Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak się materia ta pleni, jakby chciała powiedzieć po krakowsku: idze, idze (w wymowie warszawskiej: idźże, idźże), Jerzy, z tym swoim futbolem, daj już se chopie spokój, wiadomo już, że Cracovia nie Pany, Brożek nie Mrożek, a duża wódka lepsza od Dudka (a dwie wódki od Dariusza Dudki, zwłaszcza od ubiegłego wtorku). "Żadne, nie tylko piłkarskie, ale w ogóle żadne dzieło literackie czy filmowe nie przebije godziny 21 w najbliższy piątek" - powiada Mistrz. Pomylił się, ach, jak się pomylił! Sam się potem głowił, jak zwinąć niebacznie wywieszoną flagę, a nawet zaczął ku pokrzepieniu serca czytać Różyckiego, odnajdując dawno zapomniany smak wielkiej literatury.
Problemu tego (życie czy literatura?) nie miały natomiast wymalowane w biało-czerwone barwy dziewczęta, które przyszły na Okęcie witać naszych orłów z okrzykami sugerującymi, że Polska będzie mistrzem świata. Choć optymizm ten w świetle faktów wydał mi się nieco na wyrost, to jednak wszystko temu młodzieńczemu entuzjazmowi wybaczyłem, gdy dostrzegłem w migawce telewizyjnej, co też panny miały napisane wokół szczodrze odsłoniętych pępuszków. Lapidarny napis "Boruc" przypomniał mi sztubackie żarty, kiedy to naszym bohaterem był niejaki druh Boruch, którego nieobecność wyjątkowo często była przez nas - dorastających szczeniaków - podkreślana. Żałować należy, że - jak to się fachowo mówi - w orbicie zainteresowań naszego selekcjonera nie pojawił się napastnik o nazwisku Boruch. Czy Janas odważyłby się nie wziąć Borucha na Mundial? Jak brzmiałyby wówczas tytuły, które niedawno jeszcze głosiły: "Janas nie wziął Frankowskiego"? Czy oznaczałby ten wulgarny tytuł heroiczną, choć może nazbyt libertyńską, odmowę wzięcia łapówki? Może wtedy Janas zostałby bohaterem ludowych opowieści, a nie tylko niesprawiedliwych komentarzy? Może wtedy dramat Janasa przemówiłby do kobiecej wyobraźni? Może wtedy życie zwyciężyłoby futbol jego własną bronią?
Powiada - jakże trafnie! - Jerzy Pilch, że kiedy gramy w piłkę, to gramy MY wszyscy. Małysz przegrywa sam, ale gorycz mundialowej porażki bierzemy na siebie wszyscy. O, miał rację, Jerzy, miał po stokroć rację! Widziałem człowieka, który z tej goryczy jeszcze długo nie mógł się otrząsnąć. Widziałem człowieka, którego życie zgasło jak zapałka pod szklanką. Widziałem człowieka zniszczonego przez polski futbol. A było to tak.
Wchodzę z moim młodym przyjacielem (cokolwiek ta fraza dziś może znaczyć) do Polakowskiego na Tomasza, zjeść taniutko smaczniutki obiadek (kalafiorek, szyneczka wieprzowa, kapustka, te rzeczy). Kuchnia polska, atmosfera familijna, cieplutko, milutko. Jeszcze przy kasie zauważam pusty stolik przysunięty do innego stolika, przy którym nieco zafrasowany, starszy mężczyzna o włosach jak mleko homogenizowane i minie jak mleko zsiadłe. Przed nim pusty talerz. Facet siedzi i siedzi, cała kolejka się przesunęła, my z nią, facet nic. Siedzi. Ja dosiadam się pierwszy, kolega czeka na swoją roladę. Rozkładam swoją szyneczkę, kładę ostrożnie kalafior z bułeczką, bo stoliczek malutki, stawiam szklaneczkę zimnego piwka (ach, jaki upał!) i zaczynam niepewnie jeść. Czuję na sobie czujne spojrzenie emeryta, troszkę mi szynka przestaje smakować, staram się nie patrzeć w jego stronę, bo czuję ciężką atmosferę klęski w powietrzu, kolega z odsieczą się zjawia i w tym momencie gość się zrywa i szybkim krokiem odchodzi od stolika.
