Pieśni do czytania

Zdziwienie może budzić co najwyżej fakt, że Bob Dylan dostaje literackiego Nobla dopiero teraz.

17.10.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jean-Pierre Couderc / EAST NEWS
/ Fot. Jean-Pierre Couderc / EAST NEWS

Totalne zaskoczenie! Nieprawdopodobna niespodzianka!” – w takim tonie 13 października 2016 r., przynajmniej przez kilka pierwszych godzin po ogłoszeniu werdyktu szwedzkiej Akademii, nie krzyczą, ale przeraźliwie wrzeszczą nagłówki internetowych wydań gazet codziennych i zajmujących się kulturą portali internetowych.

Nobel dla Boba Dylana to signum temporis, ale znakiem czasu jest również udawane lub prawdziwe zdumienie dziennikarzy, którzy robią sensację z niczego, po części z tej przyczyny, że tego wymagają od nich goniący za zyskiem wydawcy. O tym właśnie, to znaczy o bezwzględności i zachłanności kapitalizmu, Dylan – który w swojej obejmującej ponad tysiąc utworów twórczości (od jej początku, czyli od 1962 r.) dotykał chyba wszystkich naszych najważniejszych bolączek kulturowych i cywilizacyjnych – także się wypowiadał. Boję się jednak, że zadziwienie internetu nie było udawane i że stoi za nim również typowa dla naszych czasów ignorancja (o niej Dylan też pisał, dajmy na to w „Idiot Wind”) – bo każdy, kto chociaż trochę interesuje się literaturą, wiedział doskonale, że o amerykańskim pieśniarzu jako kandydacie do najwyższego lauru pisarskiego mówiło się już co najmniej od połowy lat 90. minionego stulecia, kiedy krytycy i uczeni akademiccy zaczęli formalnie lobbować za uhonorowaniem Dylana w Sztokholmie.


CZYTAJ TAKŻE:

Wojciech Jagielski: Jestem wyznawcą Boba Dylana. Wyznawcą, a nie znawcą jego muzyki czy poezji, którą zdecydował się śpiewać, a nie zamykać w twardych okładkach książek.

Jan Klata: Nobel został rzucony. No i zacznie się dyskusja, rozpoczną się homeryckie boje w wadze piórkowej. Literaci poczną okładać się klawiaturami.


Keats, Eliot, Dickens, Dylan

Literacką rangę jego tekstów zaczęto doceniać jednak o wiele wcześniej, jeszcze w latach 60., gdy po raz pierwszy stał się przedmiotem studiów filologicznych i na stałe zagościł na wykładach i seminariach, najpierw amerykańskich, a potem europejskich uniwersytetów.

Już wtedy uznano go za kogoś więcej niż wierszokletę: za pisarza, który wiarygodnie wyraża odczucia pokoleń, wchodzących w tamtym okresie w dorosłe życie, komentuje ich zwątpienia i rozterki, a także kontekst społeczny i polityczny, w jakim przyszło im żyć. Podniósł jednak piosenki pop do rangi sztuki przez duże S, czerpiąc nie tylko ze skarbnicy folkloru, lecz także z symbolistów, modernistów, bitników, surrealistów, dadaistów i klasyków, aby wypełnić rozrywkową z pozoru formę intelektualną treścią, niespotykaną dotąd w muzyce popularnej, i nadać jej ambicje dyskursywne czy nawet – strach powiedzieć – filozoficzne („Chimes of Freedom”, „Desolation Row”, „Like a Rolling Stone”).

