Czerwone pelargonie

Władze RP po raz drugi odmówiły potwierdzenia naszego obywatelstwa Lili Thau, polskiej Żydówce z Hajfy, która nigdy się go nie zrzekła, a w Yad Vashem walczy, by Polacy otrzymywali tytuły Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. Powód odmowy? Jest... kobietą.

03.06.2008

Czyta się kilka minut

Nie, ja się nie czuję dotknięta - mówi Lili Thau z uśmiechem. - Trudno obrazić się na Polskę.

- Wstyd mi za rządzących - przyznaje mecenas Maria Hołubowicz, która podjęła się prowadzenia jej sprawy. Pokazuje ostatnią decyzję Departamentu Obywatelstwa i Repatriacji MSWiA, powołującego się na przepisy z 1920 r. Mówią one m.in., że kobieta zamężna traci lub zyskuje obywatelstwo wraz z mężem. A mąż Lili Thau, też polski Żyd, stracił je, bo w 1948 r. odbył służbę w izraelskim wojsku. Według ówczesnego prawa każdy, kto był w obcej armii, przestawał być polskim obywatelem. - Oczom nie mogłam uwierzyć - denerwuje się pani mecenas. - W demokratycznym państwie prawa, w XXI w., powoływać się na przepisy, które dyskryminują kobietę, są niezgodne z międzynarodową Deklaracją Praw Człowieka, a także z naszą Konstytucją? To hańba.

- Tak, to są przepisy niesprawiedliwe - przyznaje Wioletta Paprocka, rzecznik prasowy MSWiA. - Ale w sprawach o stwierdzenie obywatelstwa musimy je stosować, bo obowiązywały wtedy, kiedy pani Thau je straciła. Takie jest prawo.

W zmaganiach z urzędniczą machiną Lili Thau i Maria Hołubowicz mają wspólnego sojusznika: pamięć.

Pamięć Lilki: dworzec kolejowy w Kopyczyńcach na zachód od Lwowa, środek lata 1943 r. "Proszę pana, ja jestem Żydówką, ja muszę uciekać" - zwraca się do jedynego człowieka na peronie. Ten wyjmuje z kieszeni klucz: "To do mojego pokoju w Czortkowie. Kolejowa 18. Jedź tam i czekaj".

Pamięć Marii: dzieciństwo, pierwsze lata po wojnie. Jej ojciec, krakowski prawnik, dostaje list z Izraela. Chce go tam zaprosić Żydówka, którą ukrywał. Jak? Dlaczego? Tego Maria nie wie.

Człowiek z peronu nazywał się Anatol Leopold Papierkowski. Był ojcem Marii. Nie zdążył jej opowiedzieć historii ocalenia 16-letniej dziewczyny spotkanej przypadkiem w zabitej dechami dziurze na Kresach. Nie dotarł do Izraela. Wkrótce umarł na guza mózgu.

Przez pół wieku losy Lilki pozostają Marii nieznane. Przez te same lata Lilka mocuje się ze swoją przeszłością. Myśli: nigdy tam nie wrócę. "Tam" oznacza Polskę. Lwów. Dom. Komin.

Korzenie

Matka, Bela, z domu Haber, jak na owe czasy wyzwolona - po studiach politechnicznych pracuje w fabryce farb i lakierów przedsiębiorstwa Blemenfeld i Spółka. Po wybuchu wojny firma rozkwitnie, bo Niemcy będą potrzebować chemikaliów do samolotów i łodzi podwodnych.

Ojciec, Zygfryd Chuwis, stomatolog. W 1921 r. bije się o polski Lwów z Ukraińcami. W 1939 r. idzie wojować z Niemcami jako oficer, wraca po klęsce wrześniowej. Gdy do Lwowa wchodzą Sowieci, mówi 12-letniej Lilce: "Ty do pionierów nie wstąpisz, w czerwonej koloratce chodzić nie będziesz. Tu jest Polska".

W wolnych chwilach czyta jej na głos "Kordiana", recytuje "Pana Tadeusza". Do dziś Lilka potrafi przytoczyć całe wersy.

Kiedy Niemcy przepędzają Sowietów, na ulicach słychać ich pieśń: "a my będziemy wesoło śpiewać, gdy spod noża tryśnie żydowska krew". Z okien w samym centrum Lilka obserwuje Ukraińców i Niemców plądrujących mieszkania Żydów. U Chuwisów rozpruwają materace - nic nie znajdują. Na ulicach pojawiają się obwieszczenia: każdy Żyd musi nosić opaskę z gwiazdą Dawida, a jeśli skończył 13 lat - pracować na potrzeby przemysłu wojennego. Więc Bela posady nie traci. Zygfryd schodzi do piwnicy, gdzie zakonspirował radio, które łapie zagranicę. Przynosi straszne wieści: Kijów padł, Francja skapitulowała, Londyn zbombardowany. Żadnych szans, że to się skończy.

