Dostojewski i jego Wergili

"Przeklęte problemy" Rosji trwają nadal w swym niezmienionym kształcie, doznawszy w ostatnich latach ledwie kosmetycznych zabiegów.

12.10.2010

Czyta się kilka minut

W tamtych niepięknych latach 70. XX wieku, kiedy przyszło mi po raz pierwszy czytać znakomitą książkę Ryszarda Przybylskiego o Dostojewskim, Rosja gniła. Gniła, ale i panowała. Była wprawdzie trupem - by sparafrazować Leonarda Sciascię - ale trupem niebezpiecznym, trupem, który strzela, zamyka do "psychuszek", więzi narody. I, przede wszystkim, znieprawia umysły, gnębi - tak, to słowo zdawało się wtedy najlepsze - "dusze".

Była to już naturalnie Rosja sowiecka, ale nie znajdowałem, podobnie zresztą jak wielu innych - nie tylko za sprawą opus magnum Jana Kucharzewskiego, lecz zwykłej codziennej egzystencji - specjalnej różnicy między "białym" a "czerwonym caratem". Zniewolenie, także na peryferiach imperium, było to samo, ten sam knut świstał nad głowami, choć środki perswazji i ucisku potężniejsze zapewne, w większą bezradność i nihilizm mocniej strącające.

I te same - przynajmniej tak sądziliśmy, czasem zaciskając pięści, czasem strojąc ironiczne grymasy - "przeklęte problemy" stały też przed nami. Problemy szarego, karykaturalnego i kamiennego świata bez perspektyw, bez wielkich marzeń i podniosłych idei, w którym jednak, jak mówi piosenka, "tak bardzo chciało się żyć". Świata straconych złudzeń i codziennej "małej apokalipsy", jaki znajomy był boleśnie również młodym ludziom z pokolenia Dostojewskiego.

"Te »nierozwiązane problemy« i »dręczące pytania« - czytaliśmy więc u Przybylskiego - złożyły się na głęboki kryzys duchowy, jaki na początku lat 40. przeżyła postępowa inteligencja rosyjska, na »apokalipsę zwątpienia«, którą A. Hercen przyrównywał potem do trzęsienia ziemi. Kryzys ten przejawił się w odwrocie od idei liberalnego postępu. Równolegle przeprowadzono krytykę społecznej etyki Oświecenia. Ulatniała się wiara w »nieśmiertelne pieścidełka« umysłu: w postęp, sprawiedliwość, skuteczność wysiłków, sensowność trwania. Świat, po raz któryś z rzędu, z uporządkowanego i rozsądnego systemu zamienił się w smutny chaos".

***

Dostojewski - dla mnie i moich przyjaciół najważniejszy, obok Kafki i Witkacego, z pisarzy gorliwie wówczas czytanych - objawiał nam się pod wieloma postaciami, nie tylko poprzez własne dzieła. I był - jak chciała olśniewająca analiza Michaiła Bachtina - polifonicznym medium także i mojej epoki.

Gadał więc ze sceny Starego Teatru - w niezapomnianych do dziś inscenizacjach Andrzeja Wajdy ("Biesy" oraz "Nastazja Filipowna"). Poddawał się w "Małym biesie" błazeńskim operacjom Fiodora Sołoguba (oraz, co gorsza, naszym sztubackim parodiom, w których mieszało się bałwochwalstwo z szyderstwem). Błąkał się - niewidzialny i bezszelestny - po fantasmagorycznym Petersburgu z powieści Andrieja Biełego. A czasem stawał się i owym nieszczęsnym, domagającym się współczucia i zrozumienia hazardzistą i epileptykiem, "biednym Fiedią" ze wspomnień swej drugiej żony, Anny, z domu Snitkin.

***

Wydana w 1965 roku książka Ryszarda Przybylskiego - porażająca erudycją i głębokim znawstwem spraw nie tylko rosyjskich, odwołująca się do rozległych źródeł i konfrontująca ze sobą rozmaite perspektywy interpretacyjne, swobodnie prowadząca przez meandry literatury, metafizyki, religii, ideologicznych debat, obyczaju i społecznego życia XIX stulecia - była fundamentalnym wsparciem dla całego tego szczególnego kultu dostojewszczyzny. I ważnym, porządnym kluczem do zrozumienia Rosji oraz "duszy rosyjskiej", w której byt rzeczywisty jakoś tam po swojemu wierzyliśmy.

