Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Możemy zatem śmiało i bez egzaltacji uznać, że rzeczywistość skrzeczy. Skrzeczy w sposób, nie kryjmy, bezlitosny i szydzi z naszej ufności w umiejętności wieszczenia i analizowania.
Wydawało się dotychczas, że możliwość zaangażowania Kościoła w wydobycie oraz w zakazy kopcenia węglem to fantazje z pogranicza fantazji na indeksie, że tradycja używania węgla – przynajmniej tutaj – jest załatwiona zarówno naszymi przyzwyczajeniami, jak też wyborami już dokonanymi oraz tymi najbliższymi, których wynik widać bez konieczności używania lornetki. A jednak nie. Podobnież rzecz się ma z prezesem Kaczyńskim. Jego premierowanie najbliższe było tak oczywiste, jak za przeproszeniem coroczna nieuchronność Barbórki.
By zrozumieć, co się stało, spróbujmy dokonać mistrzowskiego obrócenia, czy może raczej teoretycznie przywrócenia porządku, tak bardzo właśnie zaburzonego, ale – do diaska – oczekiwanego. Popatrzmy, jak by oto było pięknie, gdyby papież w swej najnowszej encyklice napisał słowo w słowo to, co głoszą zawzięcie nasi publicyści z nurtu konserwatywno-niezłomnego, że napisałby kropka w kropkę to samo, co owi wszyscy wierzący bezkrytycznie i infantylnie w srogie zimy i w sens kupowania sanek. Jak by było cudnie, gdyby papież napisał pełen żaru tekst o zasięgu światowym, potępiający w czambuł rakotwórcze wiatraki, panele słoneczne i studnie, które ciągną grzeszne ciepło wprost spod tronu samego Belzebuba. Oto grzmot trąb niósłby się po Mazowszu, Małopolsce i Podkarpaciu oraz rzecz jasna Śląsku – że oto papiestwo spełnia swą misję przypominania nam o górniczym trudzie i znoju, że węgiel w domach naszych jest, był i będzie świadectwem na twardość naszej wiary w porządek rzeczy. Byłoby to – nie kryjmy – najlepsze uzupełnienie ostatnich – drobnych, przyznajmy – znaków na niebie i ziemi o oczywistym wybraństwie naszego narodu pośród narodów innych, i o jego odrodzeniu.
Niemal identycznie byśmy czuli, gdyby prezes Kaczyński ogłosił, a właściwie potwierdził, że będzie premierem. Oczekiwane stałoby się ciałem, a układ limbiczny narodu wyprodukowałby w zeszły weekend ilość dopaminy zdolną do rozweselenia najbardziej posępnych jego synów. I synów, i córek,w które liczyły na srogiego władcę, iż ów kościstą dłonią wreszcie chwyci za gardziel zdemoralizowane masy, że zaiste zaciśnie swe palce na łbie rubasznym i nauczy masy zarówno kultury osobistej, jak utrzymania pionu oraz czystości.
Oto cóż nam z tego, że papież chce czystego powietrza, skoro najważniejszy jest człowiek? Cóż z tego, że kandydatka wskazana przez prezesa chwali się, że o jej stanowczości może zaświadczyć jej własny mąż? Zaprawdę, zabrzmiało to groteskowo wobec prostej prawdy, że miłujący mężowie świadczą żonom dowolnie, choćby dla świętego spokoju. Iluż znamy takich, którzy nie byli z kolegami na rybach od dnia ślubowania wierności? Iluż jest takich, którzy miast patrzyć w spławik, szorują i pucują, bowiem żon stanowczość w domach jest czystą wartkością górskiego potoku, której nie sposób się nie poddać nawet w woderach? Cóż znaczą dla naszej przyszłości te dwie zmiany, te dwa akty nieoczekiwane? Te dwa zasadnicze odwrócenia?
Ano są kolejnymi znakami, że poczucie bezpieczeństwa i możność przewidywania to stany przeszłe, że czytelność normy została zamazana flamastrem nowinkarstwa, że ufność jest dowodem na naiwność, żeśmy po raz któryś zostali oszukani i że układom limbicznym rozumów naszych nie dotrzymano obietnicy. W oburzeniu przyjdzie nam żyć dalej, a mieliśmy właśnie oburzenie zastąpić samą radością. ©℗