiego urzędnika w zarękawkach. A prywatnie człowiek skromny, który w urzędzie wojewódzkim zawsze podawał rękę portierom i witał się ze sprzątaczkami. Ale który w kolejnych miejscach urzędowania miał niewielu ludzi zaufanych. Który uchodził za skrytego i dyskretnego, ale niekoniecznie charyzmatycznego lidera ludzkich zespołów.

Jego idol i promotor Leszek Balcerowicz powiedział o nim: "Analityczny inżynierski umysł". Jerzy Miller, dziś 59-letni, zaczynał karierę jako inżynier z wykształcenia, specjalista od automatyki cyfrowej po krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. W przeciwieństwie do wielu polityków strony solidarnościowej, nie był znany ze związków z antypeerelowską opozycją - dopiero III RP stworzyła mu szansę na porzucenie instytutu badawczego i zajęcie się państwową służbą.

Fachowiec, ale bezpartyjny

Miał niezwykle szeroki rozrzut zainteresowań i zaangażowań. Zwrócił na siebie uwagę w latach 90. jako wicewojewoda, zastępujący przez kilka lat dobrego znajomego, wojewodę Tadeusza Piekarza, który dostał wylewu. Ale potem pracował jako wiceminister finansów w AWS-owskim rządzie i wiceprezes NBP (w obu przypadkach u Leszka Balcerowicza), szef Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (przez parę miesięcy 2003 r. u Leszka Millera) i szef Narodowego Funduszu Zdrowia (u Marka Belki i Kazimierza Marcinkiewicza). Doradzał nawet, o czym mało kto pamięta, prezydentowi Gruzji Eduardowi Szewardnadzemu.

Uderzająca jest nie tylko gama spraw, na które się porywał, ale i łatwość współpracy z ekipami różnych barw, mimo że nie jest człowiekiem łatwym i uległym. Czasem miewał wątpliwości, czy nie posuwa się w tym otwarciu na różne strony nazbyt daleko. Kiedy lider SLD, nazywany "żelaznym kanclerzem", zaproponował mu podczas swojej krótkiej współpracy z liberalno-konserwatywnym ministrem rolnictwa Adamem Tańskim wymiatanie stajni Augiasza w rolniczej agencji będącej przez lata bastionem ludowców, wahał się. Jak zaświadcza pewien krakowski polityk, pytał o radę i prosił o "błogosławieństwo" m.in. Jana Rokitę. Ale ogólnie rzecz biorąc powtarzał o sobie, że jest człowiekiem państwa, a nie tej czy innej partii.

I rzeczywiście był w jakiejś mierze ponadpartyjny - także poglądami. Wieloletnie związki z Balcerowiczem, który zaprosił go do rządu, a potem do banku (choć Miller nie jest ekonomistą), wyrobiły mu opinię człowieka bliskiego Unii Wolności. Ale inaczej niż większość prominentnych przedstawicieli tego środowiska, był np. sceptyczny wobec mitu przewagi samorządu nad władzą państwową. Jeszcze całkiem niedawno, jako wojewoda, powtarzał na wykładzie dla krakowskich studentów, aby nie ulegali takim stereotypom.

Nie przeszkadzało mu to zbliżać się do bardziej odeń "samorządowego" Jana Rokity - łączył ich etos państwa oraz przekonanie, że kluczem do jego naprawy jest silna i kompetentna administracja. W 2002 r. Miller pomagał Rokicie w przygotowaniu programu dla Krakowa, kiedy ten polityk startował na prezydenta miasta. W 2005 r. znów pojawił się w okolicy Rokity, pracując z wieloma innymi ekspertami nad rządowym programem przyszłego "premiera z Krakowa".

Były to jego pierwsze flirty z polityką, skądinąd nieśmiałe i dyskretne. Współpracując wieczorami z przesuwającym się na prawo, antykomunistycznym i wzywającym do "ściągnięcia cugli" liderem PO, za dnia pracował dla lewicowego rządu Belki.

Ważniejszym punktem odniesienia był dla niego jednak Leszek Balcerowicz. Współpracownicy Millera z różnych okresów życia przedstawiają tę współpracę jako nieomal mistyczny stosunek między mistrzem a uczniem. Przez lata pełnił przy twórcy polskich reform ekonomicznych funkcje techniczne, ale pokazał, że czerpie z jego wzorów - choćby wtedy, kiedy wybiwszy się już na niepodległość kierował w latach 2005-06 NFZ-em. Szybko popadł w konflikt, najpierw z lewicowym ministrem zdrowia Markiem Balickim, a potem z ekipą PiS. Balicki zarzucał mu niechęć do wydawania pieniędzy, wręcz ukrywanie rezerw, i dziś podtrzymuje te zarzuty. W sporze między nimi pojawiały się oskarżenia polityczne. Według Balickiego sympatyzujący z PO, szykujący program dla rządu Rokity Miller miał chować środki, czekając już na nową platformerską ekipę.