Wiele celnych literacko, zbudowanych na zasadzie kontrastu, paradoksu albo ekwiwokacji cytatów z takich piosenek szybko zyskało status „skrzydlatych słów” i weszło do potocznej angielszczyzny na prawach niemal frazeologicznych – jak słynne „What time is it? – Five to ten. – That’s exactly what you get” (z „Joey”), „You don’t need a weatherman to know which way the wind blows” (z „Subterranean Homesick Blues”) albo „I ain’t gonna work on Maggie’s farm no more” (z „Maggie’s Farm”). To w uznaniu właśnie takich walorów, jak również niepowszednich umiejętności językowych i słownej inwencji Dylana, wybornie operującego kalamburem, rytmem, rymem, eufonią, aliteracją oraz innymi środkami poetyckimi, uniwersytet w Princeton przyznał mu już w 1970 r. doktorat honoris causa.

W tamtym okresie, po wydaniu być może najlepszej trylogii płytowej artysty – „Bringing It All Back Home” (1965), „Highway 61 Revisited” (1965) i „Blonde on Blonde” (1966) – jego utwory zaczęli doceniać poeci, począwszy od niepokornego Allena Ginsberga, autora intrygującego literackiego mikroeseju, opublikowanego w charakterze wkładki do płyty „Desire” (1975), a skończywszy na sir Andrew Motionie, brytyjskim poecie-laureacie w latach 1999–2009, który w 2007 r. w londyńskim „Timesie” barwnie uzasadnił opinię, dlaczego utwory Dylana powinno się omawiać z młodzieżą w szkołach. Zainteresowanie, jakie budziły i budzą jego teksty wśród fachowców, najlepiej ilustruje może skala obchodów 70. urodzin autora, kiedy to aż trzy europejskie uniwersytety – w Wiedniu, Bristolu i Moguncji – zorganizowały poświęcone mu międzynarodowe konferencje z udziałem literaturoznawców i kulturoznawców, porównujących go do takich pisarzy jak Eliot albo Keats. A wziąwszy pod uwagę stale obecny w tekstach autora „Modern Times” realistycznej proweniencji krytycyzm społeczny, złośliwość i poczucie humoru, całkiem serio można go jeszcze zestawić z Dickensem.

Zdziwienie może więc najwyżej budzić fakt, że Dylan dostaje tę nagrodę dopiero teraz. Biorąc jednak pod uwagę aktualną przedwyborczą sytuację polityczną w Stanach Zjednoczonych, do której jeszcze wrócimy, a także globalny kryzys i konflikty, może wcale nie jest na nią za późno.

Mam talent i nie zawaham się go użyć

Z wydawanych na wszystkich kontynentach biografii Dylana, w tym także w Polsce, by wspomnieć chociaż „Dylan – droga bez końca” Clintona Heylina (Wyd. Łódzkie, 1993) czy pierwszą część autobiograficznych „Kronik” (Czarne, 2014), możemy się dowiedzieć, co muzyk robił danego dnia i o której godzinie, ale w szkicu z okazji pierwszego w historii literackiego Nobla dla tekściarza, pajaca z gitarą, szarpidruta czy jak tam jeszcze zechcą go nazwać hejterzy (czytaj: ci, dla których wybór Dylana jest „kontrowersyjny”), nie sposób nie przypomnieć kilku ważniejszych zakrętów na jego długiej drodze twórczej. Tym bardziej że chociaż dla młodego pokolenia, urodzonego w latach 90. i później, Dylan nie jest nieznany, daleko mu jednak do takiej popularności, jaką cieszył się w latach 60. i 70., gdy święcił największe triumfy.

Urodził się w 1941 r. w prowincjonalnym miasteczku w stanie Minnesota jako Robert Allen Zimmerman, w rodzinie żydowskiej, przybyłej jeszcze przed rewolucją sowiecką, po antysemickich pogromach, do Ameryki z terenów dawnej Litwy i Ukrainy, chociaż korzenie tej linii Zimmermanów sięgają też ponoć Turcji. Dziadek ze strony ojca, fabrykant obuwia, pochodził z Odessy, a ojciec w Stanach pracował w sklepie meblowym.

