Dylan, ojciec White’a

W najbliższy piątek, 4 lipca, Jack White wystąpi na gdyńskim Open’erze. Jego największy mistrz – Bob Dylan – zagra dzień później na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty.

30.06.2014

Czyta się kilka minut

Jack White w Los Angeles, 2012 r. / Fot. Tim Mosenfelder / CORBIS
Jack White w Los Angeles, 2012 r. / Fot. Tim Mosenfelder / CORBIS

Już za kilka dni pojawią się w okolicach Słupska. Będzie ich różnić prawie wszystko: wiek, profesja i narodowość. A jednak na kilka godzin połączy ich wspólny cel, a właściwie – postać. Europejscy dylanologowie z pewnością nie opuszczą okazji, by zobaczyć swojego mistrza. Nie teraz, gdy ceniony dziennikarz David Kinney poświęcił im całą książkę, spisując losy tych prawdziwych fanatyków.

Dylanologists” ma tę przewagę nad kolejnymi biografiami wielkiego barda, że mówi prawdę. Nie traktuje bezpośrednio o genialnym Robercie Zimmermanie (prawdziwe nazwisko Dylana) – postaci mitycznej, rozwiewającej się w anegdotach, plotkach i tajemnicach, ale o ludziach z krwi i kości. O pracownikach biorących urlopy, by co roku 24 maja znaleźć się w Hibbing– małym, nudnawym miasteczku w Minnesocie, gdzie wychował się artysta. O domorosłych archiwistach, którzy przemieniają swoje domy w fonoteki pełne oficjalnych wydawnictw oraz bootlegów, dem i gościnnych występów. O farmaceucie, który rzucił wszystko i przeprowadził się do Hibbing. A także o kobiecie, która uwierzyła, że jest siostrą-bliźniaczką Dylana, więc jeździła za nim na drugi koniec świata, a swoją przygodę zakończyła, biorąc na stopa seryjnego mordercę – Josepha Naso.

Gwiazdy i białe pasy

Niewielu artystów może pochwalić się takim fanklubem. Bob Dylan nie korzysta jednak z tego przywileju. Choć sam ma przecież obsesję na punkcie muzyki, a swoich idoli czci jak bóstwa. Do legendy przeszła już jego wizyta w słynnym Sun Studio. Korzystając z chwili nieuwagi przewodnika, artysta odszedł kilka kroków, nachylił się i ucałował podłogę dokładnie w tym miejscu, w którym stał Elvis Presley, nagrywając piosenkę „That’s All Right”.

Mimo to Dylan unika rozgłosu, chowając się w gęstwinie masek. Na jego nieszczęście obrana z konieczności rola outsidera pobudza wyobraźnię jego miłośników nie mniej niż pacyfistyczne hasła, potężne refreny i słynny dźwięk harmonijki. Nic dziwnego, że biograficzny film o Amerykaninie został zatytułowany „I’m Not There” – jest to zaklęcie, które Dylan wypowiadał wyjątkowo często. W Polsce do dylanologów mógłby dołączyć Jack White. W końcu dzień wcześniej zagra w nieodległej Gdyni na festiwalu Open’er. Jeden z najpopularniejszych dziś artystów z pogranicza bluesa i garażowego rocka (jego najnowszy album „Lazaretto debiutował na szczycie „Billboardu”) wyznał kiedyś, że ma trzech ojców: tego biologicznego, Boga i Boba Dylana.

Autor „Blowin’ in the Wind” towarzyszył mu przez całą karierę. Dość powiedzieć, że na pierwszych koncertach, organizowanych w knajpach rozsianych wokół rodzinnego Detroit, White grywał piosenki z debiutanckiej płyty Dylana. Czas pokazał, że podglądając Zimmermana, nauczył się nie tylko pisania przebojowych utworów.

Przebojowości bowiem nikt nie może White’owi odmówić. Niedowiarków zachęcam do oglądania mundialu, podczas którego gole Amerykanów fetowane są śpiewaną na tysiące gardeł melodią „Seven Nation Army”. Nie tylko z tego powodu muzyk wszedł już do panteonu największych rockowych gwiazd Ameryki. Zbliżający się do czterdziestki White elektryzuje publiczność, dając jej relatywnie prostą muzykę spowitą nimbem tajemniczości i ekstrawagancji. Jeszcze w czasach The White Stripes przykuwał wzrok identyfikacją wizualną (zawsze i wszędzie pojawiały się jedynie trzy kolory: czerwony, czarny i biały), odniesieniami do sztuki współczesnej czy świetnymi klipami (słynny poklatkowy teledysk z klocków Lego).

Nieważne, co mówili krytycy, to były piosenki pisane z myślą o stadionach. Jak widać, także piłkarskich. Aby je zapełnić, potrzebni byli również trochę starsi fani, a White wiedział, jak ich pozyskać. Przede wszystkim szacunkiem, a wręcz miłością dla amerykańskiej tradycji, co też łączy go z Bobem Dylanem.

Oczywiście, Zimmerman nie zawsze był konserwatystą i miał swój artystyczny zryw, ten słynny moment próby, gdy ośmielił się podpiąć gitarę do wzmacniacza – trudno byłoby go jednak nazwać muzycznym rewolucjonistą. Lata leciały, a on w udzielanych niechętnie wywiadach wciąż powracał do swoich starych mistrzów: Woody’ego Guthriego, Elvisa Presleya czy Buddy’ego Holly’ego. Gdy już mówił o wydawanej współcześnie muzyce, to tak jak w 2006 r., gdy na łamach magazynu „Rolling Stone” stwierdził, że nielegalne pobieranie plików jest w zasadzie uprawnione, gdyż nagrywane dziś płyty i tak są nic nie warte.

