Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od kilku lat mówi się o "znudzonych wyborcach", o "braku alternatywy", "zagubieniu elit", o "paraliżu na lewicy", która nigdy nie będzie zdolna do przejęcia władzy, itd. Wskazuje się przy tym, że malejąca aktywność wyborcza to tendencja ogólnoeuropejska: im mniej osobiście odczuwamy ciężar polityki, tym mniej się nią interesujemy. I że tendencja ta bywa odwracalna nie wtedy, gdy pojawia się ktoś z ciekawym programem, ale wtedy, gdy w grę wchodzą silne emocje: lęk przed kryzysem, obawy związane z napływem imigrantów, ujawnione afery, ostry i spersonalizowany konflikt polityczny.
Wyborcę takiego jak ja mobilizuje co innego. Ja chcę znać program. I to nie ten, który jest powieszony na stronach internetowych partii, ale ten, który dana osoba nosi w głowie. Dlatego uważnie słucham tego, co mówią politycy. I nic mnie nie zniechęca do głosowania bardziej niż odkrycie, że te głowy są puste lub co najwyżej grzechocze w nich kilka idei okrągłych jak kule. Niestety, takich polityków przybywa.
W popularnym, wysokonakładowym tygodniku czytam np. wywiad z prominentnym politykiem dużej partii, która po nadchodzących wyborach na pewno znajdzie się w parlamencie. Dziennikarz pyta bardzo prosto: "Czym chcecie przyciągnąć wyborców?". Jest to tzw. pytanie otwarte, które rozmówcy daje możliwość pójścia w dowolną stronę. Jako czytelnik liczę na kilka konkretów: będziemy prywatyzować albo wyhamujemy prywatyzację, podniesiemy lub obniżymy podatki, wprowadzimy ułatwienia dla drobnych przedsiębiorców albo zlikwidujemy becikowe. Nic z tych rzeczy. Polityk odpowiada tak (wczytajmy się uważnie w każde słowo): "Idziemy do wyborów z konkretnym przesłaniem: jesteśmy partią programową, która ma propozycje, jak rozwiązać problemy Polaków. Dlatego będziemy prowadzić kampanię merytoryczną, bez propagandy i pustego bicia piany jak [tu pojawia się nazwa innej partii]". Po czym dowiadujemy się, że na kongresie ugrupowania, do którego polityk należy, przedstawiono program "obejmujący wszystkie dziedziny życia: od gospodarki i finansów publicznych, poprzez oświatę i szkolnictwo wyższe, po nowelizację konstytucji", tyle że dziennikarze zignorowali to wystąpienie.
Tygodnik sympatyzuje z partią, którą reprezentuje polityk. Prowadzący rozmowę zna jednak swój fach i zwraca uwagę, że na stronie internetowej partii "propozycji merytorycznych nie ma". Polityk pomija tę wątpliwość i odpowiada tak: "Cały czas mówimy o konkretach, co dwa tygodnie organizujemy konferencje prasowe, na których składamy konkretne propozycje merytorycznych rozwiązań". Ale zamiast podać choć jeden przykład, przechodzi do ataku: "Trzeba mieć świadomość, że istnieje wielka dysproporcja na naszą niekorzyść w sposobie prezentacji w mediach publicznych naszych działań...". A mówi to w dużym tygodniku, który dociera do przeszło stu tysięcy czytelników, który dał mu szansę zaprezentowania programu własnej partii - i którą to szansę ów polityk właśnie zmarnował.
Nie ma większego znaczenia, z jakiej partii jest ten polityk, takich ludzi spotkać można w każdym ugrupowaniu. Choćbym miał nie wiem ile dobrej woli, nikt mnie nie przekona, że ten człowiek wie, co robi. Może wie, co robi jako funkcjonariusz partii (chce przede wszystkim w niekorzystnym świetle przedstawić przeciwników), ale na pewno nie jako ktoś, kto ma się troszczyć o dobro wspólne.
Powtórzę: niestety, takich polityków przybywa.