Dziecko: gatunek Nieznany

W przypływie wspomnień lubiłem zadawać sobie pytanie, dlaczego moi koledzy z łódzkich podwórek, szkoły i boisk tak marnie skończyli.

21.02.2022

Czyta się kilka minut

Dzieciństwo na warszawskim podwórku.  Warszawa, lata 70. XX w. / JERZY MICHALSKI / RSW / FORUM
Dzieciństwo na warszawskim podwórku. Warszawa, lata 70. XX w. / JERZY MICHALSKI / RSW / FORUM

Wiosną zeszłego roku nasz pięcioletni syn Gustaw dostał od babci rower. Póki nie ujrzałem, z jakim przejęciem nakłada kask, ściska dłońmi kierownicę, sadowi się na siodełku i raz po raz zadziera głowę, by oszacować dystans pomiędzy sobą a najbliższą krzyżówką w lesie pod Grotnikami, w którym zwykliśmy spędzać weekendowe przedpołudnia, nie rozumiałem, że mamy do czynienia z kolejnym przełomem w jego życiu – wydarzeniem równie istotnym co artykulacja, samodzielny chód, pierwszy dzień w przedszkolu, własny pokój. Asystowaliśmy tej nauce i przygodzie gorliwie, wręcz radośnie, pełni jednocześnie obaw, czy nie stanie mu się nic złego.

W rezultacie zazwyczaj truchtaliśmy kolorowo-dźwiękowym tropem Gustawa, pokrzykując. On tymczasem parł wciąż naprzód – szczęśliwy, wolny – mimo że solidny, niebieski pojazd, który wymiennie uważał za ludowy model batmobila i galaktyczny ścigacz Imperium, kołysał się na boki i dzięki pofałdowaniom terenu zyskiwał miejscami sporą prędkość. Najgorszy był moment, kiedy Gustaw znikał nam z oczu, bo akurat brał głębszy zakręt. Wyobraźnię zdyszanych rodziców zaludniają wtedy potwory – quady, auta, pobudzeni myśliwi, ogromne, puszczone luzem psy. To chyba naturalny, zdrowy odruch.

Lekcje świata

Po którejś z rowerowych sobót zastanawiałem się jednak, czy trwożyć nas powinny konkretne, możliwe niebezpieczeństwa, czy raczej po prostu sytuacja, w której Gustaw jest zdany wyłącznie na siebie? Czy za sprawą jego zmagań z równowagą i przestrzenią nie otrzymywaliśmy dyskretnego przypomnienia-metafory, że takie są oto fundamentalne zobowiązania opiekunów dziecka – obronić je przed światem, nauczyć żyć w świecie? Lecz jak pogodzić nabieranie doświadczenia z bezpieczeństwem tego, który zaznaje, bada, poszukuje? Miłość bywa nie do odróżnienia od kontroli i zniewolenia. Skąd Gustaw dowie się, czy ma się dostosowywać czy też przeformułowywać dogmaty i systemy, według których przyjdzie mu funkcjonować w społeczeństwie? Dzięki czemu – i komu – będzie wiedział, jak postępować, na dodatek – jak postępować właściwie?

„U kruków młode zdobywają doświadczenie odpowiednie do sposobu życia ich gatunku poprzez naśladowanie rodziców” (przeł. Michał Szczubiałka), napisał Bernd Heinrich w „Umyśle kruka”. Z kolei Carl Safina w swojej „Dzikości”, książce o tym, „jak kultury zwierzęce wychowują rodziny, tworzą piękno i osiągają pokój”, wyjaśnia, iż „wiele zwierząt musi uczyć się od starszych, jak być tym, kim się urodził” (przeł. Andrzej Wojtasik). I uzupełnia: „młody kaszalot musi się bardzo wiele nauczyć. Umiejętność nurkowania w głębinach rozwija się z czasem. Młode uczą się, towarzysząc matce i innym dorosłym. Zanim opanują czynne stosowanie echolokacji, prawdopodobnie »podsłuchują« informacje zawarte w powracających echach dźwięków emitowanych przez dorosłych członków rodziny, dowiadując się, jak rozpoznawać odgłosy towarzyszące wykrywaniu pożywienia i pościgowi”.

Czy zatem my, jego mama i tata, moglibyśmy być dla Gustawa wzorem – przykładem, z którego w obliczu dylematów, pokus i ryzyka czerpałby wiedzę i pewność? Ale czy jesteśmy dostatecznie uczciwi i prawi, by oczekiwać, że takim przykładem i wzorem dla niego będziemy? I że uzna moje ambicje wobec niego za własne? Nie chciałbym, żeby krzywdził i oszukiwał, oceniał innych po zamożności i zapachu, schlebiał wpływowym i silnym, gardził i wykorzystywał słabych.

