Duchy w asfalcie

Niektórzy deklarują, że gdyby przyszło co do czego, też by poszli. Zaś ci, którzy nie idą, to tchórze. Inni nie są tak pewni. Ale gdyby można było podejrzeć, co się działo w zawalonej piwnicy, to chętnie. Co się czuje, kiedy się umiera.

05.08.2013

Czyta się kilka minut

Fragment spektaklu „Kamienne niebo zamiast gwiazd” / Fot. Robert Danieluk / MUZEUM POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
Fragment spektaklu „Kamienne niebo zamiast gwiazd” / Fot. Robert Danieluk / MUZEUM POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

W piwnicy jest ciasno. Duszno. Skończyło się światło, niedługo skończy się jedzenie. Nad piwnicą zawalonych sześć pięter. Pod tym wszystkim ludzie. Ktoś rzęzi, wyszły mu flaki, jakieś dziecko ciężko oddycha, chyba już umiera. Krew. Halucynacje. Ktoś, zgięty wpół, wymiotuje. Smród niemytych ciał. Lgną ku sobie po zaspokojenie lub by wyładować agresję. Psychodrama w scenerii tak undergroundowej, że bardziej się nie da. Odpychający realizm.

Nie trzeba mieć babki, która wtedy, w sierpniu ’44 walczyła na powstańczych barykadach, czy dziadka, który się ukrywał i jeśli przeżyli, cała rodzina do dziś powtarza ich opowieści. Można być Jerzym Krzysztoniem, który w „Kamiennym niebie” opisał doświadczenia warszawiaków uwięzionych pod rumowiskiem tak realistycznie, jakby w nich uczestniczył. Bohater „Obłędu”, jego ostatniej, częściowo autobiograficznej książki, alter ego autora, opowiada, że urodził się w gruzach zbombardowanego domu. Mówi o matce: „Jeśli ona nie dostała kota, to w dwadzieścia lat później ja kota dostałem. Musi być porządek w naturze”.

Krzysztoń, który debiutował jako pisarz na łamach „Tygodnika Powszechnego”, przyszedł na świat przed II wojną w Lublinie. W Warszawie zamieszkał dopiero jako dwudziestolatek. W budynku wzniesionym w miejscu kamienicy zwalonej przez bombę. „Żyłem, pracowałem, kładłem się do snu na parterze tego domu, a pod podłogą miałem piwnicę, w której podczas Powstania zginęli mieszkańcy zasypani gruzem. (...) Największą dla mnie podzięką było to, że wielu czytelników, którzy sami przeżyli Powstanie, było przeświadczonych, że ja również brałem w nim udział, jakby nie zwrócili uwagi na informację zamieszczoną we wstępie, z której wynikało, że byłem wtedy daleko od kraju. Z czego można wnosić, że pisząc, znalazłem się z nimi, zasypanymi w piwnicy na Mokotowie” – opowiadał w 1977 r. w rozmowie z księdzem Florianem Kniotkiem. Pięć lat później, po kolejnym z rzędu pobycie w szpitalu psychiatrycznym, wyskoczył z okna swego mokotowskiego domu.


STAN NA DZIŚ

W „Kamiennym niebie zamiast gwiazd”, spektaklu teatralnym Marcina Cecki i Krzysztofa Garbaczewskiego, z książki Krzysztonia zostało niewiele: jeden lub dwa fragmenty i zarys kilku postaci. Sytuacja zagrożenia odczuwana przez cywilów zasypanych w piwnicy to wyłącznie punkt wyjścia. Zamiast kolejnej opowieści o losach warszawiaków, którzy doświadczyli rzeczywistości sierpnia 1944 r., spektakl podaje obraz tego, co tkwi w nas samych, mieszkańcach stolicy, urodzonych kilka dekad po Powstaniu Warszawskim, lecz wciąż przetwarzających o nim pamięć.

Spod pierwszej warstwy – nazwijmy ją fabularną – przypominającej epizod serialu „Zagubieni”, którego bohaterowie zamiast na tropikalną wyspę trafiają w sam środek powstańczej jatki, gdzie czekają już na nich duchy zabitych pod postacią zombie (wypisz, wymaluj jak z „Nocy żywych Żydów” Igora Ostachowicza), destyluje się tu kolejne sensy, prowokując dyskusję o stanie umysłów pokolenia współtworzącego jak najbardziej współczesną tożsamość Warszawy. Miasta stworzonego na nowo, niemal od zera, którego wyróżnikiem mogłoby być cokolwiek, a jednak jako główny punkt odniesienia służy tu wciąż II wojna światowa, Powstanie w Getcie i sierpień 1944 r.

