Globalny kryzys migracyjny dotyka też Amerykę Południową, ostatnio zwłaszcza Chile. Nasza relacja z granicy chilijsko-peruwiańskiej

Chile jest jednym z tych krajów Ameryki Południowej, do których przybywa najwięcej imigrantów. Wielu pieszo i przez pustynne wyżyny w Andach, uważane za jedno z najmniej przyjaznych człowiekowi miejsc na świecie. Rozmawialiśmy z tymi, którzy dotarli tu z Wenezueli.
z północnego Chile

20.02.2024

Czyta się kilka minut

Na granicy Chile z Boliwią. Colchane, 3 lutego 2022 r. / FOT. DIEGO REYES / AFP / EAST NEWS
Na granicy Chile z Boliwią. Colchane, 3 lutego 2022 r. / Fot. Diego Reyes / AFP / East News

Najlepiej maszeruje się wczesnym rankiem. Upał jest jeszcze znośny, słońce nie praży tak mocno, jak w ciągu dnia (na półkuli południowej trwa teraz lato). Aż do świtu wyżyny w Andach, zwane altiplano, spowija camanchaca – gęsta i chłodna mgła. Według inkaskiej legendy unosi się nad tą częścią kontynentu za sprawą klątwy rzuconej przez bóstwa na hiszpańskich żołnierzy. Zasłaniając niebo, miała być karą za ich kolonialne podboje.

Istota zjawiska jest bardziej prozaiczna: to prąd Humboldta sprawia, że zimne masy powietrza napływają znad Pacyfiku i gromadzą się nad altiplano, zatrzymując na grani Andów.

Pustynne wyżyny rozciągają się na terenie trzech państw: północnego Chile, południowego Peru i zachodniej Boliwii. Leżą na wysokości 3-4 tys. m n.p.m. i są uważane za jedno z najmniej przyjaznych człowiekowi miejsc globu. Przypominają krajobraz kosmiczny: to kraina piasku, silnego wiatru i ekstremalnych temperatur.

Aż trudno uwierzyć, że wielu ludzi przechodzi ją pieszo, aby po tygodniach wędrówki dotrzeć do Chile. Kraju, który od kilku lat jest jednym z głównych celów migracji w Ameryce Południowej.

Długa droga z Caracas

Wśród nich była Josybeth Pérez. 34-letnia Wenezuelka dotarła tu wraz z mężem i dwojgiem dzieci z Caracas, stolicy Wenezueli. Ostatni etap pieszo: przez południowe Peru do chilijskiej granicy. Wcześniej korzystali głównie z lokalnych autobusów. Całą trasę, liczącą ponad 3,4 tys. km, pokonywali przez piętnaście miesięcy. Dziś żyją w portowej Arice. Josybeth pracuje w sklepie, mąż w warsztacie samochodowym.

– Opuściliśmy Wenezuelę, bo tam nie było perspektyw. A chcemy stworzyć lepszą przyszłość dla dzieci. W Wenezueli baliśmy się o ich i nasze bezpieczeństwo. Tu żyje się łatwiej niż w Caracas, możemy spokojnie spacerować po ulicach – opowiada Josybeth.

Drogą lądową przez Kolumbię, Ekwador i Peru dotarła także Roneldriz Peña, 27-letnia Wenezuelka z miasta Valencia w Górach Karaibskich. Wraz z mężem mieszkają dziś w Santiago, stolicy Chile.

Roneldriz: – Decyzję podjęliśmy w maju 2016 r., w sierpniu byliśmy już w drodze. W Chile mieszkała wówczas moja szwagierka. Inflacja w Wenezueli była tak wysoka, że nasze płace nie wystarczały na utrzymanie. Stawało się też coraz bardziej niebezpiecznie, rósł poziom rozbojów, porwań i morderstw.

Roneldriz była wtedy studentką: – Często wręcz bałam się jechać na uczelnię. Czara goryczy przelała się, gdy zaatakowano męża. Został dźgnięty parokrotnie nożem i okradziony. Wtedy zaczęliśmy poważnie planować przyszłość w innym kraju. Opuściliśmy Wenezuelę w poszukiwaniu bezpieczeństwa, lepszego życia. A także, by pomóc finansowo naszym bliskim, którzy tam zostali. Na razie jesteśmy z naszego życia w Chile zadowoleni.

