Donosiciel István Szabó

Dotąd uznawany był na Węgrzech i za granicą za niepodważalny autorytet moralny, proponowano go nawet na prezydenta kraju. Teraz okazało się, że jako student donosił na kolegów. W historii wielkiego reżysera jak w lustrze odbijają się węgierskie kłopoty z mało chwalebnymi kartami z lat 1956-1989.

13.02.2006

Czyta się kilka minut

Powstanie w Budapeszcie, październik 1956 r. /
Powstanie w Budapeszcie, październik 1956 r. /

"Istnieje wokół niego jakaś nieprzychylna atmosfera. Naturalne jest, że nic mu nie wychodzi, że »nie dorósł«, nie potrafi »się zebrać«, nie wie, czego chce. Nikt go nie traktuje poważnie. (...) On jest jakby nieistniejącym reżyserem. Kiedy pada jego nazwisko, najczęściej pojawiają się zdawkowe machnięcia ręką, drwiące uśmieszki. Już sam jego wygląd jest komiczny. Czterdziestoletni, dorosły mężczyzna ubiera się tak i nosi taką fryzurę, jakby był anarchistycznym wyrostkiem. Jego osobiste kontakty też nie są jasne. Żyje z reżyserką Mártą Mészáros, o której ma się taką samą opinię jak o nim. »To wariat« - taka jest powszechna opinia o nim. Niczego się od niego nie oczekuje, nikt na niego nie liczy. Może właśnie dlatego nie są szkodliwe jego różne butne filozofie, które w nim drzemią".

Tak o węgierskim reżyserze filmowym Miklósu Jancsó (znanym także w Polsce), a także o jego ówczesnej towarzyszce życia (w Polsce znanej jeszcze lepiej) pisał w roku 1961 donosiciel węgierskiej bezpieki o pseudonimie "Endre Képesi".

48 donosów

Kilkanaście dni temu zaszokowani Węgrzy dowiedzieli się, że pod tym pseudonimem krył się István Szabó - znany na całym świecie, współcześnie bodaj najznakomitszy reprezentant kultury węgierskiej.

Szabó, jedyny jak dotąd węgierski laureat Oscara, został zwerbowany przez komunistyczną służbę bezpieczeństwa jako dziewiętnastolatek w 1957 r. Działalność agenturalną kontynuował do 1961 r., składając w tym czasie co najmniej 48 raportów. W 1963 r. skreślono go z listy donosicieli (dlaczego, nie wiadomo).

Donosił głównie na kolegów z Wyższej Szkoły Teatralno-Filmowej. Zazwyczaj raportował o sprawach mało istotnych. Ale, jak pokazuje cytowany wyżej fragment, pisał także takie donosy, które - gdyby los zrządził (czytaj: gdyby chciała bezpieka) - mogły zaszkodzić tym, o których była mowa. Zresztą z punktu widzenia bezpieki nie było wówczas podziału na informacje, które mogły komuś zaszkodzić lub nie (patrząc z obecnej perspektywy); każda, nawet błaha informacja, odpowiednio wykorzystana "operacyjnie", mogła okazać się w jakimś momencie przydatna np. do złamania człowieka, opisanego w raporcie donosiciela w sposób, wydawałoby się, nieszkodliwy.

Szczególnie dlatego, że działalność Szabó zbiegła się z okresem represji po krwawym zdławieniu węgierskiego powstania 1956 r. Obejmujący wówczas - ze zbrojną pomocą Sowietów - władzę János Kádár bezwzględnie mścił się na społeczeństwie, które pod koniec października 1956 r. w ciągu kilku godzin pokonało uznawany za niemożliwy do obalenia reżim stalinowsko-komunistyczny. Do 1961 r. za udział w powstaniu stracono na Węgrzech co najmniej 230 osób, ponad 25 tys. osadzono w więzieniach, kilkadziesiąt tysięcy "internowano", a kilkadziesiąt tysięcy zwolniono z pracy (liczby te nie obejmują ofiar walk w 1956 r.).