Żałowaliśmy tylko, że jest to zaledwie część pierwsza wielkiego studium, ogarniająca twórczość Dostojewskiego od "Biednych ludzi" do "Zbrodni i kary". I niecierpliwie czekaliśmy na zapowiadaną kontynuację: od "Idioty" do "Braci Karamazow" (która zresztą - z żalem to muszę Przybylskiemu wypomnieć, nie ja pierwszy, nie ja ostatni zapewne - nie ujrzała światła dziennego do dzisiaj).

"Dorwać się" skądinąd do książki Przybylskiego było cholernie trudno - ja "dopadłem" ją wreszcie w nieistniejącej już chyba obecnie znakomitej czytelni naukowej na ulicy Krypskiej w Warszawie. I oczywiście pochłaniałem z wypiekami, robiąc z niej - rzecz też dzisiaj raczej nieznana - sążniste wypiski.

***

We wszystkich tych kulturowych rytuałach, gromadnych i całkiem osobistych, nie chodziło tylko o samego Dostojewskiego. Ani nawet o Rosję oraz mechanizmy imperialnej przemocy. Tak, to prawda, z tekstu Ryszarda Przybylskiego bez trudności - jak to z wszystkich "książek zbójeckich", nicujących uświęcone mniej lub bardziej porządki oraz bezczelne obrzędy władzy - bez trudności wyłowić można było otwarte aluzje do panującego nam niełaskawie reżymu oraz nacieszyć się krytyką jego intelektualnych tradycji oraz moralnych pęknięć.

W każdym razie stary duch imperialny i zwampiryzowana przezeń tradycja rewolucji i postępu, sprawiedliwości społecznej i utopijnego socjalizmu dostawały w książce Przybylskiego nierzadko tęgie baty: "Dostojewski docenił wagę romantycznego tematu buntu jednostki wobec praw i przykazań etyki społecznej. (...) Motyw »żelaznych, rozumowych racji« burzycieli porządku społecznego i przykazań miłości bliźniego zrodził się w prozie Dostojewskiego wyraźnie pod wpływem rozmyślań nad przygodą intelektualną Pieczorina. (...) Pod tym względem mistrzem Dostojewskiego był zatem Lermontow, nie Gogol. Gogol nauczył Rosjan kpić ze wszystkiego. Chyba najbardziej ponurą myślą, jaką można wyczytać z »Martwych dusz«, jest pogląd, że historia państwa carów przyniosła tylko jeden rezultat: potworne zniekształcenie natury ludzkiej, pustkę moralną, która jest zbrodnią i źródłem zbrodni. Historia pańszczyźnianej Rosji okazała się więc najistotniejszą przyczyną rozdźwięku między marzeniem o pięknie moralnym istoty ludzkiej a rzeczywistym upodleniem człowieka. Miał rację D. Mereżkowski, że według Gogola historia i państwo to jedynie czynniki, dzięki którym triumfuje wieczne zło. Śmiech Gogola, który rewolucjonistom wieku XIX wydawał się oczyszczający i optymistyczny, był przecież kpiną z fikcyjnego postępu ludzkości. Na dnie »Martwych dusz« tai się bowiem przerażenie Czaadajewa: rozwijamy się, lecz nie doskonalimy. Lermontowa natomiast zafascynowała świadomość człowieka, który zmuszony jest żyć w przekonaniu, iż dobro, sprawiedliwość i piękno są jedynie szlachetną intencją; który rozumie, że jego indywidualizm jest podejrzany moralnie w równym stopniu co etyka społeczna. Z trzeźwej myśli Lermontowa wykrzesał Dostojewski ogromny pożar niszczący podstawy dotychczasowej wiedzy o moralności. W płomieniach tych z biegiem lat zginęło wiele dotychczasowych »niewzruszalnych zasad«, »świętych praw« i zadomowionych złudzeń. Byłoby błędem mniemać, że z pożaru tego ostał się jedynie popiół. Dostojewski zostawił wiedzę o kaprysach woli, o triumfach nihilizmu i klęskach nadziei ? stanowiących niekłamaną sumę doświadczeń człowieka, na które tak lubi się powoływać nasz XX wiek".

Albo w innym miejscu, bardziej dosadnie i boleśnie: "W latach 60. [XIX wieku] nie przeczuwano nawet, że nowe rozumienie długu moralnego, związane z uświadomieniem sobie konieczności dziejowej, narazi człowieka na kolizję z tradycyjnymi normami sumienia, których ludzie nie pozbywają się ani łatwo, ani szybko. Dramat ten wyjdzie więc na jaw z całą ostrością dopiero w okresie Rewolucji Październikowej".

