Naród historią podzielony

50 lat po powstaniu październikowym i 16 po upadku komu-nizmu najnowsza historia nie przestaje dzielić Węgrów. Wciąż jest też stawką w polityce. Nie przestaje być mitologizowana. Jest jedną z kwestii, które węgierskie społeczeństwo dzielą na dwa obozy. "Zimna wojna domowa jest tu nie tylko figurą retoryczną, ale rzeczywistością.

07.11.2006

Czyta się kilka minut

Flaga z wyciętą w środku dziurą, używana podczas niedawnych protestów przeciw lewicowemu rządowi, nawiązuje do powstania 1956 r. /
Flaga z wyciętą w środku dziurą, używana podczas niedawnych protestów przeciw lewicowemu rządowi, nawiązuje do powstania 1956 r. /

Budapeszt, koniec września. Miasto przygotowuje się do wyborów samorządowych. Każdy skrawek miejskiej przestrzeni zagospodarowany billboardem, na którym uśmiechnięty polityk na tle panoramy stolicy zapewnia rodaków, że to jego wybór jest jedynym słusznym. Ale nie tylko wybory są w tych dniach tematem dyskusji. Gdzieniegdzie można dostrzec tablice z charakterystycznym napisem: "Október 23" - 23 października, data wybuchu antysowieckiego powstania.

Zbliża się rocznica. Szczególna, bo pięćdziesiąta.

Od rocznicy do rocznicy

Thomas Blanton, dyrektor Narodowego Archiwum Bezpieczeństwa w Waszyngtonie, które od lat współpracuje z budapeszteńskim Instytutem 1956 Roku (prowadząc badania nad dziejami Węgier), zwraca uwagę, że tamto powstanie definitywnie odmieniło wizerunek Węgrów na świecie: ze stronników nazizmu zmienili się w bohaterów walczących z systemem totalitarnym. - To bardzo dobry powód, by świętować rok 1956 - mówi Blanton.

W kalendarzu rocznicowym - dziesiątki konferencji, spotkań, sympozjów poświęconych powstaniu. Węgrzy wydają się ożywieni. Dyskutują, piszą artykuły, wygłaszają odczyty w kraju i za granicą. A jednak nie wszyscy patrzą na obchody entuzjastycznie. - Węgrzy świętują, bo jest akurat pięćdziesiąta rocznica - mówi János Tischler, historyk z Instytutu 1956 Roku. Dodaje, że za granicą jest ona celebrowana bardziej spontanicznie: - Na Węgrzech kończy się na oficjałkach - mówi.

Poważniejsze badania współczesnej historii Węgier rozpoczęto dopiero w połowie lat 60. Siłą rzeczy, podobnie jak w innych krajach "bloku" socjalistycznego, zajmowali się nimi przede wszystkim naukowcy posiadający "mandat władzy". Ich działalność miała legitymizować system - rządzący udowadniali, że "nie mają tajemnic" przed badaczami. Dopiero w latach 70., a na dobre w 80., do głosu dopuszczono szersze grono naukowców. Jednak powstanie 1956 r. aż do upadku komunizmu określano mianem "kontrrewolucji".

Dziś na Węgrzech wiele instytucji zajmuje się najnowszą historią. Archiwa, jednostki badawcze na uczelniach, biblioteki, zrzeszenia, fundacje, instytuty, wydawnictwa... Powstają opracowania, książki, tablice, pomniki. Tischler uważa jednak, że główne działania podejmowane są "od rocznicy do rocznicy" i nie zawsze są dobrze zaplanowane. - Czasem pieniądze na te imprezy znajdują się w ostatniej chwili. Tak było np. w przypadku ważnej międzynarodowej konferencji "Węgierska rewolucja 1956 i kraje bloku sowieckiego" - mówi.

Choć o 50. rocznicy rewolucji wiedziano od dawna, dopiero rok temu powołano specjalny komitet jej obchodów. Pieniądze zaś zaczęto rozdzielać na wiosnę. Większe instytucje jakoś sobie poradziły. Jednak ile mniejszych imprez przepadło?