Marcin Cecko, autor scenariusza: – Spróbowaliśmy opowiedzieć, co sami czujemy – czyli pracująca razem grupa trzydziestolatków, która zna Powstanie z cudzych relacji, ale doświadcza go pośrednio i posługuje się w odniesieniu do niego różnymi kliszami. Mam wrażenie, że dla tego tematu nie znaleziono dotąd trafnego języka. Dostawaliśmy albo heroiczne opowieści, albo dyskusje z polityką w tle: czy to zryw, czy rzeź. A on wymyka się jednoznacznym puentom.

Krzysztof Garbaczewski, reżyser spektaklu: – Dziś zostają nam gesty w rodzaju wystrzału z pistoletu. Lęki przed byciem zabitym, zasypanym w piwnicy, uwięzionym, rodzaj artefaktów, wokół których wszystko się obraca. Da się je czytać w znacznie szerszym kontekście – cywilów podlegających przemiałowi historii w miejscach naznaczonych konfliktem, czy będzie to Powstanie Warszawskie, czy dzisiejsza Turcja bądź Grecja.

Cecko: – Posiłkując się fantazjami, próbujemy to nazwać, przebić się przez realistyczną powłokę i dotrzeć w miejsce, które nie jest naznaczone prawdziwą krwią, ale skąd wciąż promieniuje na nas tamten ból.


POCZUĆ, JAK BYŁO

Czyta się więc Krzysztonia. I innych też. Zaczynając od lektur dla dzieci, choćby „W oblężonej Warszawie” Stefanii Zawadzkiej, gdzie mała Hanusia wybiega z piwnicy podczas nalotu, by zabrać lalkę pozostawioną w pustym mieszkaniu. W dom trafia bomba, dziewczynka zostaje sama, oddzielona rumowiskiem od (zasypanych? zabitych na miejscu?) bliskich. Dziesiątki, jeśli nie setki, cudzych wspomnień i literackich przetworzeń, narracje równoległe do Baczyńskich i Białoszewskich, które zapadają nader łatwo w podświadomość.

Projektuje się na nie własne traumy. Jednych zupełnie na poważnie to kręci. Uśmiechnięci chłopcy w za dużych mundurach, śpiewający powstańcze piosenki. Łączniczki w sukienkach w kwiatki. Zapisują się do grup rekonstrukcyjnych, tworzą wielkie historyczne widowiska. Chcieliby się do tamtego świata zbliżyć. Poczuć, jak było.

Deklarują, że gdyby przyszło co do czego, oni też by poszli. Od razu, bez zastanowienia. Bo tak trzeba, zaś ci, którzy nie idą, zwłaszcza jeśli też są młodzi, zdrowi i nieobciążeni na przykład rodziną, to tchórze. Inni nie są tak pewni. Co najwyżej zastanawiają się: jak bym się zachował? Bardziej w walce niż w piwnicy, to oczywiste. Ale gdyby można było jakimś cudem podejrzeć, co się w takiej piwnicy działo, to chętnie. Co się wtedy czuje, jak się umiera.

Lubią patrzeć na stare zdjęcia. Ciekawi ich, jak wyglądała wtedy Warszawa. Którędy szło się kanałami. Chętnie zasmakowaliby trochę jej przedwojennego życia. Jeszcze inni wolą uważać na to, co mówią. Zwłaszcza gdy nie ma się warstwy ochronnej – jak mówi jedna z bohaterek spektaklu. Wiadomo, czym może grozić zbyt uważne czytanie, na przykład o rękach, nogach i innych częściach ciała zabitych pod Arsenałem, odkopywanych po wojnie i wrzucanych do wiader, żeby potem złożyć je w jakimś wspólnym grobie. Więc na wszelki wypadek wolą trzymać siebie i innych od tego wszystkiego z dala.


W MUZEUM POWSTANIA WARSZAWSKIEGO

„Postpamięć jest cechą doświadczenia tych, którzy wzrastali w cieniu opowieści o zdarzeniach, które rozegrały się przed ich narodzeniem. Ich własne wspomnienia musiały ustąpić miejsca historiom poprzednich pokoleń, ukształtowanym w traumatycznych okolicznościach, które nigdy nie zostały do końca zrozumiane ani odtworzone” – pisze Marianne Hirsch, pochodząca z Rumunii profesorka literatury angielskiej i porównawczej z Columbia University. Po raz pierwszy użyła terminu „postpamięć” na początku lat 90., pisząc tekst o komiksie „Maus” Arta Spiegelmana, więc posługiwano się nim dotąd głównie w kontekście doświadczeń związanych z Zagładą. Od tamtego czasu wciąż próbuje je zdefiniować i doprecyzować.