Pragnę wpoić mu przekonanie Studsa Terkela, że „ludzie są zasadniczo porządni i mają wrodzoną inteligencję”, zarazem nie planuję wypełniać go fałszywą nadzieją, że na swojej drodze spotka wyłącznie mądrych, wrażliwych i oddanych. Co jest więc tą siłą, która między łóżeczkiem Sundvik a blasterem, między blasterem a maturą formuje człowieka?

Nowy bóg

Wydawać by się mogło, że znalezienie odpowiedzi na pytanie „jak wychować?” powinno być dość proste. Tylko bowiem w zeszłym roku ukazały się u nas książki „Jak wychować rapera” Marcina Matczaka, „Jak wychować nazistę” Gregora Ziemera i „Jak wychować syna na feministę” Aurélii Blanc. A w roku 2020 – „Jak wytresować lorda” Aleksa Rentona.

Oczywiście, „Jak wychować nazistę” i „Jak wytresować lorda” nie są podręczną literaturą parenetyczną, z której należy czerpać praktyczne rady. Renton w swojej książce o angielskich elitarnych szkołach z internatem pokazuje, wykorzystując po temu i własne traumatyczne przeżycia, do czego prowadzi obsesja na punkcie edukacji w prestiżowych, snobistycznych szkołach, w których za misterną zasłoną tradycji i teoryjek na temat przywar i celów „młodego człowieka” odbywają się od dekad rytuały przemocy, upokarzania, pedofilii i brutalnego modelowania charakteru uczniów. Ziemer natomiast opisuje, w jaki sposób i na jak wielu poziomach – od zapłodnienia i ciąży przez „krzepiące” zajęcia grupowe na świeżym powietrzu aż po sierocińce, uczelnie, organizacje paramilitarne i sport – dyktatura kontroluje i napędza proces wytwarzania fanatyków, którzy w imię swojego wodza, ojczyzny i idei będą zabijali bez litości wskazanych im „wrogów”.

Te eseistyczno-reporterskie tytuły o wychowaniu to zaledwie ułamek tego, co rynek wydawniczy ma do zaoferowania w przedmiocie opisu i problematyzacji któregoś z etapów życia dziecka. Półki księgarskie i portale z ebookami uginają się od poradników służących receptami na udane, radosne niemowlęctwo czy nastolęctwo, memuarów, w ramach których autorzy zapuścili sondę wspomnień aż po idyllę/horror czasu szkolnego, popularnonaukowych wywodów mających być rodzicielskim orężem w boju z cyfrowym uzależnieniem, narkotykami, gnuśnością, brakiem dyscypliny i priorytetów u naszych pociech.

Z kolei książki te stanowią niewielką gałązkę potężnego drzewa wszelkiego rodzaju usług, przedmiotów i treści, których adresatem uczyniono dziecko – a przez „dziecko” można rozumieć tu zarówno raczkującego Leona, jak i rozrywkową Oliwkę z prywatnego liceum – oraz serdecznych, hojnych krewnych dziecka. Ostatecznie byłoby raczej trudno rozstrzygnąć, czy rewolucja uczuć macierzyńsko-ojcowskich nakręciła monstrualny rozrost „branży dziecięcej”, czy też producenci i marketingowcy tejże nasze doświadczenie bycia ojcem, matką, dziadkami, wujostwem, chrzestnymi podzielili na odrębne i liczne powinności, wydarzenia i potrzeby, których zostaliśmy sponsorami i zakładnikami. Pewne jest to, że dziecko jest dzisiaj bogiem.

Napisałem „dzisiaj”, choć to stan płynny, wzbierający od dobrych trzydziestu lat – od Przełomu. To efekt sprzęgnięcia zmian w nastawieniu do dziecka i kapitalizmu, który na każdym kroku podsuwa efektowne rzeczy jako ekwiwalenty i reprezentacje uczuć, pamięci i troski. Napisałem również „bogiem”, ale nie dlatego, że uważam dziecko za kogoś w rodzaju małoletniego buddy czy gaworzącego mesjasza. Dziecko nie jest bogiem z racji swoich boskich mocy, boskiej genealogii, boskich zadań do wykonania na Ziemi i w zaświatach, lecz przez ekstatyczne uwielbienie, które roztaczają wokół niego bliscy. Opieka przybiera formę całodobowej adoracji. Rodzicielstwo to już nie część tożsamości, ale tożsamość – jedyna, kompletna. Znika mężczyzna czy kobieta ze swoim życiem wewnętrznym, towarzyskim i zawodowym, pojawia się „tatuś Oli”, „mama Tymka”. Zamiast rozmowy – mówienie wyłącznie o dzieciach, spędzanie wolnego czasu z dziećmi albo z innymi parami, które maja dzieci, posty dotyczące dzieci, profilówki z dzieckiem, zdjęcia, miliony zdjęć dzieci wszędzie. Dzieciożycie, dzieciomyślenie, dzieciouczucia i przede wszystkim – lęk o dzieci.