Trudne sprawy

Wiele wydarzeń z historii Węgier jest dziś tematem kontrowersji i dyskusji - także politycznych. A społeczeństwo chyba nie do końca radzi sobie z dziejami własnego kraju. - Węgrzy mają tendencję do koncentrowania się na tragicznych epizodach własnej historii. Jednocześnie nie lubią ponosić odpowiedzialności za swoje czyny. Przeciwnie, postrzegają siebie jako ofiary: Mongołów, Turków, komunistów, a także nazistów - mówi historyk János Rainer, dyrektor Instytutu 1956 Roku. - Tymczasem byliśmy sojusznikiem Hitlera, uczestniczyliśmy w Holokauście. Ale również i to nasi rodacy określają jako wynik "pewnych okoliczności", uznając, że wtedy też byliśmy ofiarami. Takie myślenie jest niedopuszczalne - twierdzi Rainer.

Historycy zwracają także uwagę na wybiórcze postrzeganie dziejów kraju. - Właściwie do końca XIX wieku historia była tu mitologizowana. Nie było badań naukowych, tylko kroniki, baśnie. Dzieje kraju długo postrzegano przez ich pryzmat - mówi György Gyarmati, szef Historycznego Archiwum Służb Bezpieczeństwa w Budapeszcie (odpowiednika polskiego IPN). Jego zdaniem potrzeba czasu, by nowe prace historyków dotarły do świadomości społecznej.

Przykładem mitologizowania historii jest choćby stosunek Węgrów do Jánosa Kádára. Nad Dunajem wciąż panuje pewna nostalgia za "kadaryzmem". Kádár, który przy pomocy Sowietów przejął władzę w 1956 r., obalając rząd Imre Nagya i razem z Sowietami tłumiąc powstanie, zaczął swe rządy od represji wobec powstańców, w pamięci Węgrów zapisał się jednak potem jako polityk "liberalizujący" system, zwłaszcza gospodarkę. - To wszystko dlatego, że w czasie transformacji nikt Węgrom nie uświadomił, co to znaczy demokracja czy kapitalizm. Wobec tego tęsknią dzisiaj za czasami, kiedy, jak uważają, wszystko było "za darmo", czy też "nie było bezrobocia" - mówi János Tischler.

Tematem wzbudzającym nadal kontrowersje - i emocje - w społeczeństwie jest traktat z Trianon z 1920 r., który określił granice państwa węgierskiego powstałego po I wojnie światowej w miejsce Królestwa Węgier (części monarchii austro-węgierskiej). Węgry, jako przegrany I wojny światowej, straciły wtedy dwie trzecie swego terytorium i jedną trzecią ludności. Kraj został de facto podzielony między Austrię, przyszłą Jugosławię, Rumunię i Czechosłowację. Odpadł Siedmiogród, dzisiejsza Słowacja (wcześniej zwana Górnymi Węgrami), Ruś Zakarpacka, Wojwodina i wiele innych ziem.

- Do dzisiaj mówi się na Węgrzech, że nasz kraj jest jedynym na świecie, który z każdej strony graniczy sam ze sobą - mówi Tischler. W Siedmiogrodzie mieszka dzisiaj 2 mln Węgrów. Na terenie Rusi Zakarpackiej, Wojwodiny i Słowacji mniejszości węgierskie liczą od 200 do 600 tysięcy. Do dzisiaj wielu Węgrów nie akceptuje tego stanu rzeczy.

Gdzie patrzy Nagy?

Nieopodal placu Kossutha stoi szczególny pomnik. Na małym mostku starszy elegancki pan w kapeluszu i z parasolem - to Imre Nagy. Rzeźba udekorowana jest kwiatami i chorągiewkami w barwach narodowych. - Proszę zwrócić uwagę, że Nagy nie patrzy na parlament! - śmieje się Tischler.