Już tylko z tego powodu kariera Dylana uosabia dwa mity: amerykański, znany jako „amerykańskie marzenie”, czyli wzlot „od pucybuta do milionera” – bo chociaż Bob nikomu nie czyścił butów, to jego rodzinny status społeczny można byłoby określić najwyżej jako odpowiadający niższej klasie średniej – i zapewne nieco mniej oklepany kulturowo mit żydowski, mówiący o tym, że w żadnej dziedzinie nie wolno zmarnować ani krztyny talentu, oraz że przed każdym, kto tego nie zaniedba, rysują się nieograniczone możliwości.

A Dylan rozwijał swój talent od najmłodszych lat, odkąd zaczął marzyć o karierze muzycznej i samodzielnie nauczył się grać na gitarze i fortepianie. Po raz pierwszy wystąpił publicznie (z zespołem The Golden Chords) jako czternastolatek. Nie licząc innych nagród i godności, które zebrał w roli piosenkarza i kompozytora, czterdzieści pięć lat później, w roku 2000, odebrał statuetkę Oscara jako autor muzyki i słów do „Things Have Changed”, utworu będącego częścią ścieżki dźwiękowej filmu Curtisa Hansona „Cudowni chłopcy”.

Zmieniał własne zespoły, grał w grupach zakładanych przez innych, zapomnianych dziś liderów, i już pod koniec lat 50. miał na koncie nagrania radiowe i występy telewizyjne, toteż po dwóch semestrach na University of Minnesota rzucił studia i całkowicie poświęcił się muzyce. Jego wielkim mistrzem był wtedy legendarny folkowy pieśniarz i poeta Woody Guthrie.

Dlaczego Zimmerman zmienił mniej więcej w tym czasie nazwisko na Dylan, jest jedną z wielu tajemnic jego biografii. Sam muzyk wskazuje najczęściej na wpływ walijskiego poety Dylana Thomasa, którym się zaczytywał, ale inna wersja głosi, że Dylan to zniekształcone nazwisko Matta Dillona, bohatera wyświetlanego także w Polsce serialu „Gunsmoke” i idola artysty z dzieciństwa.

Nie powtarzaj
Po przenosinach do Nowego Jorku (1960 r.) kariera Dylana zaczyna nabierać tempa, choć jego zabiegi o kontrakt płytowy długo zostają bez powodzenia. Pomaga mu przypadek: we wrześniu 1961 r. gra jako muzyk sesyjny u boku wokalistki folkowej Carolyn Hester, zwraca na siebie uwagę znanego producenta Johna Hammonda, pracującego dla Columbia Records, i już w listopadzie tego samego roku nagrywa dla tej wytwórni pierwszą płytę, „Bob Dylan”.

Początkowo szału nie ma. W pierwszym roku rozchodzi się tylko 5 tys. egzemplarzy. Od tamtej pory, licząc tak zwane składanki, Dylan wydał jeszcze 59 krążków, w tym 36 studyjnych, z których najnowszy, „Fallen Angels”, ukazał się kilka miesięcy temu, a liczba sprzedanych płyt sygnowanych nazwiskiem Dylan przekracza dzisiaj 120 milionów. Pisarski wawrzyn otrzymał więc od Szwedów jeden z najlepiej sprzedających się wykonawców w dziejach muzyki; po raz pierwszy ktoś, kogo znacznie częściej słucha się, niż czyta.

W czasie trwającej 55 lat działalności artystycznej Dylan tyle razy zmieniał style i gatunki muzyczne, tylekroć zaskakiwał nowym brzmieniem, instrumentarium, wizerunkiem, tematem i nastrojem, że trzeba powiedzieć: nie ma jednego Boba Dylana – jest ich co najmniej tylu, ile nagrał płyt. Ale i tak postawiona teza nie wydaje się do końca trafna, bo jakkolwiek portret tego artysty musi być wielokrotny, a zatem przedstawiający go jako pieśniarza folk, bluesmena, muzyka w stylu country, soul, balladzistę i rockmana, jako autora tekstów inspirowanych Biblią, utworami Rimbauda, Shelleya, Sofoklesa, Kafki czy Szekspira, a wreszcie jako pisarza, malarza i rysownika (proza poetycka „Tarantula”, 1971; zbiór poematów i rysunków „Writings and Drawings by Bob Dylan”, 1973; trzy tomy „Lyrics”, czyli tekstów piosenek, i sześć albumów z reprodukcjami rysunków i obrazów) – to jednak jest przecież coś, co wszystkich Dylanów i ich twarze łączy.

