Drzemać też trzeba umieć

Miarą kunsztu aktorstwa Bridgesa są role w filmach, które właśnie wchodzą na polskie ekrany. Za rolę w "Szalonym Sercu" Bridges otrzymał Oscara.

19.04.2010

Czyta się kilka minut

Jeff Bridges w swoim domu, 1999 r. / fot. Adam Knott / Corbis /
Jeff Bridges w swoim domu, 1999 r. / fot. Adam Knott / Corbis /

Są aktorzy, którzy biorą się z rzeczywistością za bary i uprawiają na ekranie spektakularne zapasy z materią: zarówno własnego ciała, jak i świata wokół. Marlon Brando, Dustin Hoffman, Robert De Niro - wszyscy pracują na aplauz, wytężając aktorskie mięśnie i doskonaląc sztukę reakcji na bodźce. Są też tacy, których siła opiera się na całkowitym wyłączeniu z rzeczywistości i upartej rezygnacji z reagowania - w tym króluje Bill Murray. Ale jest i trzecia kategoria aktorów: tych niemal obojętnych na rzeczywistość wokół. Ci są jak migotliwe cienie, zawsze fascynujące i tańczące gdzieś na granicy ucieleśnienia. Gdy już nas uwiodą i pozwolą uwierzyć we własną inercję, nagle wykonują wyraźny gest - i jawi się on niby fajerwerk emocji. Patronem tej grupy w kinie amerykańskim pozostaje Jeff Bridges.

***

To nie przypadek, że najbardziej emblematyczną rolą w jego karierze stał się "Koleś" z "Big Lebowskiego" (1998) braci Coen: wiecznie upalony, rozlazły, chronicznie wyluzowany i spektakularnie zapuszczony ekshipis. Ta rola skrystalizowała podstawową umiejętność Bridgesa, którą wcześniejsze występy ujawniały tylko okazjonalnie: Coenowie pozwolili mu bowiem na bezczelne ekranowe niebycie. Luz jako taki jest ziemią niczyją między zapałem a inercją - i właśnie to terytorium zawojował Bridges tą jedną rolą na dobre. Co więcej, właśnie parodiuje ją w obecnym na naszych ekranach okropnym "Człowieku, który gapił się na kozy" (2009). Luz jego wcześniejszych bohaterów miał wymiar łobuzerski i młodzieńczy: taki był jego Duane z "Ostatniego seansu filmowego" (1971). Luz Lebowskiego był luzem niemal stoickim.

Nikt nie zakopuje się w kłąb przedwczorajszej pościeli tak jak Bridges. I nikt z podobną łatwością nie znosi dychotomii strojów "domowych" i "wyjściowych"; "dziennych" i "nocnych". We "Wspaniałych braciach Baker" (1989) grany przez Bridgesa pianista Jack słania się od rana do wieczora: czujemy, że jego jedynym marzeniem jest osunięcie się na kanapę, zaplątanie się w kawałek koca i zaśnięcie - albo chociaż wyłączenie jawy.

Właśnie wchodzi na polskie ekrany "Szalone serce" (2009) z Oscarową rolą Bridgesa. Zbudowana jest ona na tym samym wiecznym rozczochraniu i rozchełstaniu: kiedy do motelowego pokoju zapijaczonego pieśniarza country puka reporterka, pierwszym, co słyszy, jest rzeczowe - choć zachrypnięte - "Chwila, tylko założę gacie...!".

Luz bohaterów Bridgesa sięga czasem wymiarów ekstremalnych. Terry Gilliam rozgryzł geniusz tego aktora w sposób najpełniejszy i najdowcipniejszy zarazem, obsadzając go w swej "Krainie traw" (2006) i uśmiercając już w dwudziestej minucie filmu. Przez całą resztę akcji martwy bohater Bridgesa zapada się coraz głębiej w swój fotel, otaczany coraz to gęstszym rojem much - a jednak nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z przemyślaną aktorską kreacją! Jest miarą dowcipu i kunsztu Bridgesa, że nawet nieboszczyka potrafi natchnąć duszą luzaka.