***

Ale - powtarzam - nie szło wyłącznie o Dostojewskiego, Rosję oraz przemoc. Czytając Dostojewskiego, chcieliśmy bowiem czytać i Rosję - i samych siebie. Nie darmo przecież Ryszard Przybylski rozpoznaje w rosyjskim pisarzu najgłębszego z psychoanalityków avant la lettre, który na przykład "w »Gospodyni« usunął kryteria moralne, tak właściwe dla hoffmannicznej »krainy snu«. Dokonał tym samym zasadniczego przełomu w psychoanalizie literackiej XIX wieku. I wydaje się ponadto, że posunięcie to było bardziej nowatorskie od całego szeregu sformułowań teoretycznych tak wówczas wybitnego psychologa, jak C. G. Carus".

Autor "Biesów" był zatem nade wszystko dla czytelników mojego pokolenia bohaterem alternatywnej wobec edukacyjnych praktyk komunizmu paidei oraz nauczycielem egzystencjalnej i metafizycznej inicjacji, mistrzem mrocznych tajemnic życia i jego piekielnych kręgów, które zwłaszcza w czasach młodości rozpłomienić się potrafią najczarniejszym ogniem.

A książka Przybylskiego okazywała się w tej mrocznej materii projektem iście wergiliańskiej pomocy, racjonalnie i spokojnie prowadząc poprzez koła onirycznego i rzeczywistego zarazem Inferno, jakie przebył Dostojewski w swojej pisarskiej drodze - a my, jego gorliwi i odurzeni czytelnicy, podobnie truchlejący i bezradni na niepięknym skrzyżowaniu brutalnych dróg historii z równie brutalnymi drogami moralnych wyborów i metafizycznych przerażeń, wraz z nim.

***

Przybylski zatem porządkował sumiennie owe piekielne kręgi, rozważał rodzenie się pisarskiej opowieści i pisarskiego światopoglądu, badał socjalne, literackie, psychiczne i duchowe materie, jakie składały się - choćby poprzez sprzeciw oraz kategoryczną konfrontację - na ich fascynującą i drastyczną nierzadko grozę.

U Dostojewskiego byliśmy więc we wnętrzu obrzędów z właściwym dla nich pomieszaniem czy też dwoistością tremendum i fascinans, męki i karnawałowej, przaśnej uciechy, nabożnego patosu i groteski, co syciło dobrze i nasze młodzieńcze trwogi, i nasze młodzieńcze błazeństwo, nasze niepokorne oraz głupie jurodstwo. W Przybylskim znajdowaliśmy natomiast, by tak skrótowo rzec, swoistego "teologa" czy może raczej "egzegetę", który racjonalnie prowadził poprzez całą tę zawikłaną wiarę, odkrywając zresztą jej potężny plan zbawczy, jej twarde jeszcze przeświadczenie - na tym etapie twórczości, poprzedzającym powstanie "Idioty" - w możliwość, poza i ponad granicami rozumu, przebóstwienia człowieka i ustanowienia dobra.

Ustanowienia, to oczywiste, na Chrystusowy obraz i podobieństwo: "Wyznawanie idei było dla Dostojewskiego sprawą całkowicie wolnego i niczym nieskrępowanego wyboru. Mniemał, że niepokój moralny jego czasów zrodził się również z wolnego wyboru ideologii. Nie dociekał nawet, czy nie wywołał go czasem burzliwy rozwój myśli ludzkiej, związany początkowo z emancypacją burżuazji, a potem proletariatu. Zguba i ocalenie świata zależne były od wyboru jednej z »odwiecznych postaw«, które rodzą zło lub dobro. Wybierając socjalizm, podpisując się pod »rachunkiem Raskolnikowa«, człowiek pogrąża świat w chaosie. Wybierając Chrystusa - gotuje światu jasną przyszłość".

Ale, co najbardziej istotne i zarazem paradoksalne - dzieło Przybylskiego starannie, krok po kroku, dokumentuje mechanikę owego rozdarcia jaźni - osobliwie przyciągała do siebie, budząc i bunt, i fascynację, schizofreniczna jakby natura pisarza i jego dzieła: owo tajemne, straszne zespolenie apologii "systemu" z jego bezlitosną anatomią. I groteskowej oniriady z analizą ostrą jak skalpel.

A podobnie było z innym, metafizycznym wymiarem, zawierającym także w sobie jakieś niepojęte dla nas secretum Rosji: swoistą religię zbrodni, swoisty mistyczny kult nieszczęśników, którzy musieli przejść przez zbrodnię, aby ostatecznie - zaznawszy właściwych dla jej sprawców cierpień i odbywszy pokutę - dostąpić przebóstwienia, zmartwychwstania, zbawienia.