To charakteryzuje nas i naszą epokę – niewygasła obawa o bezpieczeństwo i dobrostan dziecka. Jakby dziecko było nie tylko bogiem, ale i jakimś rzadkim gatunkiem zwierzęcia na skraju zagłady gatunkowej. Stąd funkcjonalne apartamentowce na strzeżonych osiedlach, przedszkola językowe, oczyszczacze powietrza, antyszczepionkowa panika, lepsze szkoły, w których nie uświadczysz gorszych dzieci, pancerne auta rodzinne, foteliki samochodowe godne promów kosmicznych, wodne place zabaw, figloraje, dziesiątki atestowanych zabawek, korepetycje, trampoliny do kariery i strefy premium.

Lecz dzisiejsza czuła piecza nad dzieckiem, dbanie z wyprzedzeniem o jego przyszłość i swoista deifikacja są czymś zasadniczo nowym. Dawniej, pisze Philippe Ariès w „Historii dzieciństwa”, „rodzina nie miała funkcji uczuciowej” (przeł. Maryna Ochab). Dziecko bywało ciężarem, najtańszą siłą roboczą, małpką, która swoją nieporadnością i gulgotaniem rozśmieszała domowników, kimś, kogo czym prędzej wysyłało się na służbę lub termin. Dziecko przez długi czas było, mówiąc okrutnie i wprost, efemerydalnym członkiem rodzinnej wspólnoty, a że rodzono je często, omal rok za rokiem – członkiem wymienialnym, podatną na choroby miniaturową istotą, do której przesadnie się nie przywiązywano. Nie muszę zresztą wcale zgłębiać prac historyków i socjologów, by zauważyć, jak na przestrzeni wieków ewoluowała liczebność dzieci w rodzinie. Dość powiedzieć, że Gustaw to jedynak, podobnie jak i ja, moja mama miała brata, ich mama – a moja babcia – posiadała czworo rodzeństwa, jej mąż, a pradziadek Gustawa, troje, ich rodzice i rodzice tychże rodziców chowali się wśród chmary sióstr i braci, porodów i przedwczesnych zgonów.

Ariès zauważa również, że „aż do wieku XII mniej więcej sztuka średniowieczna ignorowała dzieciństwo i nie próbowała go przedstawić”. Dzieci ukazywano, ale niejako w przebraniu – jako nie-dzieci, lecz aniołki, Dzieciątka Jezus, martwe naguski, „alegorie śmierci i duszy”. Z czasem pojawiły się nagrobne portrety i putta. „Poza wizerunkami nagrobnymi portrety dzieci samych, bez rodziców, są w XVI wieku rzadkością”. Zmiana następuje w wieku XVII, gdy „nowością (...) będzie przedstawienie samego dziecka”. „Obrazy tego typu spotykamy często w prowincjonalnych muzeach i antykwariatach, bo w XVII wieku każda lepsza rodzina pragnie sportretować swoje dzieci. Ten zwyczaj już nie zaginie; w XIX wieku malowane portrety zastąpi fotografia, ale uczucia pozostaną te same”. Można zaryzykować stwierdzenie, że nastąpiła wręcz eskalacja tychże – uczuć i zdjęć.

O ile nasi dziadkowie mogą się wylegitymować zazwyczaj kilkoma zdjęciami ze swojego dzieciństwa, nasi rodzice i my – kilkunastoma czy kilkudziesięcioma, to dzieci doby fotografii cyfrowej właściwie nie będą w stanie zliczyć, na ilu zdjęciach uśmiechają się, bawią, jedzą, podróżują, śpią. Dzisiaj każdą chwilę dzieciństwa, nawet pre-chwilę w łonie matki, zamienia się w Niezapomnianą Chwilę i uwiecznia, uwiecznia, uwiecznia.

