Drugie życie reportera

Stał się światowej klasy dziennikarzem, bacznie patrzącym na ręce państwu opiekuńczemu. I niedościgłym wzorem dla polskich reportażystów z obywatelskim zacięciem.

07.01.2019

Czyta się kilka minut

Maciej Zaremba Bielawski podczas Festiwalu Conrada, listopad 2011 r. / GRAŻYNA MAKARA
Maciej Zaremba Bielawski podczas Festiwalu Conrada, listopad 2011 r. / GRAŻYNA MAKARA

Jako siedemnastolatek myślał, że na swoją nową ojczyznę wybiera kraj ulubionego Henryka Ibsena, Norwega przecież. Dzięki pomyłce nastolatka, który autora „Dzikiej kaczki” używał głównie do imponowania licealnym koleżankom, Szwecja zyskała najbystrzejszego obserwatora i najwybitniejszego krytyka zarazem. Reportera, który ciosy wymierza precyzyjnie, ale zawsze w imię obywatelskiego obowiązku i konstruktywnego działania, bez rytualnego darcia szat.

Zgrabnej anegdoty o Ibsenie Maciej Zaremba Bielawski przez lata używał jako wygodnego wyminięcia pytań o emigrację z Polski w 1969 r. Po lekturze wydanego właśnie „Domu z dwiema wieżami”, poruszającego autobiograficznego reportażu, możemy poznać szczegóły tej dramatycznej decyzji. O wyborze nowej ojczyzny faktycznie zdecydował przypadek – Ameryka wydawała się zbyt prostacka, Szwajcaria nie miała wystarczająco pociągających pisarzy. Szwecja za to kusiła tajemnicą. No i jednak Ibsenem. Zresztą trudno po nastolatku oczekiwać pogłębionej analizy i ostrożnego ważenia argumentów. Zwłaszcza gdy decyzję trzeba podejmować w obliczu antysemickiej nagonki. W 1969 r. biografia Bielawskiego została przełamana na dwie części.

Aby opowiedzieć o tej pierwszej – trudnych losach rodziny, w których odbija się los wszystkich ocalałych po wojnie Żydów w Polsce – Bielawski czekał pół wieku. Dlatego zostawmy ją na koniec, a wpierw przyjrzyjmy się tej drugiej, w której Bielawski stał się światowej klasy dziennikarzem i reporterem.

Za kogo się wstydzisz?

Traf więc padł na kraj leżący po przeciwnej stronie płytkiego morza. Geograficznie blisko, ale pod wieloma względami to drugi kraniec Europy. Nastoletni Bielawski szybko wsiąkł w szwedzkie społeczeństwo. Wydatnie pomogła mu w tym konieczność ciężkiej fizycznej pracy – od operatora dźwigu aż po salowego w szpitalu. Na Uniwersytecie Sztokholmskim studiował historię filmu i historię idei (tę drugą ukończył).

Gdy w Polsce zaczął się solidarnościowy ferment, namówił kilka redakcji, aby wysłały go jako korespondenta do dawnej ojczyzny, a powoływał się przy tym na, delikatnie mówiąc, mocno wyolbrzymioną siatkę kontaktów i znajomości. Tak zaczęła się jego przygoda z dziennikarstwem. Aby uniknąć represji ze strony władz PRL-u, używał pseudonimu „Zaremba”, czym ponoć do pasji doprowadzał rzecznika rządu, Jerzego Urbana, który długo nie potrafił zidentyfikować „szwedzkiego donosiciela”.

W swoich relacjach, które kontynuował także po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981 r., próbował wytłumaczyć Szwedom, na czym polega ta egzotyczna z ich perspektywy robotnicza rewolucja przeciwko państwu socjalistycznemu, w dodatku prowadzona pod katolickimi sztandarami. Tu po raz pierwszy, przynajmniej w życiu zawodowym, przydał mu się dar podwojonej perspektywy.

Zaremba bowiem często w wywiadach używa zaimka „my”, który w jednym zdaniu odnosi się do Szwedów, w kolejnym do Polaków, przemiennie i bez dysonansu. W tym przypadku najlepiej chyba sprawdza się przywołana przy innej okazji jego robocza definicja tożsamości – pochodzisz z kraju, za którego działania rządu się wstydzisz: „A ja wstydzę się po równo za polski i szwedzki. Czasem nawet za izraelski”.

Światowy prymus

O Szwecji uwielbiamy fantazjować. Wystarczy zerknąć na dowolne fora internetowe, gdzie (przynajmniej w założeniach) dyskutuje się o polityce, aby natknąć się na setki obrazów mających niewiele wspólnego z rzeczywistością – obecną bądź minioną. I to zarówno ze strony przedstawicieli prawej, jak i lewej strony sceny politycznej. Dla tych pierwszych Szwecja to Sodoma i Gomora, która już za chwilę upadnie pod jarzmem multikulturalnego szariatu (data ostatecznego wymierzenia kary odwlekana jest systematycznie od początków istnienia prawicowego internetu).