I tylko dzieło Przybylskiego, z lektur nam wówczas dostępnych, przenikliwie objaśniało i komentowało tę potworną dwoistość, nie uciekając się przy tym do nachalnych socjologizmów i psychologizmów i nie moralizując. I umieszczając w tej niezwykłej przestrzeni chrześcijaństwa wschodniego, w obrębie której twarz mordercy zyskiwała w niepojęty sposób oblicze Zbawiciela z rosyjskich ikon.

"Przyczyna zbrodni pozostała dla Dostojewskiego nadal tajemnicą i bezsilność swą stwierdzał otwarcie. Nie przeszkadzało mu to jednak snuć rozmyślań nad rolą i znaczeniem zła w dziejach społeczności ludzkiej, nad miejscem zbrodni w świecie zaplanowanym i stworzonym przez Boga. Więc już we »Wspomnieniach« twierdził, iż rozwiązanie tej zagadki tkwi właśnie w ludowej koncepcji zbrodniarza jako »nieszczęśnika« (...). Ludowa i - jak twierdził Dostojewski - typowo rosyjska myśl o zbrodni jako nieszczęściu wywodziła się z chrześcijańskiej teodycei. (...) Cały szereg wypowiedzi Dostojewskiego (...) utwierdza w przeświadczeniu, że pisarz interpretował ludowe przekonanie w duchu tradycyjnej teodycei. Grzech i przestępstwo były jakby nieodzownym warunkiem zbawienia ludzkości. Stwarzał je człowiek obdarzony przez Boga wolną wolą. Bóg dopuszczał tedy możliwość morderstwa i moralnej ohydy, aczkolwiek sam bezpośrednio nie był za nie odpowiedzialny. Przewidział jednak i ustalił ich sens i znaczenie. (...) »Nieszczęśnicy« odbywający karę dokonują »oczyszczenia przez cierpienie«. Dlatego potrzebna jest kara dla zbrodniarzy. Lud, który modli się za nich pod ostrokołem katorgi, cierpi wraz z nimi. Ludzkość zanurza się w ten sposób w »ogniu cierpienia«, który jest czyśćcem dusz, drogą do Boga. Człowiekowi nie wolno czynić zbrodni, nie wolno pragnąć przestępstwa, ale skoro się już stało, skoro wybiła »czarna godzina«, należy starać się zrozumieć jej wielkie znaczenie, jej sens wynikający z zasady, że nawet zło ma we wszechświecie swą rację istnienia".

***

Surowa w tonacji książka Ryszarda Przybylskiego - wznowiona teraz, po niemalże półwieczu, bez żadnych zmian - nie jest wszakże lekturą przeszłości. Czytana w nowym kontekście, w czasach wolności, demokracji i niezawisłości od imperium, nabiera oczywiście nowych znaczeń, uwalniając się przede wszystkim od inicjacyjnego i antysystemowego sensu, jaki odnajdywaliśmy w niej przed laty.

Niknie zatem jej ideowa wywrotowość, tak ważna dla mojej generacji czytelniczej, nie niknie natomiast obraz dramatycznej duchowej drogi wielkiego rosyjskiego pisarza i jego kraju. Tym bardziej że najgłębsze "przeklęte problemy" Rosji zdają się trwać nadal w swym niezmienionym kształcie, doznawszy ledwie w ostatnich latach pewnych kosmetycznych zabiegów. Aby upewnić się w tej kwestii, nie trzeba wcale śledzić polityki bieżącej słabnącego kolosa czy jego społecznego życia - wystarczy choćby otworzyć polityczno-mesjanistyczną powieść "Operacja HEKSAGON" niejakiego Aleksandra Prochanowa, wpływowego ideologa i "rosyjskiego Indiany Jonesa"...

W tej sytuacji erudycyjne, analityczne studium Przybylskiego - mocno w swojej rzeczowości odbiegające od eseistycznej stylistyki jego późniejszych dzieł - pozostaje i teraz jeszcze narzędziem nie do przecenienia. I zachowuje swe wszystkie energie, nie tylko poznawcze.

Ryszard Przybylski "Dostojewski i »przeklęte problemy«", wyd. Sic! 2010.

Zbigniew Mikołejko (ur. 1951) jest filozofem i historykiem religii, eseistą, kierownikiem Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN oraz profesorem w Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej im. Bolesława Prusa. Jego ostatnia książka to "W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu" (W.A.B., 2009).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2010