Czekając na podwójne uderzenie

W Ameryce Południowej mówi się o nim: „wirus bogatych”. Także w Chile, gdzie epidemia ujawnia słabości systemu ochrony zdrowia i skalę nierówności społecznych.
z Santiago de Chile

20.04.2020

Czyta się kilka minut

Kelnerki proszą przechodniów o wsparcie finansowe po tym, jak straciły pracę z powodu zamknięcia restauracji i barów. Valparaíso, Chile, 9 kwietnia 2020 r. / RODRIGO GARRIDO / REUTERS / FORUM
Kelnerki proszą przechodniów o wsparcie finansowe po tym, jak straciły pracę z powodu zamknięcia restauracji i barów. Valparaíso, Chile, 9 kwietnia 2020 r. / RODRIGO GARRIDO / REUTERS / FORUM

Mężczyzna ubrany jest w szpitalny strój i ochronną maseczkę. Ma uśmiechnięte oczy, a w ramionach trzyma niemowlę: swoją nowo narodzoną córeczkę. Tak wygląda ostatnie zdjęcie 34-letniego Francisa Zamory, zrobione 16 marca na oddziale położniczym jednego ze szpitali w Santiago, stolicy Chile.

Tego dnia bohater fotografii nie mógł mieć świadomości, jak krótko będzie trwać jego szczęście. Kilka dni po narodzinach dziecka poczuje się słabo, a każdy kolejny dzień przyniesie pogorszenie. Wkrótce później, 28 marca, umrze. Pogrzeb będzie musiał być skromny, przyjdzie trochę osób z rodziny i kilku przyjaciół. Po ceremonii najbliżsi wypuszczą w niebo – nieznośnie tego dnia błękitne i słoneczne – garść białych balonów, które wzniosą się nad miasto i poszybują w kierunku otaczających je Andów.

Francis Zamora to jedna z najmłodszych ofiar COVID-19 w Chile. Zrobiło się o nim głośno nie tylko z powodu wieku, ale także okoliczności, w jakich zmarł. Mężczyzna mieszkał w Puente Alto, jednej z uboższych dzielnic Santiago. Wkrótce po tym, jak zauważył u siebie podejrzane objawy – m.in. dokuczliwy kaszel i wysoką gorączkę – szukał pomocy w dwóch publicznych szpitalach w okolicy. W obu odmówiono mu zrobienia testu na obecność SARS-CoV-2, choć należał do grupy ryzyka – miał cukrzycę i nadciśnienie.

Gdy symptomy się nasiliły i Francis zaczął mieć problemy z oddychaniem, trafił do trzeciej z kolei placówki. Tam zrobiono mu test. Zanim jeszcze nadeszła diagnoza (wynik pozytywny), mężczyzna umarł


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


Leczenie dla wybranych

O SARS-CoV-2 w Chile, podobnie jak w innych południowoamerykańskich krajach, mówi się: „wirus bogatych”. Został tu bowiem przywieziony przez tych, których stać na podróże do Azji czy Europy. Pierwszymi nosicielami byli głównie Chilijczycy z barrios cuicos, zamożniejszych dzielnic stolicy. Ale zgodnie ze swą naturą koronawirus szybko opanował wszystkie grupy społeczne – i przy okazji zaczął ujawniać potężną skalę panujących w kraju nierówności. Tych samych, z powodu których miliony Chilijczyków wyszły kilka miesięcy temu na ulice.

Niewykluczone, że teraz dotknie głównie najuboższych. Tych, którzy nie mogą pozwolić sobie na pracę z domu – w tym wielu seniorów, dorabiających do niskiej emerytury. A także tych, których nie stać na regularne ubezpieczenie, dla których koszty ewentualnego leczenia oznaczają równowartość paru miesięcy pracy. W grupie ryzyka są więc nie tylko ludzie starsi, lecz również tacy jak Francis Zamora, którego nie było stać na opłacenie diagnozy w prywatnej klinice.

Przy okazji wiadomości o jego śmierci podniesiono temat nieprzejrzystości informacji o dostępności testów oraz różnic w podejściu do pacjenta w szpitalach publicznych i prywatnych. Te pierwsze cierpią na braki w infrastrukturze i dofinansowaniu oraz niedostatki personelu, z kolei na wizytę w tych drugich stać w Chile nielicznych – szacuje się, że na prywatne usługi decyduje się nie więcej niż 8 proc. społeczeństwa.