Toksyny

Trauma otwiera się niczym trujący kwiat po długiej nocy. Dlatego współcześni rodzice drżą z bojaźni o to, co w dziecku odłoży się z dzieciństwa, by uzewnętrznić dramatycznie i z bólem po wielu latach – w młodości czy wieku dorosłym. Nie chcą rozpoznać swoich kłótni, cichych dni, wzajemnej nieczułości, tarapatów finansowych w jego bądź jej nerwicy, porażkach życiowych, paraliżującym wstydzie. Trwogą napawa ich wizja, że jakieś drobne zaniedbanie może odcisnąć się na zawsze w CV dziecka, może spustoszyć mu zdrowie, udaremnić osiągnięcie sukcesu. Kiedy sam zostajesz rodzicem, od razu mniej się dziwisz tym, których wcześniej etykietowałeś jako rodziców nadopiekuńczych i przewrażliwionych.

Odwrotnością tej postawy jest szkodliwa, toksyczna nostalgia objawiająca się – najczęściej rytualnym, internetowym – wzdychaniem do „starych dobrych czasów”, za które pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków uważa chylący się PRL, kiedy to rzekomo dzieci były grzeczniejsze i bardziej samodzielne, bo nie cackano się z nimi emocjonalnie, a jednocześnie nie żałowano im kar cielesnych. To równie przerażające, co fascynujące – bici tęsknią za biciem i bijącymi, gdyż podobno dzięki biciu „wyszli na ludzi” i „nie skończyli źle”. W tym odwróconym świecie przemoc (ale też i niedostatek) jawi się jako metoda wychowawcza i składowa peerelowskiej paidei – energia, której przypisuje się zbawienny, długofalowy wpływ na osobowość i życie człowieka.

Mamy tutaj do czynienia z podświadomym strachem przed irracjonalną niezgodą na zmiany obyczajowe, zanegowanie tradycyjnych ról płciowych i rodzinnych, redefinicję pojęć uznawanych za wartości jako takie. Ciężko mi bowiem pogodzić się z faktem, że ktokolwiek mógłby serio żałować tamtego minionego porządku – porządku knutów, pasów i kabli od maszynek używanych w domu jako „dyscypliny”, porządku szarpiących za uszy nauczycieli, trenerów dających „w łeb”, starszych chłopaków obijających młodszych, sąsiadów, którzy mogli przyłożyć za hałasowanie pod bramą czy wrzucenie piłki do ogródka. Nawet u poczciwych franciszkanów, do których chodziliśmy na religię, za automatyczny odruch karcący uchodziło zdzielenie rozrabiającego delikwenta sznurem z węzełkami, którymi zakonnicy byli przepasani. Przemoc była wszechobecna, choć znormalizowana, obrócona w zwyczaj i banał, w czyn konieczny, bo przedsiębrany dla dobra dziecka.

Okolica

Nie powiem, w przypływie wspomnień lubiłem zadawać sobie pytanie, dlaczego moi koledzy z łódzkich podwórek, szkoły i boisk tak marnie skończyli. Rzecz jasna, ani od siebie, ani od nikogo innego nie oczekiwałem odpowiedzi. Bo w istocie interesowało mnie tu moje udane, spełnione życie, a nie życie Adriana, Grześka, Przemka czy Michała, albowiem na ich tle moje udane, spełnione życie jawiło się jako o wiele bardziej jeszcze spełnione i udane. Ale od czasu lektury „Następnym razem pożar” Jamesa Baldwina powtarzam za nim: „nigdy przedtem nie przyszło mi na myśl, że mogę stać się jednym z nich, ale teraz zdałem sobie sprawę, że ukształtowały nas te same warunki” (przeł. Daniel Passent), i pytam już o coś innego: jak udało mi się ujść stamtąd cało? Co przesądziło, że nie podzieliłem ich losu – nie trafiłem do poprawczaka albo więzienia? „Poprawczak” i „więzienie” są w tym przypadku eufemizmem takich słów jak „kradzież”, „pobicie”, „napad”, „morderstwo”.

„Tego lata okazało się więc, że bariery moralne, które – jak przypuszczałem – odgradzały mnie od niebezpieczeństwa kariery kryminalnej, były tak cienkie, że prawie nie istniały. Na pewno nie mogłem znaleźć żadnego zasadniczego powodu, dla którego nie miałbym stać się przestępcą” – ­wyznaje Baldwin. Jaki był mój zasadniczy powód? Nie wiem. Przypadek? Trochę szczęścia. Chwiejna, nieuświadomiona prawość. Tchórzostwo. Lęk przed konsekwencjami. Wstyd, jaki mogę przynieść mamie i babci, które mnie wychowywały. Wszystko po trochu. Wolałbym napisać, że zdecydowała wrodzona uczciwość i zasady przejęte od mentorów, ale to nieprawda. Postępowałem tak, a nie inaczej – i nie postępowałem – wcale nie z racji cnót własnych czy szacunku wobec prawa, lecz odruchowo i po omacku.