Postpamięć przemieszcza się z pokolenia na pokolenie jak wirus, uwalniana ze znacznym opóźnieniem, zwykle w reakcji na śmierć tych, którzy pamiętają naprawdę i niekoniecznie w miejscach wydarzeń, do których się odwołuje.

– W ten sposób ci, którzy ich nie przeżyli, sami stają się strażnikami pamięci – mówi Marcin Cecko. – Tak jest właśnie w Warszawie. To zastanawiające, że wybieramy akurat najbardziej mroczną kartę z historii miasta i wciąż o niej opowiadamy. Dialogi o Powstaniu toczą się nawet na imprezach. Chyba każdy z nas ma za sobą choć jedną taką rozmowę. Bezpośrednio i pośrednio, na różne sposoby koncentruje się wokół tego wydarzenia społeczność, która mogłaby zorganizować się na przykład wokół Muzeum Sztuki Współczesnej, tworząc zupełnie nową narrację i pozwalając duchom powstańczym spokojnie odejść.

– Ja myślałem, że jak stąd wyjdziemy, otworzę muzeum i będę tego muzeum dyrektorem. Ale trzeba zniszczyć materiały. One zawsze będą służyć przeciwko wydarzeniom – takie zdania padają w spektaklu, którego premiera – paradoksalnie – odbyła się w Muzeum Powstania Warszawskiego 1 sierpnia o północy. W tym samym muzeum, które nadaje ton opowieści o Warszawie oficjalnym, patriotycznym przekazem ubranym w nowoczesną formę; do którego codziennie ciągną tłumy, by zobaczyć podwieszoną pod sufitem tej samej sali replikę samolotu „Liberator” w skali jeden do jeden i gdzie można spotkać ojców prowadzących za rękę kilkulatków, by pokazać im prawdziwą broń. I gdzie – jak zauważa Marcin Cecko – opisy wydarzeń z historii Powstania przy multimedialnej ekspozycji występują w czasie teraźniejszym. Jak podtytuł filmu „Był sobie dzieciak”, który właśnie wszedł na ekrany polskich kin. – „To się nie śniło, to jeszcze trwa!” – choć sam film też unika jednoznacznej wymowy.


WIRUS

Materiałów oczywiście nikt nie zniszczy. Bo nie o to chodzi. Niewiele by to zresztą pomogło.

W tym niby-mieście, jakim jest Warszawa, która, by potwierdzać własne istnienie, musi wracać wciąż do wydarzeń sprzed prawie siedemdziesięciu lat, utajony wirus postpamięci noszą w sobie wszyscy. Nie muszą wcale grzebać się w cudzych wspomnieniach, fascynować narodową martyrologią. By go uaktywnić, wystarczy mieszkać tu na co dzień. Potykać się co parę metrów o pustkę po poprzednim życiu, o niezliczone pomniki i pamiątkowe tablice, o gruz pod trawnikami. Bo tutaj – jak pisała Małgorzata Baranowska w „Pamiętniku mistycznym” – już zawsze będzie „po wojnie”, „tuż po wojnie” i tak po kolei aż do teraz. Tym się to miasto różni od tego wcielenia wszystkich miast, w którym czas liczył się „od założenia miasta”.

Uciec od tego nie sposób. Nawet jeśli nie identyfikujesz się z mitologią, odcinasz się od niej, na obrazki młodzieńców z karabinami i łączniczek w sukienkach w kwiatki twój mózg reaguje krzykiem: „gówno! gówno!”, a figurki żołnierzy kojarzą ci się jedynie z figurkami z gry „Warhammer”, które trzeba by pokolorować – i tak TO jest dookoła, wszędzie. Wylezie z jakiegoś kanału i dziabnie zębami znienacka, a rana po dziabnięciu będzie się babrać.

U niektórych choroba nie ujawnia się wcale, u innych atakuje z ukrycia. Nie trzeba też wcale mieszkać w miejscu domu, który pogrzebał lokatorów pod własnym rumowiskiem, lub na Muranowie, gdzie częściowo zrealizowano zamysł Bohdana Lacherta uczynienia zeń osiedla-pomnika, szlachetny ze względu na pamięć pomordowanych, lecz przerażający dla żywych, skazanych na ciągłą współobecność wśród ścian z przemielonego gruzu żydowskich kamienic. Albo przynajmniej jej poczucie.