Zaczyna się głód. - W głodzie najgorszy jest rozjuszony potwór, co ci rozdziera wnętrzności - tłumaczy Lili Thau. - A także przywidzenia. Widzisz talerze pełne jadła. Czujesz zapach ciasta, pieczeni, sosów. A kiedy po nie sięgasz, umykają w nicość.

W tym czasie Lilka chodzi odbierać chleb z przydziału: ćwiartkę na tydzień. W drodze do domu bije się z myślami: zjeść swoją porcję od razu i na chwilę przechytrzyć potwora, czy czekać, aż Bela podzieli cząstki na każdy dzień. I wbija wzrok w ten chleb: a może odpadnie drobina.

Do miasta zjeżdżają chłopi. A to trochę mąki mają, a to parę kartofli. Pieniędzy nie chcą, bo bezwartościowe; jeden dywan wybiera, drugi palto. Czasem Bela gotuje cienką zupę z krup, ale oboje z Zygfrydem nie jedzą, że niby nie głodni: podsuwają talerz Lilce. Niebawem ojciec dostaje z głodu żółtaczki. Ulicami snują się opuchnięci ludzie. Co zrobią krok, to siadają. Bywa - już się nie podnoszą.

W potrzasku

Raz ktoś dzwoni do drzwi. Zygfryd staje jak wryty, bo to gestapowiec z bolącym zębem. Wkrótce zacznie przyprowadzać kolegów - ani śniło im się płacić.

Wieczorami Zygfryd uczy córkę matematyki, czytają Tuwima, Leśmiana. Gdy Lilka kończy 13 lat, zachodzą w głowę, jak załatwić jej prawo do życia. W końcu Beli udaje się umieścić ją w fabrycznym oddziale kredek.

Tymczasem wychodzi zarządzenie, że Żydzi mają się przenieść do osobnej dzielnicy, jednak Niemcom wygodniej mieć dentystę w centrum - pozwalają Chuwisom zostać.

A w mieście nasilają się akcje. Raz starców zabierają, raz dzieci, raz chorych. Nowe zarządzenie nakazuje poświadczać pozwolenie na pracę policyjną pieczątką. Niemcy nie podbijają jej kilkorgu pracownikom, w tym Lilce. Tak traci prawo do życia.

Odtąd Bela ukrywa ją na terenie fabryki: na strychu, pod schodami, w piwnicy; rozkłada posłanie na cegłach, deskach. Po zmierzchu wymyka się do domu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, bo Zygfryd ukrywa tam swoją matkę i ciotkę. Kiedyś wraca blada. Dozorca zdał relację: przyszli po inną rodzinę żydowską z kamienicy, a tam spytano: "Dlaczego tylko nas zabieracie?" i wskazano mieszkanie Chuwisów.

Wszyscy zginą w Bełżcu.

Tydzień po tym, jak zabrali Zygfryda, Niemcy urządzają w fabryce łapanki na tych bez przepustek. Bela co i raz budzi Lilkę w nocy: "Wstawaj, trzeba schować się gdzie indziej". Jednego ranka słyszą kroki. Wychodzą na podwórze, gdzie stoją cysterny z chemikaliami. Bela sprawdza - jedna niepełna. "Wchodź" - nakazuje. I Lilka stoi w tej cysternie na drabince, aż ją matka zawoła. Potem cała skóra ją świerzbi, długo myje się terpentyną.

Jest sierpień 1942 r., południe. Siedzą obie w pokoju Beli. Naraz do drzwi zmierza trzech gestapowców. Na ucieczkę już za późno. Wzrok Beli pada na kasę pancerną. Jakimś cudem - bo drobna jest, niewysoka - przesuwa ją i raptem w ścianie ukazują się małe drzwiczki do fabrycznego komina.

Lili Thau: - Wepchnęła mnie tam. Do jednego z pracowników powiedziała: "Panie Leinwald, moje dziecko stoi w kominie. Jeśli mnie zabiorą, niech ją pan wypuści". To były ostatnie słowa mamy, jakie słyszałam.

Cisza. Ciemność. W kominie nie da się uklęknąć ani usiąść, miejsca jest tyle, że można tylko stać. Lilka wali w mur. Krzyczy. Żadnej reakcji. Przed oczami śmigają obrazy z wakacji u dziadków w Horodence, sceny z malowideł lwowskich świątyń; prorocy z rozwianymi włosami, rozbuchane jęzory piekielnego ognia. W głowie dudnią strzępy cytatów z rozmów, książek. Przytomność raz odchodzi, raz wraca. Czas zawiesza się w czarnej dziurze.

