Do czego służy okno

Dziś o poranku światło jest srebrzyste i rozproszone i wyobrażam sobie, że mój wzrok sięga dalekich miejsc, w których doznawałem zachwytu.

01.06.2020

Czyta się kilka minut

Gdy wybierałem miejsce pod niewielką pracownię, szukałem przede wszystkim widoku. Znalazłem go na wzniesieniu nad domem, w którym mieszkamy. Gdy siadam do pracy, przez szerokie okno widzę dolinę zamkniętą w oddali lesistym szczytem Uherca. W krajobrazie dominuje samotny stary jesion. Wydaje się, że rósł tu od zawsze. Nie ma żadnych zabudowań. Niemal nigdy nie zjawiają się ludzie. Czasami zwierzęta. Krowy sąsiada, moje owce, sarny. Raz o świcie widziałem przemykającego samotnie wilka.

Zmieniają się pory roku, światło i pogoda. Nieruchomy, wydawałoby się, pejzaż zmienia się nieustannie. Nie ma dwóch takich samych poranków, nie ma dwu identycznych zmierzchów. Tylko brak uwagi, utrata czujności albo lenistwo sprawiają, że odczuwam coś w rodzaju nudy. Ale przecież nie jest to wina świata, który przypomina węża nieustannie zmieniającego skórę.

Podwójne, szerokie okno wychodzi na wschód. To bardzo ważne: widzieć, jak wstaje dzień. Jak wszystko się zaczyna. Jak podnosi się światło, jak wstaje zza krzywizny Ziemi. Nawet w pochmurne, zimowe dni. Nawet wtedy widać szary blask, który powoli wydobywa z ciemności kształty. Grzbiety wzgórz, zarysy lasu, pojedyncze drzewa. Wstaje zza Uherca – najpierw purpurowe, czerwone, jakby unosiła się powieka świata. Potem złote, coraz wyższe i rzeczy zaczynają rzucać czarne cienie. Każdy szczegół, każde źdźbło zeszłorocznej trawy rzuca cień. Pod sunącym ostrzem blasku znika szron. Poza całym niezgrabnym panteizmem, któremu próbuję tutaj dać wyraz, dobrze jest mieć okno od wschodu, ponieważ wcześniej się wtedy wstaje. W pewnym wieku dostrzega się, że życia jednak ubywa, ale tę stratę można nieco nadrobić, przedłużając sobie dzień.

Piję pierwszą kawę i czekam, aż zza lesistego grzbietu zacznie wstawać słońce. Gdy ma się dość cierpliwości, można dostrzec jego ruch. Wynurza się z ciemnego lasu i zaczyna toczyć łagodnym, wznoszącym się łukiem w prawo, na południe. Oświetla niezmienny krajobraz i zarazem go odmienia. Formując cienie, ponaglając wegetację, wabiąc ptactwo na coroczne gody. Zięby jak niebiesko-rude płomyki, czyże jak złotawe błyski, smoliste kosy.

Gdy zrobi się cieplej, przeniosę się ze spaniem na werandę, która też jest od wschodu. Zagrzebany w śpiwór będę czekał o świcie, aż ogrzeje mnie słoneczny blask. Będę sobie wyobrażał, że słońce budzi mnie na stepie albo gdzieś na Gobi. Od lat niemal co roku wyruszałem latem na wschód. Po prostu pakowałem auto i o świcie ruszałem, by po ośmiu-dziesięciu dniach rozbić obóz w zachodniej Mongolii. Albo na Ałtaju. Albo w Pamirze. Albo właśnie na Gobi. W tym roku wszystko wskazuje na to, że nie pojadę. Wszyscy tego roku dokądś nie pojedziemy. Miałem zamiar rozpalić ognisko gdzieś tam, na wschodzie, i samotnie obejść swoje sześćdziesiąte urodziny. Dość ekstrawagancki pomysł, przyznaję. Ale dziesiątki razy rozpalałem ogień na pięknych pustkowiach. Na stepie, wśród skał, w zakolach rzek, nad jeziorami, gdzie jak okiem sięgnąć nie było ani żagla, ani domu. Rozpalałem ogień z wyrzuconego przez wodę drewna albo wielbłądziego nawozu, siedziałem przy nim, a potem wchodziłem do śpiwora i zasypiałem. Rano budziło mnie słońce. Szczerze mówiąc, spanie na ziemi przy ogniu w Azji Centralnej jest moim ulubionym sposobem spędzania czasu. Możecie Państwo myśleć o tym, co chcecie. W każdym razie będzie mi tego brakowało w tym roku, gdy wielu z nas dokądś nie pojedzie.

Ale zawsze pozostaje okno na wschód. Ekran świata. Wyglądam przez nie wskroś nieruchomego krajobrazu, wskroś teraźniejszości i widzę obrazy, które niegdyś oglądałem. Dziś o poranku światło jest srebrzyste i rozproszone i wyobrażam sobie, że mój wzrok sięga dalekich miejsc, w których doznawałem zachwytu. Mam pewność, że się nie zmieniły, ponieważ składały się głównie z olśniewającej pustki. Jestem pewien, że wyobrażając je sobie, w istocie na nie patrzę. Patrzę na wszystko, co wydarzyło się wcześniej. Być może patrzę na całe swoje życie, które rozpłynęło się przecież w nieruchomym krajobrazie, stając się jego niewidzialną częścią. Tak jak kropla wody staje się częścią oceanu. Żeby to dostrzec, potrzebne jest okno. Tak mi się wydaje. ©


Czytaj: felietony Andrzeja Stasiuka

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23-24/2020