Do tej pory Szabó uznawany był - nie tylko za granicą, ale także na Węgrzech - za niepodważalny autorytet moralny. W ubiegłym roku liberalny Związek Wolnych Demokratów (niewielka partia, wchodząca w skład lewicowo-centrowej koalicji rządowej) desygnował go nawet na swego kandydata do urzędu prezydenta Węgier, choć był to raczej - z uwagi na niewielkie wpływy tej partii - gest symboliczny.

"Jestem z siebie dumny"

Kiedy w styczniu tego roku krytyk filmowy András Gervai opisał w tygodniku kulturalno-politycznym "Elet es irodalom" ("Życie i literatura") działalność Szabó, reżyser w pierwszym odruchu przyznał się do współpracy. Jednak jego wyjaśnienia były co najmniej równie godne politowania, jak w przypadku wielu innych znanych ludzi, którzy w minionych latach także okazali się współpracownikami węgierskiej bezpieki.

Najpierw oświadczył, że "jest wdzięczny losowi", a nawet jest "dumny z tej historii". Swą działalność donosicielską nazwał "najbardziej odważnym, śmiałym czynem" swego życia, gdyż - argumentował - dzięki niej miał uratować pewnego kolegę-studenta z tego samego roku "od zdemaskowania i pewnej szubienicy" za udział w powstaniu.

Następnego dnia wycofał się z deklaracji, że jest dumny ze współpracy. Przedstawioną pierwotnie historię w kilku miejscach zmienił. W końcu wyznał, że "chciał chronić samego siebie", gdyż został zaszantażowany: bezpieka miała mu grozić usunięciem ze studiów, jeśli odmówi współpracy.

Niektórzy konfrontują te wypowiedzi z wywiadem, jakiego Szabó udzielił w 1993 r. Mówił w nim, że "największym grzechem społeczeństwa jest zaprzeczanie i zakłamywanie swej przeszłości".

Szabó mógł dać przykład; pociągnąć za sobą innych. Zwłaszcza on, reżyser wyróżniony Oscarem, którego filmy pozostaną artystycznymi perełkami mimo przeszłości ich twórcy (choć pewnie na niektóre z nich widzowie będą teraz patrzeć trochę inaczej).

Wobec Istvána Szabó - i nie tylko wobec niego - wolno skierować zasadnicze pytanie: dlaczego czekał, aż zostanie zdemaskowany? Dlaczego zaraz po 1990 r. nie opowiedział o swej przeszłości sam, z własnej woli?

Nostalgia za Kádárem

W ostatnich latach na Węgrzech sukcesywnie podawano nazwiska osób, które "wchłonęła" komunistyczna dyktatura. Ujawnianiu ich czynów towarzyszyły reakcje, które - podobnie jak w przypadku Szabó - w większości nie odnoszą się do nich samych, a raczej do rozpatrywania lub unikania podstawowego problemu, z którym węgierskie społeczeństwo, a tym bardziej elita polityczna, nie jest zdolna (lub nie chce) się zmierzyć nawet 16 lat po upadku komunizmu: że musimy ocenić naszą przeszłość, przedyskutować i wyjaśnić ten okres historii, który nazywamy "okresem Kádára" (1956-1989).

Młodszych epoka ta dziś nie interesuje, większość osób zaś z pokolenia średniego i starszego spogląda na nią z nostalgią. Zachowują się tak, jakby człowiek, który zdradził swój kraj w 1956 r. - i stanął po stronie Moskwy przeciw narodowemu powstaniu - zawsze był tym "miłym, dobrym wujkiem Kádárem", twórcą "gulaszowego socjalizmu". Zresztą już od lat 70. zaczęto o nim mówić tak, jakby jego rąk nie splamiła krew.

A jeśli ktoś wspomni, że to właśnie Kádár kazał zamordować premiera Imre Nagy'a, powstańczego przywódcę, otrzymuje mglistą odpowiedź, że musiała to być jakaś chwilowa pomyłka albo że o tym zadecydowano w Moskwie i nowy przywódca - nie mając innego wyjścia - jedynie wykonał polecenie. Ci, którzy tak mówią, bronią się przed przyjęciem do wiadomości faktów, o których jednoznacznie mówią dostępne już dokumenty, że to Kádár do końca nalegał, aby powiesić Nagy'a.

