Don Kichot ponowoczesny

„To nie jest dziennik” to przede wszystkim pełna troski refleksja nad kondycją człowieka na progu XXI wieku. Czasu żegnania się z wolnością.

03.12.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jacek Domiński / REPORTER
/ Fot. Jacek Domiński / REPORTER

Miałem jechać do Krakowa na spotkanie z Zygmuntem Baumanem, które odbywało się w ramach Festiwalu Conrada. Znaleźć punkt zaczepienia, dowiedzieć się z pierwszej ręki. Przeszkodziła nie tylko natura (wichura, deszcz i śnieg), ale i popularność Baumana. Miejsca zabrakło bowiem dla setek z tych, którzy tego dnia chcieli go usłyszeć. Bardzo ewangeliczna scena.


ANIOŁ HISTORII


Ekskluzywność nigdy nie idzie w parze z ilością. Są od tego, jak od każdej reguły, wyjątki. Myślę, że przypadek Baumana w dziedzinie humanistyki i socjologii jest przypadkiem ks. Twardowskiego w poezji. Trafia zawsze w czuły punkt, trafia celnie. Po trzecie – trafia do wszystkich. Dlaczego, zapytają Państwo, tak się dzieje? Czy dlatego, że nie stał się reliktem, który przemawia z wnętrza metafory, czytelnej tylko dla nielicznych, i na bieżąco komentuje zjawiska płynnej nowoczesności? Czy może dlatego, że pisze o naszej niepewności? Nie tylko tej ekonomicznej, ale i egzystencjalnej. Mając za wzór Emila Durkheima, francuskiego naukowca i filozofa, który uważał, że socjolog zbliżając się do faktów społecznych, winien wyzbyć się wszelkich uprzedzeń. Nie wyciągać pochopnych wniosków – pisze Bauman w wydanej właśnie książce pod znamiennym tytułem „To nie jest dziennik” – oprzeć się pokusie tyleż łatwych, co mylnych ekstrapolacji.


Nigdy nie należał – jak sam podkreśla – do żadnej szkoły, kanonu, środowiska intelektualnego, nigdy nie musiał być lojalny wobec żadnej metodologii, co z pewnością zagwarantowało mu bezstronność.


Nie tylko mając za wzór Durkheima – powtarzam – ale i wspierając się etycznym autorytetem Emanuela Levinasa z jego bezwarunkową odpowiedzialnością za Innego. Odpowiedzialność za Innego to również odpowiedzialność za słowo. Moglibyśmy wówczas powiedzieć, że wzorem dawnych moralitetów, ale także wzorem pewnej popularnej sentencji Ludwika Wittgensteina, Bauman nie tyle stara się dać odpowiednie, co odpowiedzialne rzeczy słowo, żeby nie musiał milczeć o tym, o czym nie sposób mówić.


Skojarzenie z moralitetem nie jest, myślę, nadużyciem. Oczywiście Baumanowi daleko do moralistyki (i pesymizmu) Savonaroli, który wolałby, żebyśmy, jak „Anioł Historii” Waltera Benjamina, spoglądali w przeszłość, na ścielące się przed nami ruiny – ciskającego przeto gromy na oświeconych Florentczyków. Bliżej mu raczej do „De republica emendanda” Frycza Modrzewskiego (warto zwrócić uwagę na formę notacji pod kolejnymi datami dziennika, zaczynających się zawsze od łacińskiego przyimka „de”, stosowanych w dawnych moralitetach, jak i pracach naukowych), to raczej pełna troski refleksja nad kondycją człowieka na progu XXI wieku, chociaż – jak zwykle u Baumana – niepozbawiona krytycznego ostrza.


FAJKA MAGRITTE’A


Wydawnictwo Literackie nową książkę autora „Sztuki życia” zapowiada zgodnie z duchem czasu: „Najbardziej osobista książka Zygmunta Baumana”. To musi zadziałać. Powinno nas chwycić za gardło, a najlepiej za serce. Na mnie podziałało, chociaż – rzecz jasna – miałem spore wątpliwości; fajką René Magritte’a nie da się upalić, esej Michela Foucaulta pod tym samym tytułem „To nie jest fajka” niewiele w takiej sytuacji pomaga, znaczy się jest marnym opiatem, być może więc nie-dziennik Baumana wcale nie okaże się tak osobisty, nie tak ekstymny w swojej intymności, jak chociażby „Trzy dzienniki” Marii von Rosen i Ingmara Bergmana lub ostatnio wydany dziennik Susan Sontag „Odrodzona”?


No właśnie. Co począć z tytułem? Wyrażenie „dziennik” pada zaledwie dwa razy. W tytule rzecz jasna, w kontekście negacji oraz w pierwszej adnotacji pod datą 3 września 2010 r. „O sensie i bezsensie pisania dziennika”. Jeśli nie dziennik, to w takim razie co? – słusznie zapytamy.