Zanim wróci Leinwald, minie doba. "Ja mam - powiada - wiadomość od twojej mamy". I wyciąga zza pazuchy zwitek papieru. Na nim parę słów nabazgranych ołówkiem: "Kochanie, prawdopodobnie już się nie zobaczymy. Postaraj się wyrosnąć na porządnego człowieka". A Lilka umorusana od sadzy wybiega na podwórze. "Do mamy!" - woła w kółko, chce, żeby i ją zabrali. Aż zauważa ją Sonia, Żydówka, koleżanka Beli, myje, karmi. Wieczorem prowadzi do jakiegoś chuderlaka w okularach, zamelinowanego w lichej kamienicy na uboczu. "Ratować ją trzeba" - mówi, bo to fałszerz dokumentów. I wkrótce dostaje Lilka metrykę na nazwisko Ludwika Muszyńska. Historia jej nowego życia jest krótka: matka umarła przy porodzie, ojca, polskiego oficera, wywieźli na Sybir. "Pojedziesz do jakiejś małej miejscowości - instruuje Sonia - powiesz, że masz suchoty, trzeba ci pić dużo mleka i oddychać świeżym powietrzem. Podobnaś do Polki. Przeżyjesz". Na co Lilka: "Ja nie chcę żyć". A Sonia: "Musisz".

Plan jest taki: o zmierzchu Lilka wyjdzie z getta przez dziurę w parkanie i zedrze opaskę. Podąży na dworzec. Tylko ma się nie odwracać za siebie. Ale ona nie słucha. Jej ostatni obraz tego miejsca: trzynaście postaci czerniejących na tle zabudowań niczym znieruchomiałe w locie gawrony: tego dnia powiesili cały Judenrat.

Lili Thau: - Szłam na dworzec jak żona Lota.

Świerszcze

Pierwszy z brzegu pociąg, w jaki wsiada po nocy spędzonej w poczekalni, po kwadransie zatrzymuje się w polu. Słychać strzały. Gdy pociąg rusza, do przedziału wchodzi czterech Ukraińców. "Zrobilim porządek z Żydowicą, co próbowała uciec z Lwowa" - chwalą się podróżnym. Wyjmują wódkę. "Pij głupawa" - jeden podsuwa Lilce butelkę po nos. Jej serce: bach, bach; nie wolno jej zwracać na siebie uwagi, więc łyka. Kaszle. Purpurowieje. Myśli: "zwiewać". Po paru godzinach pociąg znów staje. W oknach stacyjnego budynku przyciągają czerwone pelargonie. Chwyta swój tobołek.

- Tak, być może o moim ocaleniu zadecydowały czerwone pelargonie - mówi dziś Lili Thau.

Pewne jest natomiast, że to nie one ściągnęły w te strony Anatola Papierkowskiego. Maria Hołubowicz: - Ojciec działał w konspiracji. Współkierował firmą w Czortkowie, która organizowała zwózkę drewna na potrzeby Rzeszy. Firma była przykrywką dla ratowania ukrywających się przed Niemcami warszawiaków.

Kiedy Anatol przyjeżdża w interesach do Kopyczyniec, nocuje czasem w domku miejscowego kolejarza, Józefa Bartoszyna. To u niego wynajmuje pokój "lecząca suchoty" Lilka. Tak się poznają. Raz, gdy nikt nie słyszy, Papierkowski mówi: "Lidka (tak na nią wołali), jakbyś była w tarapatach, daj znać. Ja swój chłop jestem".

A Lilce cała krew odpłynęła. Bo jeśli on poznał, że jest Żydówką, to inni też mogą. Tym bardziej że przed Wielkanocą Lonka, córka Bartoszyna, zagaduje: "A kiedy ty do spowiedzi pójdziesz? Bo my wszyscy komunię bierzemy". "Już byłam" - kłamie Lilka. A Lonka opowiada, jak to w sąsiedniej wsi jakaś Żydówka udająca katoliczkę wzięła hostię i natychmiast trupem padła. Więc Lilka przy komunii ze strachu zamknęła oczy.

W czerwcu 1943 r. idzie z Lonką do sąsiadów na bibkę. Patefon gra, pary tańczą, a tu raptem wyrasta przed nią Bimo Jaremko, szkolny kolega ze Lwowa, Ukrainiec. "Sprytna z ciebie Żydowica - syczy jej do ucha. - Ale ja cię poznałem".