Inne słowa padające ze sceny: „kiedyś cegły będą nośnikami pamięci, jak dyskietki” nabierają tu dosłownego znaczenia. Ale nie da się przed tym uchronić nawet na ostatnim piętrze nowiutkiego apartamentowca, gdzie powietrze jeszcze mogłoby być czyste, nieskażone śmiercią nikogo, kto umarłby przed nami, i można zadawać sobie pytania, czy gdyby skoczyło się stąd w dół (jak Krzysztoń), to co wtedy z duchem? Czy duchy mieszkają w asfalcie?


MOCNO CHCIELI

Misha Defonseca, Belgijka urodzona w 1937 r., po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych zaczęła zwierzać się bliższym i dalszym znajomym ze swojej traumatycznej historii: jak tułała się po owładniętej wojną Europie, biedna żydowska dziewczynka, lat sześć, która straciła rodziców – wywieziono ich w nieznanym kierunku. Ona sama szczęśliwie znalazła schronienie w lesie, gdzie przygarnęło ją stado wilków, zabiła w obronie własnej niemieckiego żołnierza.

Trafiła do warszawskiego getta, ale udało się jej stamtąd wydostać i dożyć końca wojny. Po latach przemogła się na tyle, że mogła nawet opowiedzieć o tym publicznie w synagodze w Massa­chusetts. Janie Daniel, miejscowy wydawca, przejęty wspomnieniami przekonał ją do ich publikacji. Książka, zatytułowana „Misha: A Memoire of the Holocaust Years” ukazała się w 1997 r. Ponad dziesięć lat później, gdy „Der Spiegel” ujawnił odkrycia historyków, którzy doszperali się świadectwa chrztu Monique de Wael, bo tak brzmiało jej prawdziwe nazwisko, tłumaczyła się: „To nie jest prawdziwa rzeczywistość, ale moja rzeczywistość. Niekiedy mam trudności, by odróżnić ją od własnego wewnętrznego świata”.

Rodzice Monique nie byli Żydami, lecz działaczami podziemia, aresztowanymi przez hitlerowców. Ojciec, który zgodził się kolaborować z gestapo, zmarł w Niemczech po wojnie.

Defonseca/de Wael nie jest jedyna. Podobne zaburzenia między rzeczywistością a zdarzeniami, które były udziałem innych lub nie zaszły wcale, lecz przecież mogłyby mieć miejsce naprawdę, przytrafiały się i innym. Wszyscy jak jeden mąż utrzymują, że nie są hochsztaplerami, po prostu wystarczająco mocno chcieli, żeby pewne rzeczy wydarzyły się w ich życiu naprawdę.


NIEDOTLENIENIE

Gdy wie się, że istnieje coś takiego jak postpamięć, zjawisko zdiagnozowane, opisane, poddawane badaniom, jest jakby łatwiej. Można poddać się logice snu, jaką operuje spektakl „Kamienne niebo zamiast gwiazd”, albo raczej fantazmatów z pogranicza śnienia i jawy, kiedy ciało staje się nieważkie, a umysł produkuje ciągi z pozoru przypadkowych skojarzeń, które niekiedy okazują się zaskakująco logiczne.

Powstańcza rzeczywistość, którą chcielibyśmy widzieć, jest nazbyt dosłowna, wręcz tandetna w wyrazie, przeszłość przeplata się z teraźniejszością, a retrospekcje z wyobrażeniami i halucynacjami, jak w niedotlenionych umysłach cywilów zamkniętych w zasypanej piwnicy.

Świadomość postpamięci pozwala mówić o tym, co z pozoru niewyrażalne, manifestujące się co najwyżej w formie miejskich legend i dręczące czasem właśnie w snach. Komu w tym mieście wojna nie śniła się choć raz, ręka do góry! Bez obaw, że czeka za to narodowa infamia albo sala bez okien i kaftan.  


„Kamienne niebo zamiast gwiazd”, reżyseria: Krzysztof Garbaczewski, tekst i dramaturgia: Marcin Cecko, muzyka: Julia Marcell, obsada: Justyna Białowąs, Dominika Biernat, Tomasz Bazan, Sebastian Łach, Grażyna Misiorowska, Marta Ojrzyńska, Sebastian Pawlak, Paweł Smagała, Andrzej Szeremeta, Justyna Wasilewska, Krzysztof Zarzecki, Agnieszka Żulewska. Spektakl powstał w koprodukcji Teatru Nowego i Muzeum Powstania Warszawskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2013