Szkice? Eseje? Zapiski na pudełkach zapałek ujęte dla porządku i jasności w karby chronologii? Opatrzone datami, żeby powstrzymać krwotok, upływ czasu? To zaprzeczenie o wiele usilniej domaga się naszej uwagi niż stwierdzenie o charakterze pozytywnym, twierdzącym. Im bardziej Bauman próbuje nam wmówić, że to nie jest dziennik, tym bardziej mu nie wierzymy (odruchowo, jak René Magritte’owi) i spodziewamy się jakieś podejrzanej gry. Mimo że Bauman mógł przez ową negację powiedzieć tylko tyle – że to nie jest dziennik w (po)nowoczesnym ujęciu, w którym intymność staje się towarem i jak każdy towar bierze udział w procesie dystrybucji dóbr. Idzie na rzeź. Na sprzedaż. To znaczy, uściślijmy – dziennik towarem jest, natomiast intymność – Bauman nie pozostawia tu żadnych złudzeń – nie jest na sprzedaż.


ŻYCIOWE KŁAMSTWA


Dlatego Baumana tu, w takim kontekście nie doświadczymy. To raczej podróż na zewnątrz niż do środka. Nie obnaży się zanadto autor w wywiadzie, którego udzieli Simonowi Damesowi z okazji 80. urodzin, co najwyżej uchyli rąbka tajemnicy olśnienia literaturą José Saramago, Houellebecqa, filmami Michaela Hanekego, co najwyżej, kiedy spróbuje odpowiedzieć sobie na pytanie o cel prowadzenia dziennika i przywoła pamięć żony, Janiny.


Zapiski powstają między 3 września 2010 r. a 1 marca 2011 r., ale pierwszy impuls, który jest – jak pisze Bauman – niejasny, przypada na „chwilę” bezczynności, na moment, kiedy nie ma żadnej książki do napisania, żadnego wykładu do przygotowania, żadnej prośby do spełnienia. Jest to być może czas dobry do konfrontacji z pustką, jaka zostaje po Janinie, która odchodzi, i która nieuchronnie pojawia się, kiedy uwalniamy się od rygoru obowiązku: „Tymczasem po odejściu Janiny sięgnąłem najmroczniejszego dna samotności. Dotarłem do miejsca, w którym gromadzą się gorzkie osady, jej najbardziej gryzące, toksyczne wyziewy. Twarz Janiny jest pierwszym obrazem, jaki widzę na pulpicie po włączeniu komputera (...) Dialog wyklucza samotność...”.


Literatura jako zawieszenie nieobecności? Literatura jako postęp, rozwój, choć – jak mawiał Benjamin – być może wcale nie nakierowana na tę jasność, blask przyszłości, ale będąca ucieczką przed cieniami przeszłości? Ów cień niewątpliwie spowija zapiski Baumana, ten sam cień leży również u podstawy niepewności i niejasności, które są immanentnym doświadczeniem człowieka, ale też rzuca światło. Na drogę bohatera powieści Cervantesa i na drogę ślepców z obrazu Petera Breughla.


„Prawda jest nie do zniesienia – pisze Agata Bielik-Robson – jest jak nokautujący cios prosto w oczy, po którym można tylko stracić przytomność i nigdy więcej się nie podnieść; dlatego, ciągnie Nietzsche, aby żyć, każda jednostka – ale i każda wspólnota – potrzebuje tak zwanych »życiowych kłamstw«, które tworzą wokół niej ochronną otoczkę”.


Potrzebuje „dobrowolnego zniewolenia” – dopowiedziałby Zygmunt Bauman za Etienne’em de la Boétie. Tego zniewolenia, które łączy ślepców we wspólnotę, bo mimo upadków, odpowiedzialność za klęskę ponoszą wszyscy, rozkłada się ona równomiernie na ich barkach.


Wielokrotnie wracałem do obrazu Breughla „Ślepcy”. Do jego pastelowej palety, jakby rozwodnionej jesienną słotą, do jego dynamiki, obcej ślepocie, która jest z zasady statyczna, do tych surowych, strasznych twarzy i oczu, w których specjaliści doszukali się podobno aż pięciu różnych wad wzroku. Teraz zauważyłem coś nowego. „Ślepcy” są świecką, odwróconą wersją ikonicznej Drabiny do nieba. Być może jest to Drabina do piekła, chociaż rów, który ma owo symbolizować, wcale nie jest głęboki. To nie przepaść, w której przepada słuch po nas, w postaci ostatniego krzyku. Piekło być może jest płytkie i brodzimy w nim po kostki. Pomnik Holokaustu w Berlinie też zrazu nie przytłacza. Narasta niepostrzeżenie. Początki są zawsze banalne do momentu, kiedy już jest za późno. Kiedy nie ma już odwrotu.