Ale prawda jest chyba inna. Miller realizował po prostu swoją wizję polityki społecznej. Oskarżany o nieczułość, o patrzenie na problemy służby zdrowia wyłącznie przez pryzmat budżetu, np. wtedy gdy skąpił pieniędzy na leczenie nowotworów, uparty administrator został ostatecznie wypchnięty po wielu próbach przez ekipę PiS - aby go odwołać, specjalnie zmieniano ustawę. A zarazem, co charakterystyczne, Jarosław Kaczyński proponował mu pozostanie w administracji rządowej, i to w charakterze wiceministra finansów.

Uznanie dla niego było więc, jak widać, w jakiejś mierze ponadpartyjne. Ale on sam już nie chciał. W tym czasie zaczął chyba łączyć swoje ambicje z jedną stroną politycznego sporu.

Standardy i utopia

Jesienią 2006 r. patronuje jeszcze przez moment Społecznej Odnowie Samorządowej - lokalnemu komitetowi, za którego kulisami pojawili się również senator PO Jarosław Gowin i były poseł UW Stanisław Kracik. Odbierano wtedy tę inicjatywę jako próbę dzielenia Platformy z prawej strony; miała bardzo słaby wynik, a Miller ze związków z nią w porę się wycofał. Zaś po wyborach pojawił się już jako krótkotrwały wiceprezydent Warszawy u boku Hanny Gronkiewicz-Waltz. Wreszcie jesienią 2007 r. został wojewodą z nominacji Donalda Tuska.

Kojarzony jest z platformerską prawicą, o stanowisko dla niego zabiega m.in. Jarosław Gowin. W swoim rodzinnym mieście znany jest jako człowiek Kościoła, nieobnoszący się z religijnością, ale od lat współpracujący z kurią i obdarzany zaufaniem przez kolejnych hierarchów: Franciszka Macharskiego, a potem Stanisława Dziwisza. Ale nie gubi przez to maski technokraty.

Czy jest technokratą perfekcyjnym? Wielu uważa go za idealnego urzędnika. Pojawiają się jednak i inne głosy. Wybitny centroprawicowy polityk krakowski mówi o nim: - Świetny i lojalny administrator. Ma jedną wadę: wierzy, że można pracować z każdym ludzkim zespołem. Że jeśli tylko w instytucji stworzy się odpowiednie standardy, każdy może pracować dobrze i być uczciwy. A to utopia.

W następstwie tego (skądinąd balcerowiczowskiego) przekonania, jedni zarzucali Millerowi, że w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, instytucji mającej oddziały w każdym powiecie, zamachnął się na rozmnożone PSL-owskie kadry, inni, w tej liczbie wspomniany już polityk, twierdzili, że zbytnio konserwował zastane układy. Inna sprawa, że trwało to zaledwie kilka miesięcy.

- Rzeczywiście nie lubi zwalniać ludzi i nie przyprowadza swoich - przyznaje Gowin. Wysoki urzędnik NBP w czasach, gdy w banku pracował Miller, jest jeszcze bardziej sceptyczny: - Porywał się na rzeczy, które ewidentnie nie szły mu dobrze. Stanął na czele Departamentu Komunikacji Społecznej, choć zupełnie nie czuje PR-u. Jest dobrym urzędnikiem, który pilnuje porządku w papierach - i tyle. Ale nie przewodzi instytucjom, na których czele staje. Typ raczej dyrektora niż ministra.

Wojewoda i krótka ławka

Mimo wszystko wojewodowanie utrwala jego wizerunek człowieka ponadpartyjnego. Jest ustawicznym przedmiotem nacisków ze strony lokalnych działaczy PO, aby rozdawał posady krewnym i znajomym, i na ogół się im opiera. - Tu się jego niechęć do czystek akurat przydała: pozostawił w urzędzie wojewódzkim wielu ludzi PiS, na ważne stanowiska promował ludzi innych partii i bezpartyjnych - chwali poseł Gowin. Kiedy rząd wdraża program wspierania dróg lokalnych, tzw. schetynówek, opracowuje jako jeden z dwóch wojewodów (obok śląskiego) algorytm, który ma umożliwiać bezstronne podzielenie pieniędzy. Efekt: w wielu przypadkach najwięcej dostają gminy rządzone przez PiS-owskich burmistrzów lub wójtów.

Gdy ma okazję, bywa reformatorem. Np. w sprawie wdrażania tzw. Telefonu 112, systemu powiadamiania ratunkowego, zainicjowanego jeszcze w czasach PiS, ma inne stanowisko niż większość wojewodów i w gruncie rzeczy także kierownictwo MSWiA. Oni oddają system w ręce straży pożarnej, co jest mniej funkcjonalne. On tworzy spójny system dla wszystkich służb pod kontrolą urzędu wojewódzkiego.