Nagy w latach 30. był współpracownikiem NKWD, a po wojnie uczestniczył w budowaniu systemu komunistycznego; potem został odsunięty "na boczny tor" (choć nie trafił do więzienia, jak np. Władysław Gomułka). Do władzy wrócił pod żądaniami budapeszteńskiej ulicy w październiku 1956 r. Ogłosił likwidację systemu jednopartyjnego, proklamował neutralność kraju i wystąpienie z Układu Warszawskiego. Po zdławieniu powstania przez wojska sowieckie schronił się w ambasadzie Jugosławii. Aresztowany i skazany na śmierć, został powieszony w 1958 r.

- Ciekawe, że dzisiaj ani prawica, ani lewica nie chcą Nagya - mówi Tischler.

Zdaniem Tischlera to błąd i niesprawiedliwość, gdyż po upadku powstania

Nagy miał kilka okazji, aby uratować życie, choćby popierając rząd Kádára, rezygnując z premierostwa czy wyrzekając się ideałów powstania. - Ale nie zrobił tego. Gdy był uwięziony, pisał dziennik. Zaczął go w ten sposób: "Imię i nazwisko: Imre Nagy, data urodzenia: 1896, data śmierci: 195..." Wiedział, że nie dożyje lat 60. Świadomie zapłacił życiem za swoją postawę - mówi Tischler.

- Postrzeganie historii przez Węgrów jest niezwykle uproszczone: ofiary i kryminaliści, dobrzy i źli, czarne i białe... Powinniśmy spojrzeć na nią bardziej samokrytycznie - dodaje János Rainer.

O co ta walka?

Budapeszt, przełom września i października 2006 r.

W przeddzień rocznicy powstania Węgry zagościły na czołówkach światowych mediów - z powodu płonących samochodów i starć ulicznych między przeciwnikami socjalistycznego rządu a policją.

W ciągu dnia jednak atmosfera pod budapeszteńskim parlamentem bardziej przypomina piknik. Namioty, kuchnia polowa, zbite z desek podium, na które co chwila wskakuje inny mówca. Po południu, około godziny 17, w metrze zmierzającym na plac Kossutha coraz więcej ludzi z narodowymi flagami. Niektóre z nich mają wycięte otwory, jak te w 1956 r. - Wiele osób, zwłaszcza młodych, uważa dzisiaj, że może "przeżyć rok 1956" wprost na ulicach. Ale to nie ma nic wspólnego z tamtymi wydarzeniami! - mówi Tischler.

O co chodzi manifestującym pod parlamentem? Z rozmów z Węgrami można sądzić, że prawdziwy problem polega na tym, iż trudno określić, do kogo zgromadzeni chcą naprawdę mówić. Oprócz protestujących przeciw polityce rządu, pod parlament przychodzą współcześni "rewizjoniści" z hasłami odzyskania Siedmiogrodu, wznoszącymi okrzyki antyeuropejskie, antysemickie czy sprzeciwiające się wstąpieniu Rumunii do Unii Europejskiej. Péter Kende, socjolog i publicysta, twierdzi, że jakkolwiek nie jest to większość społeczeństwa, na pewno jest to znacząca liczba.

Jednocześnie w ogólnym zamieszaniu umyka to, co najważniejsze: dyskusja o samym roku 1956. György Gyarmati z "węgierskiego IPN-u" twierdzi, że powinna być ona konfrontacją różnych poglądów: - Po 1990 r. powstanie nieco heroizowano po to, aby znaleźć przeciwwagę dla poprzednich dziesięcioleci. Ale okres heroizmu kończy się. Wchodzimy w etap poznawania prawdy o tamtych wydarzeniach - mówi.

W jaki krytyczny sposób można odnieść się do rewolucji 1956 roku? - Na razie możemy stawiać pytania: czy powstańcy dali sobie radę? Jakie mieli pole manewru? Czy Imre Nagy zawsze słusznie postępował? Czy walczący radykalizowali go, a jeśli tak, to w jakim stopniu? - wylicza Gyarmati.