Współczesna lewica z kolei, która wciąż pracuje nad kodyfikacją własnych mitów założycielskich, bardzo często szwedzki model państwa opiekuńczego wskazuje jako niedościgniony wzorzec i cel swoich politycznych wysiłków. I uparcie ignoruje fakt, że jego początki miały miejsce ładnych kilka dekad temu, do tego w radykalnie innych warunkach geopolitycznych.


Czytaj także: Maciej Zaremba: Dziennikarz jest świadkiem


Ale fantazjowanie o Szwecji i przypisywanie jej cech przydatnych akurat w toczących się sporach ma długą tradycję i nie ogranicza się do polskiej debaty publicznej. Już w latach 30. Amerykanie osadzili Szwedów w roli światowego prymusa – zarówno w kwestii rozwoju mechanizmów oraz instytucji społecznych, jak i wypracowywaniu kompromisowego modelu gospodarczego, nadającego socjalistyczną twarz agresywnie liberalnemu kapitalizmowi.

Fantazja jak fantazja – mówi więcej o jej autorze niż o samym obiekcie, który w tym modelu jest jedynie pustą przegródką do wypełnienia dowolną treścią. Szwedzi oczywiście tytuł chętnie przyjęli (kto by nie przyjął!) i bycie w awangardzie przemian na stałe zinterioryzowali w swojej narodowej wyobraźni. Dobry obywatel progresywnego społeczeństwa to od kilku pokoleń centralna fantazja organizująca szwedzki system wartości.

Co to ma wspólnego z Maciejem Zarembą Bielawskim? Aby dobrze zrozumieć jego teksty, trzeba było wpierw nakreślić komplikacje sceny, na którą wkroczył jako dziennikarz-reporter. Szwed z krwi i kości, który jednak ma w sobie intelektualną zadziorność imigranta. Taka swojsko-obca perspektywa pozwala mu raz za razem mówić „sprawdzam”, nie popadając przy tym w miałkie i obliczone na łatwy lament krytykanctwo – mamy tego u nas aż nadto.

Kraj, który wyłania się z jego tekstów, jest fascynującą wypadkową ciągot ku nowatorstwu (oraz nieuniknionych na tej drodze potknięć) i unikalnej (momentami dziwacznej) historii państwa, które nie tak dawno temu jeszcze leżało na peryferiach Europy.

Pokazywanie

Od połowy lat 80. publikuje swoje teksty w największych szwedzkich dziennikach. Od 1990 r. na stałe związany z „Dagens Nyheter”, największą w kraju gazetą, która w najlepszych latach potrafiła osiągać – w kraju cztery raz mniej ludnym niż Polska – nakłady bliskie miliona egzemplarzy. Konsekwentnie wypunktowuje w nich wady i słabe punkty szwedzkiego państwa opiekuńczego, które przez lata rozbudowanej działalności i ingerowania w najróżniejsze płaszczyzny życia doczekało się licznych biurokratycznych absurdów i niedociągnięć.

Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Bielawski znalazł sobie łatwego chłopca do bicia, a międzynarodowa popularność jego książek wynika ze zwyczajnej złośliwości, która potrzebuje się karmić opowieściami o niepowodzeniach innych, skądinąd idealizowanych (potknięcia prymusów cieszą przecież najbardziej). To złudzenie ma swoje źródło w zaburzonej perspektywie, o ile nie wynika po prostu ze złej woli. Tytuł polskiego zbiorczego wydania jego reportaży – „Polski hydraulik i nowe opowieści ze Szwecji” – mylnie sugeruje, o czym zresztą sam autor pisze w przedmowie, że mamy tu do czynienia z formą przewodnika czy też raportu z nieudanych eksperymentów na poligonie nowoczesności.

Choć tych niewątpliwie jest wiele. Żeby wymienić kilka: powracający wątek służby zdrowia, która miota się w niemożliwym do wytrzymania uścisku wolno- rynkowych reguł i decyzji podejmowanych centralnie, często na podstawie źle prowadzonych lub niewłaściwie interpretowanych statystyk; polityka migracyjna, która mimo dobrych chęci potrafi przybierać, w zależności od regionu, najróżniejsze odcienie szarości, a najlepszym probierzem tej słabości jest rosnąca popularność populistycznej partii Szwedzcy Demokraci; język poprawności politycznej, który stał się obowiązującym dialektem biurokracji, co uniemożliwia podjęcie skutecznej debaty o zmieniających się potrzebach najróżniejszych grup społecznych. Wreszcie – o to chyba byśmy najmniej podejrzewali Szwedów – gospodarka leśna, której rabunkowo-destrukcyjny charakter wzbudziłby szczere uznanie nawet u naszego poprzedniego ministra środowiska.