W pierwszym rzędzie byłaby to postawa artystyczna. Dylan kreował się bardziej na kronikarza niż nauczyciela bądź mentora, mimo że niekiedy występował w tej roli (nie zawsze dobrowolnie). Pisał o sprawach osobistych, o swoim życiu prywatnym („Sad Eyed Lady of the Lowlands”, „Sara”), o śmierci, zagrożeniach cywilizacyjnych, niesprawiedliwości i autentycznych, cichych bohaterach najnowszej historii Ameryki („Hurricane”, „Joey”, „Ballad of Hollis Brown”), o miłości, o miejscu własnego dorobku artystycznego i wielu innych kwestiach, zawsze jednak pozostawał wierny sobie w tym sensie, że nie szedł za żadną modą – najwyżej sam ją wytyczał, tak jak wtedy, gdy stworzył folk rock.

To prawda, że np. gdy nagrał album „Bringing It All Back Home”, rezygnując z wcześniejszego skromnego akustycznego akompaniamentu na rzecz instrumentów elektrycznych, jego wielbiciele i uczniowie uznali ów krok za zdradę i wygwizdali go na festiwalu w Newport, ale elektryczny kostium Dylana wynikał nie tyle z inspiracji brytyjską muzyką rythm&bluesową, ile z wyraźnie zaznaczającej się już na jego czterech starszych płytach decyzji, aby w miarę możliwości twórczych nie zjadać własnego ogona, za wszelką cenę unikać piekła powtarzalności, etykiet i szufladek, i nie pozwolić się manipulować ani publiczności, ani menedżerom czy wytwórniom płytowym. I może nie w pełni, lecz w znacznym stopniu to mu się udało. Takich artystów określa się tradycyjnie mianem „poszukujących” – właściwie każda jego płyta i każdy tekst są inne.

Pokojowy też się należał

Charakteryzował go pełen sceptycyzmu i zwątpienia krytycyzm, jedynie z rzadka rozjaśniany nutkami optymizmu, płynącymi głównie z wiary w moc miłości. Zapytany w słynnym wywiadzie dla „Playboya” z 1978 r., co chciałby przekazać swojemu sobowtórowi, gdyby go miał, artysta odpowiedział: „Miłość wszystko zwycięży”. Niesprawiedliwie byłoby jednak nie dodać, że Dylan potrafi się bawić swoim pisaniem i ma do siebie dystans, co widać między innymi na dwóch płytach, które nagrał jako członek zespołu Traveling Wilburys.

Kolejną cechą wspólną wszystkich Dylanów wydaje się być metafizyczna albo wręcz religijna podszewka jego piosenek. Ma ona różne odcienie, oscyluje głównie między judaizmem („Infidels”) a chrześcijaństwem („Slow Train Coming”, koncert dla Jana Pawła II w 1997 r.), ale wiara w siłę wyższą, niewidzialny wymiar świata i wartości leżące u podstaw kultury judeochrześcijańskiej są od początku widoczne w jego pisaniu, zarówno w zagadkowych utworach symbolicznych („All Along the Watchtower”, „Visions of Johanna”), jak i w lirycznych, refleksyjnych („Knockin’ on Heaven’s Door”). „Czuję obecność Boga w sercu” – mówi Dylan w przytaczanym już wywiadzie, i nawet powierzchownie studiując jego piosenki, trudno mu w tym przypadku nie uwierzyć, choć często wpuszczał reporterów w maliny.