Zdaniem Jánosa Tischlera problem polega na tym, że choć dzisiaj młodzi Węgrzy chcą rozmawiać o roku 1956, to nie mają z kim: - Rewolucja trwała dwa tygodnie, została stłumiona, nie wolno było o niej mówić. Następne dwa pokolenia zostały wychowane albo w przekonaniu, że była to "kontrrewolucja", albo w kompletnej niewiedzy. To są dzisiejsi nauczyciele młodzieży.

Péter Kende, który sam brał udział w powstaniu, uważa, że wciąż jest ono tematem kontrowersyjnym: - Oficjalnie wszyscy twierdzą, że to ważna i szlachetna karta historii Węgier, ale prywatnie wielu ciągle myśli, że to była kontrrewolucja.

Nastawienie do historii stało się po 1989 r. jedną z linii podziału, także w polityce. Czasem wydaje się nawet, że dzieli Węgrów bardziej niż programy polityczne. Przykładem idea upamiętnienia powstania, które wówczas było przejawem solidarności narodu. Teraz postanowiono postawić w Budapeszcie pomnik. Jednak monument zaproponowany przez rządzącą koalicję socjalistyczno-liberalną został uznany przez polityków prawicowej opozycji (Fideszu) za niewłaściwy. Rozgorzała dyskusja. W efekcie powstały dwa monumenty: - Lewicowy i prawicowy - śmieje się Tischler. "Rządowy" stanął w Peszcie (jak zauważono: po lewej stronie Dunaju), "opozycyjny" w Budzie (po prawej). Za oba płacił podatnik.

Spory o muzeum

Budynek przy Andrássy útca 60 jest szczególnym miejscem na mapie węgierskiej stolicy. W przeszłości był siedzibą kolejno faszystowskich strzałokrzyżowców, a następnie komunistycznej bezpieki ÁVH; w podziemiach znajdowały się cele więzienne. Dziś mieści się w nim Dom Terroru: multimedialne muzeum upamiętnia obie dyktatury, stawia między nimi znak równości.

Opinie na jego temat podzieliły Węgrów. Choć wielu sądzi, że idea powstania muzeum (zwłaszcza w tym miejscu) była słuszna, to duże kontrowersje wzbudził fakt otwarcia go tuż przed wyborami parlamentarnymi w 2002 r. Dość powszechnie uważa się, że była to - także - inicjatywa o charakterze propagandowym, mająca poprawić notowania Fideszu i jego lidera oraz ówczesnego premiera - Viktora Orbána (dziś lider opozycji).

Orbán osobiście dokonał otwarcia muzeum, którego powstanie wsparł finansowo (obcinając zarazem budżet wielu innych instytucji historycznych). W tamtej kampanii wyborczej pojawiły się hasła historyczno-polityczne - np. że współczesna lewica to "spadkobiercy komunistów". Kontrowersje wywołała sama tablica umieszczona przy wejściu do muzeum, honorująca Orbána i kilku innych polityków Fideszu za ich wsparcie dla muzeum. Liberalna prasa pytała: skoro Orbán wspierał projekt nie z prywatnej kieszeni, ale z pieniędzy rządu, dlaczego jest wymieniony personalnie jako darczyńca muzeum?

Pál Germuska, sekretarz Instytutu 1956 Roku, wspomina o zależności między działalnością instytucji badawczych a polityką.

- Wszystko zależy od tego, kto rządzi krajem. Za rządów prawicy naszemu instytutowi niełatwo było pozyskać dotacje na konferencje i badania - mówi. W 1998 r. rząd liberalno--socjalistyczny przekazał im 60 mln forintów, w rok później rząd Orbána - 6 mln.

W kolejnych dwóch latach Instytut nie dostał ani forinta. Dopiero gdy do władzy doszła ponownie lewica, Instytut znów wyszedł na prostą. - To dziwna sytuacja - mówi Germuska. - Socjalistyczny rząd, który musiał stawić czoło tematowi ofiar roku 1956, przywrócił nam nasz roczny budżet.

Tematy nie do rozliczenia

W lutym 2006 r. opinię publiczną zaszokowała wiadomość o agenturalnej przeszłości wybitnego węgierskiego reżysera Istvána Szabó: ten jedyny jak dotąd węgierski laureat Oscara, uznawany przez lata za autorytet moralny, okazał się być donosicielem. Komunistycznej służbie bezpieczeństwa składał raporty na kolegów.