W tej swoistej nostalgii utwierdza ich też telewizja publiczna, potocznie zwana na Węgrzech "telewizją królewską" (czyli zawsze prorządową; a ostatnio rządzą nią postkomuniści). Niedawno emitowała ona - w ramach cyklu "zabawnie" ukazującego rok po roku ostatnie 60 lat - odcinek przedstawiający rok 1952. Pokazano w nim skecz kabaretowy o tygrysie, któremu przydzielono pokój w tzw. wspólnym mieszkaniu czynszowym. Prowadzący program poinformował, że w 1952 r. sklepy nie były zatłoczone, kobiety lubiły wydawać pieniądze ponad stan, zaś Elizabeth Taylor ponownie wyszła za mąż.

Rok 1952, najokrutniejszy rok epoki stalinowskiej na Węgrzech, został ukazany, jakby chodziło o dobry w sumie czas, może z drobnymi uchybieniami. Jak gdyby rok 1952 charakteryzowały jedynie sport, muzyka i radość. I tylko gdzieś na marginesie toczyły się sfingowane procesy, w których zapadały liczne wyroki śmierci.

16 lat niemożności

Odpowiedzialność za to, że Węgry nadal nie potrafią się rozliczyć z minionym ustrojem i jego spuścizną, spada w pierwszym rzędzie na demokratyczną elitę polityczną, ukształtowaną po 1989 r., której część do dziś próbuje nie dopuścić do tego, aby dokumenty bezpieki stały się ogólnodostępne (z pewnymi, oczywistymi ograniczeniami).

Pierwszy po upadku komuny, utworzony w 1990 r., centroprawicowy rząd premiera Józsefa Antalla odrzucił propozycję ówczesnej liberalnej opozycji, dotyczącą upublicznienia materiałów komunistycznych służb (tajnej policji, kontrwywiadu, wywiadu i wywiadu wojskowego). Później wiele prominentnych osobistości rządu Antalla przyznawało, że połowa (a może więcej niż połowa) posłów z większej partii rządzącej - Węgierskiego Forum Demokratycznego - była agentami i że gdyby fakt ten ujrzał światło dzienne, nie do uniknięcia byłyby nowe wybory.

Dopiero pod koniec tamtej kadencji przyjęto tzw. ustawę lustracyjną, która dotyczyła jednak tylko posłów wybieranych w zbliżających się wyborach. Ale i w odniesieniu do nich badano wyłącznie, czy współpracowali z "departamentem do zwalczania wewnętrznej reakcji w kraju", choć działalność wszystkich tajnych służb była ze sobą ściśle powiązana. Do dziś można jedynie zgadywać, czy liczni posłowie z rządzącej w latach 1990-94 partii nie przystąpili do wyborów w 1994 r. dlatego, że chcieli zasmakować polityki tylko przez jedną kadencję, czy też woleli uniknąć sprawdzania ich przeszłości.

Wtedy, w 1994 r., wybory wygrała partia postkomunistyczna; powstał rząd koalicyjny socjalistów i liberałów Gyuli Horna, który co prawda powołał "Archiwum b. komunistycznych służb bezpieczeństwa" (odpowiednik polskiego IPN), ale dostęp do niego obwarował surowymi przepisami, które ograniczały badania naukowe oraz prawa osób inwigilowanych w dotarciu do własnych akt (warto dodać, że sam Horn był w latach 1956-57 członkiem stworzonej przez Kádára ochotniczej zbrojnej organizacji, powołanej w celu "zaprowadzenia ładu" po rewolucji).