Nic dziwnego, że po dymisji Grzegorza Schetyny to na Millera pada wybór Donalda Tuska - ma być szefem MSWiA. Jak do tego doszło? Jakąś rolę mogła odgrywać rekomendacja Gowina, przez moment mającego pewien wpływ na decyzje premiera. Ale słychać też, że to Schetyna polecił na następcę swojego "najlepszego wojewodę". Jeszcze inni twierdzą, że sam Tusk zapamiętał Millera, który wyróżniał się podczas akcji przeciwpowodziowej w 2008 r.

- Tak naprawdę decydowała krótka ławka w Platformie. I niechęć Donalda do mianowania wyrazistego polityka - tłumaczy dawny doradca premiera.

Minister bez zaplecza

Jakim ministrem okazał się Jerzy Miller? - Byłby idealnym ministrem w reformatorskim rządzie, ale ta ekipa jako całość taka nie jest. Jego potencjał jest marnowany. Po ostatniej powodzi przygotował bardzo antypowodziowy program, ale nie ma na niego pieniędzy - opowiada życzliwy Millerowi kolega z rządu.

Z kolei Paweł Soloch, wiceminister spraw wewnętrznych za czasów PiS, zwraca uwagę na coś innego: - Chce coś zrobić, ale można odnieść wrażenie, że ma słabą pozycję w rządzie. Zgodził się bez szemrania na nowy sposób naliczania wynagrodzeń dla strażaków, bardziej obciążający dla budżetu niż dotychczasowy. Poprzedni ministrowie się temu opierali. Ale w przypadku członka rządu pozbawionego własnego zaplecza służby mundurowe docierają bezpośrednio do premiera, do władz partii rządzącej.

I może coś w tym jest. Jerzy Miller, zgodnie ze swoimi wcześniejszymi nawykami, ani nie dokonał większych zmian w kierownictwie resortu, ani tym bardziej w podległych mu służbach. Policją czy strażą pożarną rządzą ludzie wypromowani przez Schetynę. On sam w budynku ministerstwa jest ponoć bardzo samotny. Jedynym bliższym mu człowiekiem jest wprowadzony już przez niego jeden z wiceministrów Piotr Kołodziejczyk.

Tę samotność zauważają nawet politycy w Sejmie. - Na jedno posiedzenie komisji spraw wewnętrznych przychodzą szefowie wszystkich służb mundurowych, ale bez ministra. Na inne sam minister z paroma urzędniczkami. Widać, że nie ma między nimi koordynacji - relacjonuje członek tej komisji z PO.

Uparty, ale równocześnie nieśmiały, nowy minister nie przeszedł jednak do historii jako rzecznik jakichś szczególnych innowacji. Nie odwrócił zmian, które nastąpiły w służbach mundurowych za czasów Schetyny. Jego poprzednik zrezygnował np. ze stworzonego za czasów Dorna odpowiedzialnego za wspólne zakupy Departamentu Logistyki, co miało gwarantować lepsze gospodarowanie finansami. Miller ogranicza się do kosmetycznych oszczędności, np. na resortowych samochodach. Jego wysiłki w sprawie Telefonu 112 są wyraźnie sabotowane przez straż pożarną.

Największe wyzwanie

Ten brak ofensywności ministra Millera kontrastuje z jedynym jego naprawdę śmiałym krokiem.

Wiosną 2010 r. poddał on audytowi przetarg na jeden z projektów związanych z informatyzacją kraju, który wygrała spółka ATM, a w lipcu przekazał sprawę prokuraturze. Odebrano to jako przejaw wojny nowego ministra z ekipą jego poprzednika. Za przetarg odpowiadał były wiceminister Witold Dróżdż, ale politycznie także Grzegorz Schetyna. Komentatorzy wręcz podejrzewali, że Miller wojuje z wpływowym politykiem PO na polecenie samego Tuska.

Z drugiej strony nowy minister sam ma kłopoty - do prokuratury powędrował bowiem także przetarg na centrum powiadamiania ratunkowego w Krakowie, przeprowadzany w czasie, kiedy Miller był wojewodą. To z kolei odbierano jako cios Schetyny w następcę - wniosek do prokuratury złożyła ABW, kontrolowana przez dobrego znajomego obecnego marszałka Sejmu, Krzysztofa Bondaryka.

Być może oba fakty są jednak zbiegiem okoliczności. Ludzie dobrze znający Millera nie wierzą ani w to, aby sam posługiwał się kryminalnymi zarzutami, ani by był winien świadomych zaniedbań. - Najwięcej wymaga zawsze od siebie - mówi o nim Jarosław Gowin.

Ta uwaga pasuje także jak ulał do największego wyzwania, jakie stanęło przed Millerem. Tylko czy w tym przypadku wymaganie od siebie jest jedyną receptą? Nikt, nawet opozycja, nie kwestionuje osobistej uczciwości Millera. Teraz idealny galicyjski urzędnik musi się wykazać również asertywnością i żelazną konsekwencją. Czy galicyjskie urzędowanie, z pewnością uczące pokory i dyscypliny, okaże się dobrą szkołą dla kogoś, kto szczerze chce tej próbie sprostać?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2011