Węgrom wciąż trudno rozliczyć się ze spuścizną komunizmu. Do tej pory akta bezpieki nie zostały w pełni odtajnione. Wprawdzie po upadku komunizmu obywatele otrzymali prawo dostępu do nich, nie oznacza to jednak, że wszystko zostało ujawnione. Tak było w przypadku archiwów MSW i bezpieki. Dostęp do akt wciąż obwarowany jest licznymi przepisami: bez większych problemów mogą z nich korzystać ofiary komunizmu i historycy, ale już w przypadku dziennikarzy chcących dotrzeć do akt osób publicznych w zasadzie potrzebna jest zgoda zainteresowanego.

Historyczne Archiwum Służb Bezpieczeństwa gromadzi dokumenty od 1944 do 1990 r. - Wiele z nich zostało zniszczonych jeszcze przez samą bezpiekę - mówi György Gyarmati. - Społeczeństwo, a nawet wielu historyków ma też złudzenia, że na podstawie dokumentów tajnej policji czy donosów agentów będzie można poznać prawdziwą historię Węgier. To zbyt wielkie oczekiwania. W rzeczywistości dokumenty bezpieki służą raczej do napisania historii społecznej, a nie politycznej.

Wszyscy moi rozmówcy zgodnie twierdzą, że Węgrzy potrzebują dyskusji na temat historii, zarówno współczesnej, jak i czasów bardziej odległych.

János Rainer: - Przede wszystkim powinna ona dotyczyć historii XX w., włącznie z porażką Węgier w I wojnie światowej, traktatu z Trianon, lat międzywojennych, naszego uczestnictwa w II wojnie światowej, odpowiedzialności za Holokaust, komunizmu, "kadaryzmu", kolaboracji z różnymi systemami totalitarnymi i autorytarnymi.

György Gyarmati widzi też potrzebę podjęcia debaty na temat założenia państwa węgierskiego w 1000 r. czy okresu Austro--Węgier. - Czy wtedy byliśmy ofiarami? - zastanawia się.

Na pytanie, czy Węgrzy są gotowi do podjęcia takich dyskusji, obaj historycy odpowiadają zgodnie: to będzie długotrwały proces.

***

Budapeszt, 23 października 2006 r. Rocznicę powstania prawica i lewica świętują osobno. Każdy ma swoją uroczystość. Do parlamentu nie przychodzą politycy Fideszu i chrześcijańskich demokratów, bo oficjalnym obchodom przewodniczy premier Ferenc Gyurcsány. A dla Fideszu i wielu weteranów z 1956 r. Gyurcsány to nie tylko "czerwony", ale także człowiek związany rodzinnie z dawną władzą (ojciec jego obecnej żony był zaufanym Kádára), a do tego jeden z najbogatszych dziś Węgrów, ze starej-nowej "sitwy". Fidesz organizuje więc własny wiec, na który przychodzi sto tysięcy ludzi (sto tysięcy - choć Węgrów jest cztery razy mniej niż Polaków; tymczasem w Polsce największe partie są w stanie zmobilizować na swojej demonstracji kilka, kilkanaście tysięcy).

Liczby mówią wiele. Liczby - i emocje. Gdy 23 października policja wypycha z centrum protestujących przeciw Gyurcsányemu, miasto ogarnia fala gwałtownych demonstracji. Są ranni, także ciężko. Gdzieś w tłumie można dostrzec hasło"Szabadság" (wolność). Cały świat widzi - za pośrednictwem telewizji - Węgrów, którzy wyszli na ulice, "tak jak 50 lat temu".

Nie, to nie jest powtórka z historii. Ale jest to, jak mówią jedni, "zimna wojna domowa". Albo, jak twierdzą inni, "węgierski Kulturkampf" między dwoma obozami: lewicą i prawicą.

Nie tylko o politykę - ale również o historię.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (46/2006)