Ważne jest jednak, że nie interesują go jednostkowe przypadki – choć oczywiście od nich wychodzi – ale raczej problemy i ich rozwiązania na poziomie systemowym. Jego reportaże rzadko mają jednego bohatera, nie służą też opowiadaniu historii ani nie mają uwodzić czytelnika swoją literackością. Już po lekturze kilku akapitów widać, że znajdujemy się na absolutnych antypodach tego, co zbiorowo nazywa się „polską szkołą reportażu”, w której nonszalancki stosunek do faktów (i ich solidnej weryfikacji) często maskuje się mniej lub bardziej udanymi wylewami dyskursywności.


Czytaj także: Wszystko jest prawdą? - Marcin Żyła o Macieju Zarembie i sporach o polski reportaż


I nie chodzi tu o granice tego, co dopuszczalne w dziennikarstwie – wszak te dyskusje wybuchają u nas co rusz przy okazji kolejnych wydawniczych skandali – lecz o skuteczność reporterskiego tekstu, który ma, o czym Bielawski wielokrotnie przypominał, przede wszystkim pokazywać świat. Różnica między pokazywaniem a opowiadaniem polega na tym, że autor musi porzucić ambicje bycia tłumaczącym „jak jest” (a także rozbuchane ego i niespełnione literackie ciągoty) na rzecz gęstego, pełnego niuansów opisu rzeczywistości.

W posłowiu do „Polskiego hydraulika” Bielawski pisze: „Zostałem reporterem, bo nie potrafiłem streścić artykułu. Czyli napisać tego, co dziennikarze nazywają leadem”. Lead (po polsku czasem nazywany „główką tekstu”) ma w dwóch lub trzech zdaniach podsumować to, co najważniejsze w tekście – zachęcić czy wręcz uwieść czytelnika do dalszej lektury.

Bielawski oczywiście myli tu tropy, bo pisanie leadów to rudymenty dziennikarskiego rzemiosła. Niemniej ta anegdotyczna metafora (jak widać, wiele ich jest w jego biografii, pewnie je lubi, bo uwalniają od ryzyka ekshibicjonizmu) dobrze streszcza zadanie reportera, który ma przede wszystkim poszerzać nasze pole widzenia, pokazując świat w jego maksymalnej złożoności.

Poprawianie

Bo tylko tak – o czym świadczy praktyka – można świat zmieniać na lepsze. Reportaże Bielawskiego, w których dokonywał krytycznej analizy niedziałających elementów społecznej maszyny, nie były bowiem obliczone na generowanie oburzenia opinii publicznej, ale na realne i konkretne zmiany w prawie bądź urealnianie jego stosowania.

Doskonałym tego przykładem może być seria artykułów z 1997 r. o eugenice, które potem, w rozszerzonej wersji ukazały się w książce „Higieniści”. Punktem wyjścia były najrozmaitsze szwedzkie praktyki, mające na celu zachowanie „higieny rasy” z lat 30., które trwały jeszcze do początku lat 70. Zjawisko było w Szwecji przemilczane, nic dziwnego więc, że teksty Bielawskiego wzbudziły międzynarodowe kontrowersje. Jak to możliwe, że praktyki eugeniczne, kojarzone przede wszystkim z nazizmem, nie tylko narodziły się w sercu socjaldemokracji, ale też na lata stały się ważnym elementem jej ideologii?

Bielawski, jak przystało na światowej klasy reportera, nie udziela jednej, prostej odpowiedzi. W zamian za to mnoży kolejne konteksty, podsuwa wątki i prezentuje najróżniejsze stanowiska. W ten sposób temat, który w innych rękach skleiłby się w plejadę sensacji lub utonął w oparach moralizmu, przekuty został w ważną i nieoczywistą książkę o wstydliwych i zapomnianych odnogach naszej nowoczesności.

I bolało wszystkich. W Polsce ukazywały się artykuły z wyrzutami, że to strzał w plecy lewicy, i jak tak można. Bo lewica w tej historii rzeczywiście nie broni słabych, choć broni „postępu”, jak go tam sobie wówczas definiowała.

Ale to nie wszystko – dzięki jego skutecznym dziennikarskim interwencjom państwo szwedzkie w końcu przestało zamiatać problem pod dywan i wypłaciło tysiącom ofiar swoich eugenicznych eksperymentów wielomilionowe odszkodowania. Dlatego reportaże Bielawskiego nie tylko wyznaczają najwyższe standardy dziennikarskiego rzemiosła, ale przede wszystkim pokazują, o jaką stawkę może toczyć się ta gra. Raczej: o jaką stawkę powinna toczyć się walka. A państwo zmienia albo nowelizuje ustawy, bo przeczytało reportaż.