ZBAWCA RODZAJU LUDZKIEGO


To nie przypadek, że właśnie w kontekście dystopii Houellebecqa, która nie przewiduje społecznego i kulturowego „resetu”, powrotu do dawnego wertykalnego systemu społecznego ani do znaku, który opisuje i zmienia stan rzeczy, powstrzymania „irytującej przypadkowości indywidualnych zachowań”, Bauman wspomina o ślepcach wiodących niedołęgów. Choć akurat w tym miejscu stara się tonować Houellebecqowski pesymizm. W końcu dystopia Orwellowska (może poza nowomową, która dzisiaj w postaci kłamstwa politycznego i medialnego stała się obowiązkowym dyskursem) okazała się proroctwem niespełnionym. Najczarniejsze scenariusze mimo sugerowanej im mocy kinetycznej wciąż, i na szczęście, nie znajdują reżysera. Może więc i Houellebecqowskie memento o niemożliwości odwrotu podzieli los poprzednich proroctw, Orwella, Zamiatina i Huxleya, a my z perspektywy narodowej, etnicznej, klasowej przeniesiemy się na wyższy poziom – ludzkości zamieszkującej wspólną nam planetę? Co ewokować, jak na razie, potrafi tylko marne kino hollywoodzkie z Brucem Willisem w roli American Hero, Zbawcy Rodzaju Ludzkiego.


To nie przypadek również, że właśnie José Saramago jest autorem powieści „Miasto ślepców”, opisującej mechanizmy, które niestrudzenie odsłania w „Dzienniku” Bauman. Przypomnę krótko: tajemnicza choroba powoduje, że ludzie tracą wzrok. Zostają zamknięci przez władze w zakładzie psychiatrycznym. Wewnątrz murów rodzi się nowe prawo, które wyznacza rolę oprawców i ofiar, poddanych i panów.


Owe mury coraz rzadziej wyznaczają granice narodowe, dzielą natomiast coraz bardziej bogacące się 5 proc. populacji, która skupia 1/3 całkowitych, globalnych dochodów i posiadające dokładnie tyle samo 80 proc. Dzielą również obietnice (nadmuchane jak banki spekulacyjne, niczym kredyty suprime) równomiernego podziału dóbr, stanowisk pracy dla młodych ludzi od ich realizacji: „W społeczeństwie klasowym dystrybucja kosztów recesji jest nierównomierna i tylko umacnia cały model. Za recesję zawsze płacą najbiedniejsi”. Ubożenie społeczeństw doprowadza tylko do wzrostu agresji i szerzenia się ekstremizmów, które z kolei umiejętnie wykorzystuje władza, żeby legitymizować swoją obecność oraz odwrócić uwagę od faktu, że nie ma nikogo, kto mógłby i chciałby się zająć rozwiązaniem prawdziwych problemów.


BŁĘDNE KOŁO


Bauman zresztą nie od dzisiaj rozwija teorie (ucieczki od) wolności Fromma. To „wróg” wyznacza granicę państwowości. A także jednoczy to, co rozproszone. Zarówno polityka, jak i religia funkcjonują w przestrzeni ludzkiej niepewności. Obie z niej czerpią, obie też ją powodują. Przez ustalenie tego, co inne, obce, i usunięcie tego poza teren wspólnoty. „Na mocy dekretów otrzymujemy prawo wyboru, ale łącznie z obowiązkiem wybierania, dlatego musimy walczyć o społeczne uznanie naszych form bycia-w-świecie” – pisze Bauman.


Owo uznanie może przyjść tylko od strony autorytetu (np. opinii publicznej, która wyrzuca poza swój obręb wszystkich tych, którzy myślą niekolektywnie). Dla wielu więc walka o uznanie będzie się wiązać z rezygnacją z tego, co w „normalnych warunkach” powinno być tego uznania podstawą.


„Pogłębianie zależności jednostki wobec spraw i struktur od niej niezależnych skrywa się pod maską poszerzania autonomii”. To jest chyba najbardziej dramatyczna konkluzja. I o dziwo wszyscy przyjmujemy to za konieczność. Chcemy bezpieczeństwa, musimy wyrugować ogniska niepokoju. Pragniemy tolerancji – trzeba położyć kres tym, którzy chcą położyć kres tolerancji. Demokracja miała przynieść wyzwolenie od wojen, w imię tego wplątała się w konflikty na Bliskim Wschodzie. Miała krajom za murem berlińskim przynieść dobrobyt – przyniosła, ale tylko wybranej grupie, miała zatrzymać odwrót od sfery publicznej – w istocie przyspieszyła tylko erozję niegdysiejszego monolitu.


***


Czym jest światło na drodze Don Kichota? Bauman powołuje się tu na Milana Kunderę – Cervantes wysłał Don Kichota, żeby zerwał zasłony utkane z mitów, przesądów, które gęsto oplatają nasz świat. Ponosi oczywiście klęskę, widzi świat w całej swojej nagiej i niewygodnej perspektywie, ale jest to również doświadczenie wyzwalające. Zygmunt Bauman nie robi nic innego, jak unosi owe zasłony utkane z „życiowych kłamstw”, z jakimś niebywałym współczuciem dla naszej odwiecznej przypadłości, która każe nam zamykać oczy i zdawać na los równie ślepego przewodnika.  



Zygmunt Bauman, „To nie jest dziennik”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2012