W 1998 r. wahadło znowu się przesunęło i wybory wygrała centroprawicowa koalicja Viktora Orbána. Jednak działalność premiera i jego partii w sprawach dotyczących niedawnej przeszłości ograniczała się do wygłaszania epitetów pod adresem eks-komunistów (choć niejeden minister z rządu Orbána był niegdyś aktywnym członkiem partii komunistycznej) oraz do spektakularnego utworzenia muzeum "Dom Terroru". Muzeum to, zdaniem wielu, ukazuje okres po 1944 r. miejscami tendencyjnie, mieszając historię z bieżącą polityką.

Wiosną 2002 r. wybory ponownie wygrali socjaliści i utworzyli z liberałami rząd, na czele którego stanął Péter Medgyessy. Wkrótce potem do redakcji jednego z dzienników opozycyjnych (czytaj: prawicowych) dotarł pocztą dokument, według którego nowy premier w latach 1978-82 współpracował z kontrwywiadem jako "tajny oficer". Mimo to Medgyessy nie złożył urzędu, bo koalicyjny partner - w jego szeregach można znaleźć dziś najwięcej działaczy opozycyjnych z okresu Kádára - udzielił mu poparcia w zamian za obietnicę, że w krótkim czasie przyjęta zostanie ustawa o powszechnym dostępie do archiwów bezpieki. W końcu jedynym efektem było tylko nieznaczne poszerzenie dostępu dla badaczy i inwigilowanych.

Sam Medgyessy szybko zaczął relatywizować swą agenturalną przeszłość, dowodząc, że "chronił ojczyznę" przed... KGB i Sowietami. Latem 2004 r. koalicja rządowa jednak go odwołała; nowym premierem został inny socjalista Ferenc Gyurcsány, który przyrzekł co prawda odtajnić akta, ale szybko, jak poprzednik, wycofał się z tego pomysłu.

Wygląda na to, że żaden z dwóch wielkich obozów politycznych - ani lewica, ani prawica - odtajnienia akt bezpieki nie chce.

Węgry znajdują się w absurdalnej sytuacji: wedle obecnych przepisów ofiary komunizmu i historycy mogą, w mniejszym lub większym stopniu, dotrzeć do interesujących ich akt. Ale już np. dziennikarz, który chce napisać o przeszłości któregoś z ministrów lub szefów urzędów publicznych, najpierw musi zapytać samego zainteresowanego, czy uważa się on za osobę publiczną. W przypadku negatywnej odpowiedzi archiwum nie może wydać akt (w ostatnim czasie takich przypadków było sporo). Wtedy pozostaje tylko zwrócić się do sądu i czekać, aż ten podejmie decyzję - kiedyś.

Polityka i nie tylko

Problemem jest jednak nie tylko brak otwarcia archiwum dawnej bezpieki, ale także brak dostępu do tych akt sprzed 1990 r., które znajdują się w gestii obecnych służb specjalnych. Część kierownictwa tych służb rozpoczynała karierę jeszcze przed 1989 r. i nie jest zaskoczeniem, że przekazanie dokumentów do "węgierskiego IPN" przebiega opornie i powoli.

Tymczasem sprawą równie istotną, co agenci, jest ujawnienie i opisanie aparatu komunistycznej bezpieki, mechanizmów jej działania, upublicznienie nazwisk jej funkcjonariuszy, a także tych, którzy ją nadzorowali na szczeblu politycznym, partyjnym. To oni przede wszystkim są sprawcami. Czasem - przestępcami.

Wszystko to, jak również opublikowanie wiarygodnej listy agentów (według ekspertów-historyków skala niszczenia akt w czasie transformacji była minimalna) mogłoby pomóc węgierskiemu społeczeństwu w zrozumieniu i wyjaśnieniu przeszłości, a tym samym położyłoby kres pojawianiu się ostatnio niemal co tydzień nowych "wielkich" nazwisk.

Takie "dawkowanie po kropelce" nie służy konfrontacji z przeszłością, raczej jej gmatwaniu; przyczynia się do relatywizacji i generuje żałosne, coraz nudniejsze tłumaczenia, że "przecież i tak nikomu nie szkodziłem". Poza tym, dzięki upublicznieniu, nikogo nie będzie można szantażować ani wywierać presji, posługując się jego przeszłością - niezależnie od tego, czy chodzi o polityka, artystę, czy kogokolwiek innego.