Dom z wieloma wieżami

Wydana właśnie, bardzo osobista książka „Dom z dwiema wieżami” wyrasta z tego samego pnia i wyraźnie widać w niej ponad 40-letnie doświadczenie dziennikarskie autora. Tym razem jednak Bielawski wziął na warsztat historię bardzo intymną – nie tylko własne dzieciństwo, ale też losy rodziców i dziadków. Aż gęsto tu od wątków i postaci – rzadko kiedy rodzinna opowieść tak mocno zespolona jest z wydarzeniami historycznymi. Przewodnikami są tu ojciec i matka, którzy poznali się w 1946 r. On miał wtedy 57 lat i był szanowanym psychiatrą, ona, 30 lat młodsza, bezskutecznie próbowała zapomnieć o traumie wojennej tułaczki. Choć pochodzili z zupełnie różnych środowisk i miejsc, antysemicka narracja (i to jeszcze długo przed okupacją) uprościła ich tożsamość do słowa „Żyd”.


Czytaj także: Nieludzko czyści - Michał Olszewski o Macieju Zarembie-Bielawskim i jego "Higienistach"


O przeszłości w domu mówiło się mało albo wcale – choćby postać dziadka od strony mamy została spłaszczona do jednego zdania. Bielawski rozpoczął więc śledztwo – zapewne jeszcze jako nastolatek – mające przywrócić pamięć nie tylko o swoich przodkach, ale o całych pokoleniach ludzi prześladowanych i gnębionych na setki sposobów – zarówno przez zmieniające się reżimy polityczne, jak i przez współobywateli – czego zwieńczeniem był rok 1968.

Widać wyraźnie, że to temat dla autora trudny, być może najtrudniejszy w dotychczasowej karierze. Raz za razem zawiesza głos i waha się, czy aby nie ominąć tego czy innego fragmentu. Jednak za każdym razem profesjonalizm i dziennikarska rzetelność biorą górę, przez co ten autobiograficzny reportaż od początku do końca pozostaje brutalnie szczery. W ten sposób udaje mu się ominąć mielizny sentymentalizmu i egzaltacji, na które tak łatwo przy takiej okazji wpaść. Otrzymujemy historię niezwykle poruszającą, do tego wciągającą bardziej niż niejedna powieść.

„Dom z dwiema wieżami” to książka wartka i zaskakująco różnorodna. Za każdym razem, gdy wydaje się, że dany wątek się wyczerpuje, autor wprowadza nowy kontekst, a wąskie, intymne kadry swobodnie przeplatają się z szeroką panoramą historyczną. Z racji zawodu ojca pojawiają się intrygujące wstawki o historii polskiej psychiatrii, a także przemilczana nieprawdopodobna historia oflagów – niemieckich obozów jenieckich dla polskich oficerów, w których wojnę spędził Oskar Bielawski.

Jednak „Dom...” przede wszystkim opowiada o miłości – i nie ma w tym cienia przesady ani pretensji. Raz oczami dorastającego chłopca, kiedy indziej już z perspektywy dojrzałego autora, obserwujemy blaski i cienie trudnego małżeństwa rodziców, przerwanego dramatyczną koniecznością emigracji w 1968 r., na którą podówczas prawie już 80-letni ojciec ostatecznie się nie zdecydował. Pół wieku później Bielawski próbuje ustawić się w niemożliwej pozycji rozjemcy, tłumaczącego decyzje jednego i drugiego rodzica – a przy okazji swoje własne.

I to właśnie ten wątek – mimo że w warstwie historycznej mamy do czynienia z jednym z najciekawszych w ostatnich latach dokumentów o trudnej i niesprawiedliwej historii XX wieku – decyduje o wyjątkowości tej książki, dedykowanej pamięci rodziców. Rozbrajająco proste i szczere wyznanie miłosne, wysłane pod prąd i na przekór mijającemu czasowi. ©℗

Wszystkie wymienione w tekście książki Macieja Zaremby Bielawskiego zostały napisane w języku szwedzkim. „Polski hydraulik i nowe opowieści ze Szwecji”, przeł. Wojciech Chudoba, Katarzyna Tubylewicz, Jan Rost, Anna Topczewska, Agora SA, Warszawa 2013 (pierwsze wydanie nosiło tytuł „Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji”, Czarne, Wołowiec 2008); „Higieniści. Z dziejów eugeniki”, przeł. Wojciech Chudoba, Czarne, Wołowiec 2011; „Dom z dwiema wieżami”, przeł. Mariusz Kalinowski, Karakter, Kraków 2018.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 2/2019