Donosiciel

Z kilku źródeł dotarła już do mnie wieść o człowieku, który w różnych rejonach warszawskiego Śródmieścia krąży uzbrojony w przytroczone bodaj do czapki dwie kamery (towarzyszą mu też dwa znacznych rozmiarów psy) i precyzyjnie rejestruje wszystkie, nawet najdrobniejsze przewinienia współobywateli.

16.07.2019

Czyta się kilka minut

Wystarczy, że o parę centymetrów przekroczysz linię wyznaczającą parking, zostawisz na chodniku o centymetr mniej miejsca dla pieszych albo w tej samej skali nie zachowasz przepisowej odległości od przystanku czy skrzyżowania, że publicznie zaklniesz albo na Bulwarach Wiślanych – gdzie jeszcze niedawno nie wolno było tego robić – uraczysz się piwkiem, ów dżentelmen od razu zgłasza sprawę na policję lub straż miejską (i jest, jak informują moje źródła w tychże, doskonale znany obu instytucjom). To on w minionych już czasach nadwiślańskiej prohibicji odpowiadał za znaczną część nalotów na wypoczywających tam przy butelce warszawiaków, niektóre z interwencji skutkowały dziesiątkami nakładanych mandatów.

Jak wytłumaczył mi ostatnio jeden ze stróżów prawa, ów pan ma w całej tej działalności nie tylko interes opierający się na miłości do przestrzegania zasad. Namiętnie poluje bowiem właśnie na „graniczne”, błahe przypadki, wie bowiem, że wtedy często przyłapani przez służby unoszą się honorem, apelują do zdrowego rozsądku, odmawiają przyjęcia mandatu, a wniosek trafia do sądu. Do którego wzywany jest na świadka właśnie ów zgłaszający. A sąd, zgodnie z prawem, ma obowiązek świadkowi lub biegłemu, którzy o to poproszą, zwrócić koszt utraconej w pracy dniówki. W sytuacji, gdy zgłaszający prowadzi więc jakąś tam działalność, w poważnej części nie musi jej już de facto prowadzić, bo na chleb z masełkiem ma od Skarbu Państwa.

Abstrahując jednak od motywacji obywatela-donosiciela, gdy usłyszałem o nim, zacząłem zmagać się sam z sobą nad pytaniem: co tak naprawdę ja o tym myślę, jak oceniam samą jego postawę pedantycznego zgłaszania władzom nawet najdrobniejszych przewinień współbliźnich. Bo tak: z jednej strony są to przecież jednak przewinienia. Ustanowiliśmy prawo, zasady postępowania, które obowiązują nas wszystkich, dzięki czemu możemy sprawnie razem funkcjonować, szanując granice swojej wolności, wzajemnie się swoimi partykularyzmami nie pozabijać. Bo przecież wiadomo, że czasem „od rzemyczka do koniczka”, a – jak głosi mądrość ludowa kryminologii – nieprzestrzeganie reguł w drobnych rzeczach tworzy klimat, w którym łatwiej jest nie przestrzegać ich w większych (tu nasuwa się skojarzenie z ćwiczoną choćby w Nowym Jorku w latach 90. ub.w. – i wcale jednak nie tak jednoznacznie wspaniałą – zasadą „zero tolerancji”). Bo dziś zgłosi on jakąś pierdółkę, ale dzięki temu ktoś na tym przyłapany jutro nie zablokuje np. o te parę centymetrów przejazdu wozowi straży pożarnej czy karetce pogotowia jadącym na ratunek moim bliskim.

Z drugiej strony jednak niewiele jest przecież bardziej destrukcyjnych dla wspólnoty rzeczy niż litera prawa, z której wyparował duch. Sytuacja, gdy kodeks zamiast być elementem wspólnototwórczym, staje się narzędziem ślepej na okoliczności i jednostkowy wymiar każdego czynu zero-jedynkowej represji. Oczywiście, każde ze zgłoszeń gorliwca rozpatrzy jeszcze przecież sąd i to on ostatecznie zważy czyn. Pan donosiciel czy przyjmujący zgłoszenie policjant nie musi być absolwentem prawa, sędzia z pewnością nim jest i wysłuchał iluś tam wykładów z owego prawa filozofii, uczony jest tego, by wniknąć w naturę prawnej normy. Tu można by rzecz jasna skręcić w refleksję nad tym, jak ważne są więc niezależne sądy w życiu społeczności, która bez nich zmienić się może w dyktaturę prokuratorów. W mojej ocenie działania warszawskiego donosiciela przeważa jednak ostatecznie argument czysto utylitarny: zasypywanie przezeń odnośnych organów setkami błahych zgłoszeń angażuje ich zasoby, które mogłyby poświęcić na „obsłużenie”, ale i profilaktykę dużo poważniejszych, naprawdę dramatycznych sytuacji.

Spokoju nie daje mi jednak jeszcze jeden wątek: samego donoszenia. Pamiętam sytuację, w której do mojego wiejskiego domu położonego parę kilometrów od białoruskiej granicy przyjechali pogranicznicy z prośbą, bym sprawdził, czy w mojej stodole nie ukrywa się przypadkiem rodzina z któregoś z krajów Azji, która nielegalnie przekroczyła granicę. Nie poszli ze mną, poszedłem do stodoły sam. Tych kilkanaście sekund marszu, podczas których zastanawiałem się, co powiem, gdy otworzę te drzwi i zobaczę wpatrzone we mnie oczy męża, żony, dzieci, którzy poświęcili pewnie wszystko, co mieli, żeby dostać się aż tutaj, i z którymi nawet nie śmiałbym się porównywać, jeśli idzie o komfort życia, zamieniło się w wieczność. Nie było ich tam. A gdyby byli? Powinienem okazać się dobrym obywatelem czy dobrym człowiekiem? Jasne, że wykroczenia parkingowe, zakłócanie ciszy nocnej czy nawet kanty podatkowe, o których wiedzę powziąłem, to inny ciężar spraw. Zauważam jednak w sobie blokadę, która pozwala mi przekroczyć próg donosu tylko wtedy, gdy widzę, że komuś z tego powodu realnie dzieje się krzywda. Że najpierw wolę pogadać z nim samym, osadzić to wszystko nie w kontekście kodeksu, lecz relacji. Jasne, że czasem się nie da, ale czy to wystarczający powód, żeby nigdy nie próbować? Przepraszam, że wszystko kojarzy mi się z jednym, ale nie umiem uciec jednak i od kontekstu Jezusa, który dochodzenia swoich, słusznych i uzasadnionych, praw wcale nie postawił na szczycie drabiny chrześcijańskich cnót. „Rację masz, ale jakie z tego dobro?” – to genialne zdanie księdza Józefa Tischnera to więc chyba najbardziej wyczerpujący komentarz do działalności będącego zapalnikiem tych rozważań pana, którego (nad)gorliwości powinni wystrzegać się jak ognia mieszkańcy Solca, Powiśla, Północnego i Południowego Śródmieścia. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2019