Nie mija miesiąc. Przechodząc główną ulicą, spotyka zawiadowcę stacji. Ten chwali się: wczoraj jego żona wyprawiała imieniny. Jaremko jak sobie popił, przysięgał jednemu Niemcowi, że ta Muszyńska to Żydówka. I Niemiec wysłał do Lwowa jej dane, żeby sprawdzili, czy prawdziwe.

Lili Thau: - Pamiętam, że głośno cykały świerszcze.

Jak stoi, idzie na dworzec. Tu jak spod ziemi wyrasta Papierkowski. Niczemu się nie dziwi. Uspokaja. Daje klucz.

Pokój w Czortkowie nie ma wody ani wygódki. Pada deszcz - Lilka chwyta krople do doniczki. Papierkowski zjawia się nazajutrz z dobrymi wieściami. Załatwił jej pracę. "Idź, przedstaw się dyrektorowi. Tylko się po mieście nie kręć" - przestrzega. Kiedy Lilka wraca z firmy, dostrzega jakąś nalepkę na słupie telegraficznym. Jakoś ją do niej ciągnie. Patrzy, a tam jej fotografia. Poniżej anons: w okolicy pod fałszywym nazwiskiem ukrywa się Żydówka. Tego, co pomoże ją złapać, czeka nagroda.

Zaalarmowany Papierkowski od razu pakuje ją do pociągu: "Pojedziesz do Brzeżan. Tam cię odnajdzie nasz człowiek".

Nazywał się Adam Kunz, miał 24 lata, prowadził w Brzeżanach filię tej firmy drzewnej. Ukrywał się, bo zabił gestapowca. Jego żona, Nela, 21-letnia, miała twarz gwiazdy filmowej z niemych filmów. Powiedzieli: "Bierzemy cię do siebie".

Tymczasem zbliża się rosyjski front i grupy banderowców urządzają rzezie na Polakach. Adam robi pod drzwiami zapory ze stołu, krzeseł, materacy. Gdy jednej nocy dobijają się, przeklina po niemiecku: "Was für Schweine sind das?!". Podziałało. Ale Nela jest niespokojna. "Dowiedzą się, że my nie Niemcy, i zamordują". A Lilka: "Nie zginęłam jako Żydówka, to zginę jako Polka". Na to Adam wyciąga butelkę wódki, cebulę na zagryzkę. "Jak wrócą - powiada - lepiej żebyśmy trzeźwi nie byli".

Nie wrócili. Mimo to Kunzowie postanawiają uciekać. Lilkę posyłają do Sambora, do rodziców Neli. Tak doczekają wejścia Rosjan.

Po wojnie Lilka zapyta: "Czemu mnie ratowaliście?". "No jak to - zdziwi się Nela - taka młoda byłaś".

Drzewka

W wyzwolonym Lwowie Lilka idzie do synagogi, gdzie zgłaszają się ocaleni. Z blisko 160 tysięcy lwowskich Żydów przeżywa pięciuset, ale nikt z jej bliskich. Miasto dostaje się w ręce Sowietów, więc polscy obywatele masowo ciągną na zachód. Lilka z nimi.

Kiedy docierają do Lublina, zaczynają dziać się z nią dziwne rzeczy: niby oddycha, a jakby nie oddychała. Niby widzi drzewa, a jakby nie widziała. Dzień czy noc, deszcz czy pogoda, a jej się zdaje, że wszystko czarne jak sadza w kominie. Rozgląda się: naokoło ktoś kogoś ma, do kogoś należy, a ona bezpańska, sama. Mówi: - Ja z tęsknoty wariowałam.

Gdy poznaje grupę ocalonych, którzy organizują podróż do Palestyny, decyduje: "Jadę". Powiadamia Kunzów. "Boże Święty - pisze Adam w liście - ja bym cię posłał do szkół, kształcił. Szkoda, żebyś się na obczyźnie błąkała".

Ale stamtąd dalej do komina - myśli Lilka. W 1948 r. wychodzi za mąż, rodzi trzy córki. Jednak pamięć nęka; to życie w dwóch planach: teraźniejszym - namacalnym, i przeszłym - jeszcze wyrazistszym. Bywa: nie śpi po nocach albo śnią się jej ostatnie słowa Beli. I Leinwald.

Kiedyś, przechadzając się między drzewkami z nazwiskami Sprawiedliwych w Jerozolimie, wpada na pomysł: - Każdy ocalony Żyd musiał mieć swojego Polaka, a najczęściej kilku. Ja będę to dokumentować.