Pacjent jako klient

Zaczęto też głośniej mówić o tym, że skrajnie wolnorynkowa natura tutejszej ekonomii wprowadza selekcję pacjentów już na pierwszym etapie, czyli na poziomie dostępności testu. Bo choć w klinikach prywatnych jest o niego łatwiej, to jego ceny jeszcze w połowie marca wynosiły w nich 40-60 tys. pesos (równowartość 200-300 zł). W niektórych placówkach testy kosztowały nawet 120 tys. pesos (prawie 600 zł).

Dopiero po nagłośnieniu tematu przez media rząd zaczął wprowadzać cenowe regulacje. Według rozporządzeń z końca marca test zarówno w placówkach publicznych, jak i prywatnych ma już stałą cenę: 25 tys. pesos (ok. 130 zł). Podobnie jak koszty hospitalizacji, opłata ta jest zwracana pacjentom posiadającym ubezpieczenie zdrowotne (tzw. Fonasa lub Isapre), zwykle jednak zwrot następuje dopiero po kilku miesiącach. Koszty kilkudniowej hospitalizacji mogą zaś wynieść np. milion pesos (ok. 5 tys. zł), co dla wielu Chilijczyków jest sumą trudną do udźwignięcia.

– Dla sporej części społeczeństwa potencjalne koszty leczenia są trudne do wyobrażenia. Wielu może to zniechęcać do szukania pomocy nawet wtedy, jeśli zauważą u siebie niepokojące objawy – uważa 36-letni Rolando Mancilla, pracownik fundacji społecznej w Santiago. Choć jego pracodawca opłaca mu ubezpieczenie, mężczyzna obawia się kosztów leczenia, bo najpierw musiałby pokryć je sam, aby potem czekać na ich refundację.

– Już na wstępie trzeba zapłacić za test, a później za hospitalizację, nie mając pewności, jaka to będzie suma – wylicza Rolando. – Rachunek jest zwykle wystawiany po zakończeniu leczenia i obejmuje nie tylko łóżko i opiekę lekarską, ale też takie wydatki jak strój szpitalny czy narzędzia wykorzystane przy zabiegach. Nie ma znaczenia, czy mówimy o szpitalu publicznym, czy prywatnym: w Chile na każdym etapie leczenia pacjent jest traktowany jak klient, a jego zdrowie jak produkt. Wygląda na to, że te zasady nie przestają obowiązywać nawet w czasie pandemii.

Stan katastrofy

Szacuje się, że SARS-CoV-2 dotarł do kraju pod koniec lutego. Pierwszy przypadek potwierdzono 3 marca u 33-letniego lekarza z miasta Talca (środkowe Chile), który kilka dni wcześniej wrócił z Singapuru. Od tego czasu do 13 kwietnia potwierdzono 7525 infekcji, co 18-milionowy kraj stawia w czołówce tych państw Ameryki Południowej, gdzie epidemia rozwija się najbardziej dynamicznie. Więcej infekcji zanotowano tylko w dużo bardziej zaludnionych Brazylii i Peru.

To pesymistyczne zestawienie ma jednak pozytywne uzasadnienie: właśnie Chile jest tym państwem regionu, gdzie dane dotyczące pandemii wydają się najbardziej rzetelne, a „wyłapywanie” infekcji – najskuteczniejsze. Choć dostępność testów nadal jest problematyczna, robi się ich tu najwięcej na kontynencie (85 tys.). Dla porównania: w 220-milionowej Brazylii zrobiono dotąd 63 tys. testów, a w 45-milionowej Argentynie – 20 tys.

Dowodem udanej diagnostyki może być też wysoka liczba (ok. 2,3 tys.) wyleczonych i niska śmiertelność: aktualna liczba 82 zmarłych mocno odbiega od trzy- i czterocyfrowych liczb w Brazylii, Peru czy dramatycznie dotkniętym przez pandemię Ekwadorze.

Poza niską śmiertelnością, na tle innych państw Chile wyróżnia się też tym, że rząd dość późno zdecydował się na zarządzenia ograniczające rozwój epidemii i nadal odrzuca możliwość wprowadzenia ogólnonarodowej kwarantanny (jaką ustanowiono m.in. w Peru, Argentynie, Boliwii i Kolumbii). Pierwsze znaczące restrykcje pojawiły się 15 marca, gdy zamknięto przedszkola, szkoły i uczelnie (co najmniej do 24 kwietnia). 18 marca prezydent Sebastián Piñera ogłosił na 90 dni stan katastrofy. Zakłada on m.in. przesunięcie plebiscytu w sprawie nowej konstytucji (z 26 kwietnia na koniec października), godzinę policyjną (od 22 wieczorem do 5 rano) i tymczasowe kwarantanny w kilku miastach oraz dzielnicach Santiago – w zależności od rozwoju epidemii, stopniowo w jednych miejscach nakładane, a w innych znoszone. W całym kraju zamknięto kina, kluby, restauracje, galerie handlowe.