Owo Bridgesowe prawie-bytowanie, ciągłe ślizganie się przez rzeczywistość materialną bez baczenia na coraz to tłustsze włosy i coraz to bardziej wymiętą koszulę, przynajmniej w jednym filmie uzyskało rangę metafizyczną. Gdy Peter Weir obsadzał swe arcydzielne "Bez lęku" (1993), właśnie Bridgesowi powierzył rolę Maxa, zabłąkanego między światem a zaświatem mistyka, przechadzającego się autostradami na wzór Mojżesza kroczącego przez Morze Czerwone. "Nie może mi się nic stać!" - czy nie jest to zarazem (nigdy niewypowiedziane wprost) credo Lebowskiego...? Czy nie tak właśnie żyje pianista Jack Baker, który łzy zdusił dawno temu i kluczy od koncertu do koncertu...? Wreszcie: czy to nie kolizja faktów z tą właśnie filozofią miażdży bohatera "Fisher Kinga" (1991)...? Bridges gra tam spikera radiowego, który pewnego wieczora skutecznie podżega słuchacza do samobójstwa. "Nie może mi się nic stać!" - a w chwilę potem szok śmierci, zerwania, zdrady. Szok amortyzowany jest zawsze tak samo: przez dodanie kolejnej warstwy ironii; jeszcze płynniejsze opadanie na kanapę w jałowym poszukiwaniu kojącego snu.

Bridgesowska celebracja bezruchu jest tak efektowna także dzięki kontrastowi, jaki często wprowadza do swych ról. Jack Baker grozi bratu, że go uderzy, i z lenistwa sięga po to, co ma akurat pod ręką. Śmiejemy się, gdy pocisk okazuje się ananasem z hotelowej misy z owocami - ale śmiech zamiera nam w gardle, gdy Bridges faktycznie tym ananasem rzuca. Na podobnym odwróceniu zostało zbudowane całe "Zębate ostrze" (1985), gdzie szokiem był właśnie kontrast uśmiechniętego golden boya z sugestią schowanych za uśmiechem morderczych impulsów.

***

Jakikolwiek by nie był nasz prywatny wizerunek Bridgesa, siłą rzeczy musi się on rozpaść na dwie fazy: młodzieńczą i dojrzałą. Seksapil młodego Bridgesa nie wyparował z latami. Łobuzem zostaje się na zawsze i nic dziwnego, że w "Szalonym sercu" Maggie Gyllenhaal (jakkolwiek źle napisana jest jej postać) uwiedziona zostaje tak samo, jak przed laty Jane Fonda w "Nazajutrz" (1986). To dlatego kiedy na tegorocznej gali Oscarowej Michelle Pfeiffer czytała laudację Bridgesa, wrażenie było przedziwne. Oto Bridges, pomarszczony i zarośnięty: ojciec samego siebie z "Wspaniałych braci Baker". Oto Pfeiffer, równie gładka jak w tamtym filmie z 1989 roku, zupełnie jakby wetknęła skalpel i strzykawkę z botoksem między tryby wszystkich zegarów świata. A jednak to błysk w oku Bridgesa był bardziej autentyczny; jego luz zdawał się organiczny (i pozwolił mu na przekroczenie o dobre dwie minuty żelaznego limitu czasowego dla laureatów statuetki).

Akademia zawsze przyznaje Oscary za role popisowe, w których aktor stara się bardzo zaimponować ilością i orkiestracją wyuczonych trików. Za taką rolę w "Gwiezdnym przybyszu" (1984) nominowano kiedyś Bridgesa - i, niestety, taka chwilami jest rola najnowsza z "Szalonego serca". Na szczęście są sceny w tym bardzo nierównym i sztampowym filmie, w których Bridges po prostu leniuchuje; a przynajmniej daje nam wszystkim perfekcyjne symulakrum leniuchowania. Po tym poznać wielkiego aktora: rozgości się nawet w poślednim scenariuszu. Lebowski wszędzie czuje się jak w domu.

"SZALONE SERCE" ("Crazy Heart") - reż. i scen. Scott Cooper, zdj. Barry Markowitz, muz. Stephen Bruton, T-Bone Burnett, wyst. Jeff Bridges, Maggie Gyllenhaal, Colin Farrell, Robert Duvall i inni. Prod. USA 2009. W kinach od 30 kwietnia.

"CZŁOWIEK, KTÓRY GAPIŁ SIĘ NA KOZY" ("The men who stare at goats") - reż. Grant Heslov, scen. Peter Straughan, zdj. Robert Elswit, muz. Rolfe Kent, wyst. George Clooney, Jeff Bridges, Ewan McGregor, Kevin Spacey i inni. Prod. USA/Wielka Brytania 2009. W kinach od 7 maja.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2010