Zaczyna od swoich. Szuka rodziny Papierkowskiego, potem chce postarać się dla niego o tytuł Sprawiedliwego post mortem. Ale kontakty z komunistyczną Polską są utrudnione, nadzieja słabnie. W 1987 r. na uroczystość posadzenia drzewka sprowadza Nelę. Samą. Adam już nie żyje; głupio umarł. Chcieli mu wyciąć migdały, spartolili i się wykrwawił. W drodze z lotniska obydwie chlipią. Nela zmarła w 2006 r.

Gdy kibuc im. Bohaterów Gett ogłasza, że potrzebuje ochotników do tłumaczenia relacji ocalonych ze swojego archiwum, Lili Thau zgłasza się jako wolontariuszka. Przekłada z polskiego świadectwa, tysiące kartek. Niebawem doceniają to w Jerozolimie, zapraszają do pracy w Yad Vashem. Wygląda to tak: komisja ma nieparzystą liczbę członków, większość przyjmuje rolę adwokata diabła. Lilka występuje z wnioskiem. Broni go, przekonuje. Tak doprowadza do uhonorowania setek Polaków. Jej mieszkanie w Hajfie pęka od teczek z dokumentami. Gdy ktoś palnie, że wszyscy Polacy to antysemici, wskazuje na teczki. Mówi: "Tu jest prawda".

Ale czy ta działalność ma jakiekolwiek znaczenie dla urzędników rozpatrujących wniosek Lili Thau o stwierdzenie jej polskiego obywatelstwa? - Nie - przyznaje Wioletta Paprocka z MSWiA. - Zasługi dla Polski mogą być rozważane w procedurze o nadanie obywatelstwa polskiego przez prezydenta RP.

- Lili Thau to nie jest piłkarz Roger - ripostuje mecenas Hołubowicz. - Ona się Polką urodziła i być nią nie przestała. Prosić o nadanie polskiego obywatelstwa komuś, kto nigdy się go nie zrzekł, to absurd.

Spotkania

"Z nastaniem wolnej Polski w mocowaniu się Lilki z przeszłością dokonuje się przełom. Jej dorastająca wnuczka nalega: "Pokaż mi tamte miejsca".

Nieoczekiwanie przełom następuje też w sprawie Papierkowskiego. W 1991 r. Maria Hołubowicz jedzie po raz pierwszy do Izraela służbowo: próbuje odnaleźć Żydówkę, którą ratował ojciec. Zna tylko jej nazwisko panieńskie, poszukiwania nie dają rezultatu.

Maria: - Tuż przed Bożym Narodzeniem 2006 r. zadzwoniła do mnie przyjaciółka siostry. Leć do kiosku - mówi. - W "Newsweeku" chyba napisali o twojej Żydówce.

Lili: - Gdy usłyszałam w słuchawce jej głos, odebrało mi mowę.

W tym czasie dojrzewa w niej przekonanie, że przeszłość domaga się jakiegoś rytualnego zwieńczenia. Bo czy ona, Lili Thau, nie jest winna tego przyszłości? I oto, ku własnemu zdumieniu, godzi się: "Jedźmy »tam«". Tą decyzją obwieszcza światu: przecież żyję, wygrałam. To powrót ostentacyjny, gwarny, bo towarzyszy jej połowa rodzinnego klanu, ona - najstarsza, najmłodszy - 2,5-letni prawnuk. Po drodze zatrzymują się w Warszawie i w Krakowie. We Lwowie oglądają rumowisko po fabryce Blumenfeld i Spółka, w środku dwa zmurszałe kominy. - Jak ty mogłaś się w tym zmieścić - dziwi się wnuczka. W Kopyczyńcach zachodzą do kościoła, w którym Lilka nie padła trupem. Jak proboszcz tę opowieść usłyszał, objął ją i zapłakał. Wszyscy zapłakali.

Po wielkim powrocie Lili Thau jest spokojna, jakby obie, Polska i ona, odczuły ulgę. Pomyślała: ja to pogodzenie przypieczętuję. I napisała pismo w sprawie obywatelstwa. Po drugiej odmowie powiedziała mecenas Hołubowicz: - Daj już spokój, nie walcz.

A Lili: - Co by na to powiedział mój ojciec? - i odwołała się. Rozprawa w Sądzie Administracyjnym odbędzie się 13 czerwca.

W 2000 r. Lili Thau była jedną z bohaterek książki Elżbiety Isakiewicz "Ustna harmonijka. Relacje Żydów, których uratowali od Zagłady Polacy"; w grudniu 2006 r., gdy pierwszy raz odmówiono jej polskiego obywatelstwa, nasza autorka pisała o niej w "Newsweeku".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2008