Przez ujawnienie istoty systemu służb bezpieczeństwa i nazwanie po imieniu osób, dzięki którym one funkcjonowały, można by uniknąć np. takiej sytuacji, w której minister spraw wewnętrznych czy minister obrony demokratycznie wybranego rządu wręcza wysokie odznaczenia przechodzącym po 30-40 latach służby oficerom policji i wojska, po czym okazuje się, że niektórzy z nich pracowali w bezpiece.

Jest tylko jedno "ale": w kwietniu na Węgrzech odbędą się wybory parlamentarne i tym samym nie ma nadziei, aby w najbliższym czasie coś się zmieniło. Utrzyma się zatem sytuacja, w której i prawica, i lewica przygarniać będzie "swoich" agentów, aby nikt ich nie "krzywdził". W przypadku Istvána Szabó doszło do sytuacji tak absurdalnej, że zarówno lewicowy premier Gyurcsány, jak i pretendujący do tego urzędu i mający duże szasne na ponowne zwycięstwo Viktor Orbán demonstracyjnie obejmowali laureata Oscara. Bo może to zaowocować paroma głosami... Politykom z obu wielkich obozów trudno też oprzeć się pokusie pogrywania sloganem "zostawmy już przeszłość, zwróćmy się ku przyszłości".

Na dodatek, po wybuchu sprawy Szabó szybko uaktywnili się liczni reprezentanci węgierskiej inteligencji, z byłym prezydentem Árpádem Gönczem na czele. Kierowani ludzką solidarnością natychmiast wydali oświadczenie, którego istota tkwi w tym, że István Szabó od 45 lat tworzy wspaniałe filmy, "rozsławił nas w świecie", "wpisał swe nazwisko w historię naszej kultury", "kochamy go, szanujemy i wysoko cenimy".

Tym samym sprawę przeniesiono na płaszczyznę emocjonalną - zamiast zainicjować dyskusję o stosunku do donosicieli i werbujących ich funkcjonariuszy, albo o skomplikowanym zagadnieniu, czy jakość twórczości może zdominować jakość moralności.

***

Nie miejmy iluzji: z tego "worka" coraz częściej będą wypadać nowe sprawy. Ostatnio dowiedzieliśmy się o agenturalnej przeszłości znanego dziennikarza, reportera sportowego, pisarza, piłkarza, piosenkarza, krytyka teatralnego i polityków mniejszego formatu.

Jeszcze nie ucichła sprawa Szabó, a już opublikowano dokumenty wskazujące na współpracę z bezpieką kardynała László Paskaia, głowy Kościoła katolickiego w latach 1987-2002. O agenturalnej przeszłości byłego prymasa mówiło się od dawna, teraz potwierdzają to dokumenty. Inna sprawa, że patrząc z historycznego punktu widzenia, donosy Paskaia (z lat 1965-

-1974) obciążają go w o wiele mniejszym stopniu niż jego działalność jako prymasa tuż przed upadkiem komunizmu.

Teraz w prasie zaczynają krążyć wiadomości, że agentem bezpieki był także poprzednik Paskaia na urzędzie prymasa, László Lékai. Mówi się, że w okresie Kádára wielu ówczesnych członków Episkopatu (ocenia się, że nawet ponad połowa biskupów) została zwerbowana przez bezpiekę.

Węgrzy długo uciekali przed przeszłością. Teraz ich dopada.

JÁNOS TISCHLER jest historykiem i polonistą, pracownikiem "Instytutu 1956 r." w Budapeszcie. W latach 1998-2001 był wicedyrektorem Węgierskiego Instytutu Kultury w Warszawie. Bada stosunki polsko-węgierskie w XX w. W 2001 r. opublikował w Polsce książkę "I do szabli... Polska i Węgry. Punkty zwrotne w dziejach obu narodów w latach 1956 oraz 1980-1981".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2006