Uff! Oddycham z ulgą, kolega stawia na sąsiednim stoliku talerz z zupą i już zamierza usiąść naprzeciwko, gdy nagle, nie wiadomo skąd, jak grom z jasnego nieba spada na nas - a właściwie na mojego kolegę - okrzyk: "Gdzie się wpieprzasz?!". Zamarliśmy. Stał nad nami emeryt z szaleństwem w oczach, talerzem pierogów w dłoni i przemawiał językiem nienawiści. "Co się wpieprzasz? Nie widzisz, że po drugie poszłem?". Przeprosiliśmy. Pochyliliśmy głowy nad talerzami. Zaczęliśmy jeść.
Ale nie po to z moim młodym przyjacielem studiujemy mozolnie literaturę, żeby nie domyślać się, że nie szło tu o żaden brak wychowania, że rzecz nie w chamstwie, nie w prostactwie leży, lecz w futbolu.
A ściślej, w sromotnej porażce Polaków na niemieckim Mundialu. Nabieraliśmy nad swoimi szyneczkami pewności, że w ten oto dziarski sposób manifestuje się polski honor dotknięty do żywego przez obce narody, obce rasy. Zdanie "co się wpieprzasz?" w swym opalizującym znaczeniami bogactwie kryło w sobie nie tylko karygodny wślizg Neuville'a, ale też całą traumatyczną przeszłość polskiego narodu: pamięć rozbiorów, sowiecką okupację, Leszka Balcerowicza, prezydenturę Aleksandra Kwaśniewskiego, ba!, nawet słynna fraza "spieprzaj dziadu" dała się tu wychwycić uchem nawykłym do tropienia intertekstualnych aluzji. W tym patriotycznym sprzeciwie wobec obcej ingerencji usłyszeliśmy głos uciskanego polskiego narodu, któremu zawsze wiatr w oczy wiał, któremu zawsze niefart był pisany i który mimo wszystko wierzył, że będzie lepiej, że Sowieci wymrą, że Balcerowicz odejdzie, a Frankowski (choć nie gra) strzeli bramkę.
Było jasne, że kiedy Polak zmienia się w chama, to może to być tylko owoc długowiecznej niewoli albo przegranej z Ekwadorem. Sami z siebie Polacy odznaczają się wyjątkową elegancją, kulturą osobistą i ogładą, co może poświadczyć pani Beata Tyszkiewicz. Gdybyśmy więc nie mieli Balcerowicza i wygrali z Ekwadorem, to nasz rozmówca na pewno powiedziałby tak: "Bardzo przepraszam, nie chciałbym Panom w ich szlachetnej i wielce uczonej pogawędce przeszkadzać, ale ja tylko na chwilę odszedłem od stolika i teraz chciałbym przy nim kontynuować mój skromny posiłek, więc gdyby to Panom nie przeszkadzało i przestawilibyście Panowie swoje talerze na Wasz stolik, to byłbym Wam bardzo wdzięczny. Możecie oczywiście Panowie tego nie robić, albowiem wybór to rzecz święta, ale wtedy nie miałbym gdzie swojego talerza postawić, co znacznie skomplikowałoby mój obiad". Tak właśnie, jak wiadomo, przemawia sama substancja polskości. Ale substancja ta, przez Carycę Katarzynę, sędziego Padureanu oraz Axela Springera srodze doświadczona, musi oszczędzać siły na jeszcze sroższe plagi, na jeszcze dotkliwsze poniewierki. Z definicji niejako musi bronić swojej substancjalności przed uszczupleniem poprzez mowę. W takiej sytuacji ontologicznej jasne się stało, że zdanie "gdzie się wpieprzasz?" musiało być brane cum grano salis. Jeśli nie alegorycznie, to przynajmniej mistycznie. A jak nie mistycznie, to przynajmniej poważnie.
Wszystko toczyło się więc w rytmie patriotycznym i tak zostało już do końca. Katastrofa nastąpiła nadzwyczaj szybko, a gdybyśmy, zamiast oddawać się zgubnej historiozofii, słyszeli, co staruszek krzyczał nam od jakiegoś czasu do uszu, wcześniej znalibyśmy koniec tej smutnej historii. Oto nasz brat w niedoli obrzucił pogardliwym spojrzeniem mojego młodego przyjaciela, popatrzył ze wstrętem na moją brodę i okulary, po czym manifestacyjnie odszedł do innej sali, wrzeszcząc na całą salę: "idę stąd, bo tu śmierdzi czosnkiem". Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Powąchałem moją szynkę wieprzową: pachniała rozmarynem.