Zima sprzyja wirusowi

Kolejne rozporządzenie wprowadziło obowiązek noszenia maseczek w środkach transportu miejskiego. Powstaną też szpitale polowe na wypadek, gdyby zabrakło łóżek. Ma być ich kilka, a pierwszy otwarto już pod koniec marca w stolicy – na terenie, gdzie zwykle odbywają się koncerty.

– W Chile jesteśmy przyzwyczajeni do różnego rodzaju kataklizmów. Regularnie nawiedzają nas przecież trzęsienia ziemi, tsunami, powodzie, erupcje wulkanów. Nasz rząd ma więc opracowany i wyćwiczony schemat działania w takich krytycznych momentach – opowiada mi Valentina Gutiérrez, lekarka pediatra pracująca w szpitalu w Santiago.

– Teraz postanowiono odwołać się do tych samych rozwiązań. Zobaczymy, na ile będą one efektywne w sytuacji pandemii. Niepokoi mnie, że minister zdrowia długo podchodził do tematu pobłażliwie, a teraz zdaje się zakładać, że kraj radzi sobie w walce z wirusem wzorcowo. Nie byłabym taką optymistką – dodaje stanowczym głosem Valentina.

Lekarka przywołuje szacunki, że w Chile pandemia będzie mieć nie jeden, lecz co najmniej dwa większe szczyty zachorowań: – Pierwszy najpewniej na przełomie kwietnia i maja, a drugi wraz z mocniejszym uderzeniem zimy [która na półkuli południowej wkrótce się zacznie – red.].

– Zimą, w maju i czerwcu, mamy tu zwykle sezon grypowy, wiele osób zapada w tym czasie na różne choroby układu oddechowego, które są niestety chilijską specjalnością – precyzuje Valentina. – Wysokie temperatury sprzyjały dotąd walce z wirusem, ale możliwe jest, że za sprawą nadchodzącego chłodu fala zarażeń znów się podniesie. Wszystko wskazuje więc na to, że największa katastrofa jest dopiero przed nami.

Minister lubi upiększać

Choć minister zdrowia Jaime Mañalich jest zadowolony z obranej taktyki i na codziennych konferencjach prasowych twierdzi, że „wszystko jest pod kontrolą”, to wielu zwykłych Chilijczyków i duża część środowiska lekarskiego patrzy na sytuację podobnie jak Valentina, z większym sceptycyzmem.

Ludzie nie zapominają, że mieszkają w kraju, gdzie na operację w szpitalu publicznym czeka się średnio półtora roku, bo brakuje łóżek i sprzętu. Wiedzą też, że trudno o zachowanie idealnej higieny bez regularnego dostępu do wody – a w takiej sytuacji jest około miliona domów, zwłaszcza na północy i w niektórych dzielnicach Santiago.

Mają też świadomość, że minister zdrowia lubi upiększać. Do historii przeszła sytuacja, gdy Mañalich stwierdził w telewizyjnym wywiadzie, że Chile ma jeden z najlepszych systemów ochrony zdrowia na świecie – była to odpowiedź na postulat reformy służby zdrowia powracający podczas protestów. Wkrótce potem media obiegło zdjęcie z publicznego szpitala w stolicy, gdzie z powodu zaniedbań przepaliła się instalacja elektryczna i lekarze musieli kończyć zabieg, posiłkując się… latarkami z telefonów komórkowych. Chilijski internet wypełnił się memami na temat oderwania polityków od rzeczywistości.

Zanim więc w połowie marca pojawiły się pierwsze odgórne komunikaty w sprawie pandemii, wielu Chilijczyków motywowało się do dobrowolnej kwarantanny na własną rękę, nie wierząc w optymistyczną narrację rządu. „Nie chcemy być Włochami Ameryki Południowej!”; „Nie wierz ministrowi i zostań w domu!” – wołały hasła w mediach społecznościowych.

Stolica i reszta świata

Wiele dramatycznych apeli pojawiło się poza Santiago, szczególnie w oddalonych regionach, których mieszkańcy często czują się zapomniani przez rząd, skupiający całą uwagę na stolicy. Takie głosy zabrzmiały m.in. w mocno dotkniętym przez wirusa regionie Araukania, gdzie już teraz brakuje respiratorów, a pacjenci w stanie ciężkim są przenoszeni helikopterami do stołecznych szpitali.