Swoją drogą, w tym zakresie również mógł zaimponować mu White – zdecydowany orędownik tradycyjnego, analogowego brzmienia, a także oficjalny Ambasador Muzyki Miasta Nashville, kluczowego dla Dylana miasta, w którym powstały takie albumy jak „Blonde on Blonde” czy „Nashville Skyline”. Nie dziwi więc, że mistrz w końcu zaproponował współpracę uczniowi. Nie dziwi też, że stało się to przy okazji nagrywania albumu z kompozycjami legendy country – Hanka Williamsa.

Tradycji zadość

Perspektywa zmierzenia się z kompozycjami napisanymi pół wieku wcześniej nie była dla White’a w żaden sposób paraliżująca. W ostatnich latach muzyk zwrócił się w stronę bluesa, country i rockabilly, zdobywając uwagę trochę starszej publiczności. Ta tendencja objawiła się między innymi na jego solowych płytach – pesymistyczne i rozliczeniowe piosenki z „Blunderbuss” krytycy nie bez przyczyny porównywali do „Blood on the Tracks” Dylana.

Przede wszystkim jednak White zaczął nawiązywać przyjaźnie i kooperacje z muzykami reprezentującymi pokolenie jego rodziców i dziadków. W 2008 r. wystąpił w dokumentalnym filmie „Będzie głośno”, w którym opowiadał o swojej miłości do gitary w obecności legendarnych muzyków: Jimmy’ego Page’a i The Egde’az U2. Amerykańskiej publiczności country i rockabilly przedstawił się zaś jako producent ostatnich płyt Loretty Lynn, Wandy Jackson i Jerry’ego Lee Lewisa.

Stąd też, gdy Dylan otrzymał niedokończone i nigdy nie zarejestrowane utwory Williamsa, doskonale wiedział, do kogo się zwrócić. Wielki bard o poczynaniach White’a nie musiał wcale wyczytać w prasie.

Nie była wymagana również rekomendacja starych znajomych z Nashville. Na tym etapie panowie już się znali. Młody rockman wspomina, że spotkanie z Dylanem było niezwykłe. W wywiadzie dla „Wall Street Journal” opowiadał, że wpadli na siebie, gdy legendarny pieśniarz przyjechał do Detroit, by zagrać koncert. Zanim White zdążył cokolwiek powiedzieć, ten uśmiechnął się i wypalił, że ostatnio często gra jeden z jego numerów na próbach. Wprawiony w osłupienie młodszy adept rocka podziękował i zamienił z mistrzem jeszcze parę słów. Był w tak ciężkim szoku, że dopiero w domu złożył sobie tę niespodziewaną rozmowę w całość i zrozumiał, że został zaproszony do występu. Jeszcze tego wieczoru zaskoczona publiczność zobaczyła, jak na scenę wchodzi ich młody krajan. Chwilę później rozległy się dźwięki „Ball and Biscuit” z repertuaru The White Stripes.

Tajemnice i proza życia

Muzycy bardzo szybko przypadli sobie do gustu. Połączyła ich miłość do analogowego brzmienia i starych płyt winylowych. Obaj dość często odnoszą się do Boga, i żaden z nich nie zabiega też o przesadny rozgłos w kolorowej prasie.

Być może to właśnie za sprawą enigmatycznego mistrza White zasmakował w potędze tajemnic i niedomówień. Największą z nich była bez wątpienia relacja, która łączyła go z perkusistką zespołu – Meg White. Gitarzysta przez wiele lat utrzymywał, że są rodzeństwem, nie bacząc przy tym na sugestie, że to nieprawda. Artysta nie ciągał za to po sądach, nie obrażał się, tylko szelmowsko się uśmiechał. Wieść o tym, że muzycy tak naprawdę byli małżeństwem, dotarła do ogółu wiele lat po ich faktycznym rozwodzie. White twierdził później, że w ten sposób chciał sprawić, aby o zespole mówiono wyłącznie przez pryzmat muzyki. Jeśli to prawda, to okazał się nie być najlepszym uczniem Dylana, który już kilkadziesiąt lat wcześniej przekonał się, że im więcej tajemnic, tym większe zainteresowanie.

Oczywiście wszelkie podobieństwa i sympatia pomiędzy artystami nie pozwala jeszcze, aby stawiać ich w jednym rzędzie. Nie tylko ze względu na nieporównywalne zasługi dla świata muzyki i zdecydowanie większy talent kompozytorski i literacki Dylana. Kroki, jakie podejmuje White, mogą się wydawać ryzykowne, ale zawsze balansują na granicy marketingowej poprawności. Jego idol zaś nie liczył się z nikim. A już najmniej z fanami. Zaświadczy o tym jego słynna wypowiedź po premierze nieudanego „Self Portrait”, kiedy artysta przyznał, że wydał ten album celowo, licząc, że ludzie wreszcie przestaną kupować jego płyty i dadzą mu spokój. Liczni fani White’a nie muszą się borykać z tyloma nieprzyjemnościami związanymi z niedostępnością i humorami swojego idola. I paradoksalnie z tego właśnie powodu nigdy nie doczekamy się książki o white’ologach.

Na szczęście urodzony w Detroit gitarzysta ma się od kogo uczyć. Nie tylko w sferze muzyki. W wywiadzie dla „New York Timesa” Jack White wspominał, że niedawno gościł w Nashville samego Boba Dylana. Po krótkiej rozmowie na werandzie słynny bard wskazał na uszkodzoną bramę prowadzącą do posiadłości. Zaproponował, by nie zwlekać, tylko od razu się za nią zabrać. Gdy okazało się, że gospodarz nie za bardzo wie, co robić, Zimmerman natychmiast wprowadził go w arkana spawalnictwa. Relacja uczeń–mistrz nigdy nie bywa jednowymiarowa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2014