Pamiętam zwłaszcza taką scenę – miałem wtedy trzynaście, czternaście lat. Graliśmy w parku przy Sanockiej w nogę. Po meczu poszliśmy napić się wody z hydrantu róg Tuszyńskiej i Piasecznej. W pewnym momencie X., który przewodził grupce starszych o rok chłopaków z osiedla, powiedział do mnie kusicielsko i łagodnie: „Chodź z nami”. Ucieszyłem się i w pewien sposób mi to zaimponowało, bo znani byli z rozrób, wagarów, ostentacyjnego palenia papierosów, sznyt, bluzgania na głos. Zaproszenie, jak rozumiałem, dotyczyło nie tylko reszty tego dnia, ale również innych dni, tygodni, miesięcy, reszty ich i mojego podstawówkowego dzieciństwa. Ale ostatecznie się zawahałem, a zawahawszy, nie umiałem już się zgodzić. Wymamrotałem coś pod nosem i poszedłem do domu. Niczym w topornym filmowym moralitecie ja skręciłem w lewo, a X. i jego paczka w prawo.

Nie minął rok czy dwa, a każdy z nich miał już na koncie przestępstwo, potem kilka, wreszcie dowiedziałem się, że brali udział w napadzie na willę, podczas którego zastrzelili dwie kobiety. Nie wiem, co mną wówczas pokierowało. Na pewno nie dobro. Uchylenie się od zła i fatum to niekiedy ledwie intuicja czy zwykła niechęć do zrobienia czegoś, monosylaba, odmienne plany na wieczór.

Gdybym przystał wtedy do nich – albo do innych z mojej okolicy, którzy proponowali mi wyprawy na dziesionę, obrobienie kiosku, pobicie kogoś, przechowanie ciepłych jeszcze fantów – mógłbym tak samo jak i oni zaliczyć wreszcie długą odsiadkę, a po wyjściu nie być nikim więcej, jak byłym więźniem, złodziejem, mordercą, człowiekiem napiętnowanym i przegranym. Nikt się bowiem nie rodzi zbrodniarzem ani nie postanawia w jakiś deszczowy, przygnębiający wtorek kimś takim zostać. Zło lęgło się tam pośród nudy, w trakcie szukania mocnych wrażeń, lekkomyślnego popisywania się, z chęci dorównania tym, co mieli wszystkiego w bród. Moi koledzy stali się bandytami nie dlatego, że musieli, ale że mogli. Ich pochodzenie było różne, ich potencjał emocjonalny był różny, ich rodziny były różne, ich serca i głowy były także różne, więc z najwyższym trudem przyszłoby jakiemuś reporterowi czy kryminologowi wskazanie pojedynczej, konkretnej przyczyny i oznajmienie z triumfem „to dlatego”.

Przed siebie

Ale czasami okazuje się, że Gustaw wcale już nie pędzi, lecz czeka za którymś zakrętem. Siedzi na rowerze, zerkając w tył, i dyszy – zarumieniony jazdą, dumą i radością. Wie, że jesteśmy, a my wiemy, że będziemy w jego pobliżu. Tu, pod błękitnym grotnickim niebem, pod którym znienacka rozlega się krzyk myszołowa i A2 mruczy za drzewami niczym rzeka, i wszędzie. To poruszający widok – nasz syn, a jednocześnie istota, o której Adam Rutherford pisał w tak niezwykły sposób w „Krótkiej historii wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli”, „nasze genomy, geny i DNA mieszczą w sobie kronikę podróży podjętej przez życie na Ziemi – 4 miliardy prób i ­błędów, w których wyniku istniejesz” (przeł. Adam Tuz).

Prawdę mówiąc, nie mamy jakiegoś wielkiego planu, za pomocą którego ułożymy mu życie i do życia przygotujemy. Miłość, szacunek, rozmowa, spokój domu i snu oraz zrozumienie, że człowiek z natury jest omylny i popada w kłopoty. „Nie sądzę, by ludzie chcieli stać się gorsi; w rzeczywistości pragną być lepsi, ale często nie wiedzą, jak” – brzmi lekcja Baldwina. Wolimy jego naukę i zawartą w niej świadomość wrodzonej niedoskonałości każdego z nas od wzniosłych postulatów moralizatorów, kaznodziejstwa kołczów, tresury udającej wychowywanie.

Gustaw tymczasem odnotowuje uśmiechem naszą obecność, poprawia kask i znowu rusza przed siebie. ©

Autor jest redaktorem i pisarzem. Ostatnio wydał książkę „Moja ­osoba. Eseje i przygody”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2022