W niektórych miejscach, jak na wyspie Chiloé, mieszkańcy sami wzięli sprawę w swoje ręce i zaczęli „bronić się” przed przyjezdnymi, barykadując drogi i blokując promy przypływające z lądu. Stanowcze decyzje zaczęły też podejmować lokalne samorządy. Tak stało się w miasteczku Caleta Tortel, leżącym w sercu Patagonii. Po tym, jak okazało się, że odwiedził je zarażony Brytyjczyk, burmistrz Bernardo López na własną rękę wprowadził dwutygodniową kwarantannę całego miasta. „Jesteśmy jednym z najbardziej wyizolowanych miejsc w kraju, nie mamy tu nawet szpitala. Bardzo się boimy. Zanim rząd podejmie decyzję w naszej sprawie, będzie za późno. Jeśli pojawi się więcej zakażeń, nie damy wirusowi rady” – tak López argumentował swoją decyzję.

Na rząd nie czekano też w Puerto Williams, najbardziej wysuniętym na południe miasteczku świata, na samym krańcu Chile. Gdy stwierdzono tam pierwszy przypadek wirusa – u lekarza, który przyleciał z Santiago – ustanowiono obowiązkową kwarantannę. Równie błyskawicznie zadziałał burmistrz Wyspy Wielkanocnej, Pedro Edmunds Paoa, który skrytykował brak decyzji rządu o ogólnopaństwowej kwarantannie i przyznał: „Nie czujemy się traktowani poważnie”. 24 marca, gdy potwierdzono pierwszy przypadek zakażenia, Paoa zobowiązał całą ludność tej polinezyjskiej wyspy do pozostania w domach.

„Święte posągi Moai nie obroniły nas przed wirusem, więc musimy bronić się sami. Wyspa liczy 8 tys. mieszkańców. Mamy tylko jeden szpital, a w nim trzy respiratory. Aby dotrzeć do najbliższego szpitala na lądzie, potrzebujemy co najmniej pięciu godzin lotu. Nie miałem wyjścia, musiałem działać sam” – mówił Paoa, który pochodzi z rdzennej ludności Rapa Nui.

Podwójny kryzys

Niedobór sprzętu i materiałów ochronnych to problem nie tylko zakątków Chile, lecz całego kraju. Według oficjalnych danych wszystkie szpitale publiczne i prywatne mają ok. 1800 respiratorów, co według lekarzy nie jest liczbą wystarczającą.

– Jeśli minister zdrowia naprawdę sądzi, że jesteśmy przygotowani, to zapraszam do naszego szpitala – mówi mi przez telefon zdenerwowany Pablo Gutiérrez, 33-letni lekarz pracujący na oddziale pogotowia ratunkowego w szpitalu im. św. Alberta Hurtado, który położony jest w La Pintanie, najbiedniejszej dzielnicy Santiago. – Wielu ludzi nie ma tu dostępu do bieżącej wody. Regularnie prosimy o dostarczanie maseczek, bo wciąż nam ich w szpitalu brakuje. Od paru tygodni szykujemy się tutaj na wojnę!

Nieprzygotowanie systemu ochrony zdrowia to jeden z objawów kryzysu, w którym Chile tkwiło od dawna – nawet jeśli władze nie chciały tego widzieć. Protesty i zamieszki, które zaczęły się jesienią 2019 r., a które były upustem dla społecznych napięć i reakcją na ten kryzys, doprowadziły do jeszcze potężniejszych problemów ekonomicznych. W licznych sektorach gospodarki zapanował zastój, wiele osób straciło pracę, małe firmy zaczęły upadać. Cenę za społeczną rewolucję, wciąż jeszcze niedokończoną, zapłaciło wielu Chilijczyków.

A teraz, gdy wszystko powoli zaczęło wracać do normy, nadeszła pandemia. Wielu ekonomistów twierdzi, że wraz z nią nastąpi – jak wszędzie na świecie – jeszcze potężniejsza recesja.

– Tym, co dziś odczuwa się w Chile, jest przede wszystkim ogromna niepewność. Jeszcze większa niż ta, którą czuliśmy w zeszłym roku. I dodatkowo tymi wcześniejszymi doświadczeniami wzmocniona – mówi Rolando Mancilla, który uczestniczył w protestach, ale przyznaje, że sam odczuł skutki przyniesionego przez nie chaosu.

Niewykluczone, że za sprawą tego podwójnego kryzysu Chile – kraj długo nazywany ekonomicznym tygrysem Ameryki Południowej – czeka potężna zapaść, z której będzie podnosić się latami. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2020