W potocznej albo masowej świadomości Dylan, szczególnie począwszy od „The Freewhelin’ Bob Dylan” (1963) i „The Times They Are A-Changin’” (1964), istnieje jednak przede wszystkim jako autor tak zwanych protest songów, wyraziciel kojarzonego z kontrkulturą i kontestacją lat 60. studenckiego buntu przeciwko systemowi, establishmentowi, bezprawiu w majestacie prawa i niegodziwości wojny, a co za tym idzie, jako symbol duchowej oraz intelektualnej niezależności i mniej lub bardziej naiwny bitnikowsko-hipisowski orędownik światowego pokoju czy walki o dość utopijnie, przyznajmy, pojmowaną sprawiedliwość społeczną.

Ten wizerunek „sumienia Ameryki”, samozwańczego rzecznika praw obywatelskich i nieomylnego moralnego sędziego w kwestiach społecznych, od którego Dylan wielokrotnie próbował się odcinać – po raz pierwszy na płycie „Another Side of Bob Dylan” (1964) – przylgnął do niego tak mocno także u nas, że nadal stanowi jego najbardziej rozpoznawalne oblicze. Do tego stopnia, że pierwsza osoba, z którą rozmawiałem dosłownie kilka minut po przyznaniu nagrody Dylanowi, była przekonana, że chodzi o... Pokojową Nagrodę Nobla. Z tej perspektywy Dylan wydaje się więc twórcą pokoleniowym, mocno zakotwiczonym historycznie zarówno wokół festiwalu w Woodstock, jak i zrewoltowanych uniwersyteckich kampusów 1968 r., który najsilniej oddziałał emocjonalnie i mentalnie na dzisiejszych 50- i 60-latków (ciekawe, jaka była średnia wieku składu sędziowskiego w Sztokholmie).

Pop podniesiony

Wybór szwedzkich akademików daje do myślenia i niesie ze sobą co najmniej dwie poważne konsekwencje. Pierwsza ma znaczenie polityczne i wiąże się z mocno uproszczonym obrazem Dylana jako „strażnika wolności” oraz swobód demokratycznych, wyczulonego na wszelkiej maści nikczemność i demoralizujące postępki organów władzy. Nie jest bowiem przypadkiem, że amerykański bard dostępuje noblowskiego zaszczytu właśnie teraz, kiedy w jego kraju toczy się przedwyborcza walka między dwojgiem kandydatów, z których co najmniej jeden jest wcieleniem poglądów, jakim Dylan zawsze się przeciwstawiał.

Konsekwencja druga jest natury szerszej niż literacka. Nobel dla Dylana jest niejako nagrodą dla całej popkultury, ponieważ wywołuje z wysokokulturowego niebytu podrzędny dotąd gatunek literacki, jakim są teksty piosenek; nobilituje go, wynosi na poziom sztuki i mianuje pełnoprawnym uczestnikiem komunikacji literackiej, torując być może drogę do elitarnego klubu noblowskiego literaturze kryminalnej, science fiction albo komiksowi.

Ku oburzeniu purystów oficjalnie czyni więc z tekściarza poetę, wskazując, że piosenkopisarstwo spełnia wszystkie formalne kryteria bycia poezją. Czy jest to poezja mądra i piękna, czy raczej głupia i brzydka, nie ważyłbym się ustalać na cudzy użytek, bo to jest już prywatny obowiązek czytelnika, ale nie tylko ja słucham tych utworów od 40 lat i nigdy nie mam ich dosyć. ©

MACIEJ ŚWIERKOCKI (ur. 1961) jest tłumaczem literatury anglojęzycznej, scenarzystą, pisarzem i krytykiem. Pierwszy Polak zasiadający w jury prestiżowego międzynarodowego konkursu literackiego Dublin IMPAC International Literary Award. Członek zwyczajny Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Polskiej Akademii Filmowej, członek honorowy Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2016