Kryzys na północy

Powody, o których mówią Josybeth i Roneldriz, to najczęstsze motywy, jakie podają przybywający cudzoziemcy. Chile jest jednym z bardziej stabilnych gospodarczo i politycznie państw Ameryki Łacińskiej i dlatego atrakcyjnym zwłaszcza dla obywateli Wenezueli, Kolumbii czy Haiti.

– W ostatnich latach liczba przybywających cudzoziemców wzrosła mocno i nagle – mówi Roberto Guajardo, badacz ruchów migracyjnych z Universidad de Tarapacá w Arice. – Wcześniej fale migracji miały mniejszą skalę i były bardziej rozłożone w czasie. Teraz w krótkim okresie przyjechały tysiące ludzi, na co nasze społeczeństwo nie było gotowe ani pod względem rozwiązań prawnych, ani wydolności biurokracji. To doprowadziło do kryzysu migracyjnego, który jest odczuwalny głównie na północy kraju.

– Od kilku lat większość migrantów to Wenezuelczycy. To największy ruch migracyjny w Ameryce Południowej. W niespełna dekadę ze względu na sytuację polityczną i gospodarczą ten kraj opuściło 7-8 mln ludzi, przemieszczają się po całym kontynencie – mówi Guajardo.

Stan zawieszenia

Według rządowego instytutu CASEN w 20-milionowym Chile żyje dziś ponad 1,8 mln imigrantów; większość w stolicy lub na północy kraju. Wielu badaczy i aktywistów twierdzi, że to liczba niedoszacowana.

Tak uważa również Guajardo: – W samym regionie Arica i Parinacota oficjalnie mieszka 32 tys. imigrantów. Realna liczba jest zapewne dwukrotnie wyższa. Większość tych, którzy przybyli od marca 2020 r. do listopada 2022 r., zrobiło to nielegalnie, bo w związku z pandemią granice Chile były zamknięte. Wielu migrantów przedostaje się na chilijskie terytorium w niedozwolonych miejscach, by uniknąć kontroli. Sprzyja temu geografia. Granica z Peru to prawie 170 km pustyni. Granica z Boliwią liczy 860 km i ciągnie się przez altiplano oraz pustynię Atakama. Pełne monitorowanie tych terenów graniczyłoby z cudem.

Szacuje się, że co roku 50 tys. ludzi przekracza granicę Chile nielegalnie, często bez dokumentów. Tymczasem zgodnie z obowiązującym od dwóch lat prawem obcokrajowcy, którzy wjechali bez wizy, nie mogą zalegalizować swojego pobytu.

Każdy starający się o pozwolenie na pobyt i pracę cudzoziemiec musi zdobyć wizę wcześniej, w kraju pochodzenia. Ponieważ bywa to trudne lub/i czasochłonne, wiele osób decyduje się na drogę nielegalną. A po zamieszkaniu już w Chile trafiają w stan zawieszenia: aby zalegalizować pobyt, musieliby najpierw stąd wyjechać.

Guajardo: – Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić, to zgłosić się do odpowiednich organów, a następnie wrócić do ojczyzny i stamtąd starać się o wizę. Niektórzy nie decydują się na taki krok ze strachu, wstydu lub niewiedzy. A jeszcze częściej z braku środków. Tym samym wielu imigrantów żyje w zawieszeniu, co uniemożliwia im normalne funkcjonowanie.

Śmiertelne ryzyko

Sto dolarów: tyle ma kosztować „przymknięcie oka” przez peruwiańskiego policjanta, aby pozwolił przejść granicę bez odpowiednich dokumentów w Tumbes, na granicy Peru z Ekwadorem. Właśnie to przejście – jedno z najbardziej zatłoczonych na kontynencie – zwykle wybierają migranci wędrujący do Chile z Kolumbii lub Wenezueli.

To koszt dla osoby dorosłej. Dla dziecka peruwiańska Policia Fronteriza (Policja Graniczna) daje „zniżkę”: 30-50 dolarów. Więcej, bo 150-200 dolarów za osobę, muszą płacić migranci, którzy korzystają z pomocy coyotes, przemytników ułatwiających przejście granicy i organizujących także transport z Boliwii lub Peru do Chile.

O tym, jak niebezpieczna to droga, głośno jest w chilijskich mediach. W 2023 r. pojawiło się wiele reportaży o zmarłych, których znaleziono na boliwijskim lub chilijskim altiplano: próbowali przekroczyć granicę pieszo i zmarli z wyczerpania.

Trudności towarzyszące takiej wędrówce badała Valentina Medina, mieszkanka Ariki i była wolontariuszka w organizacji World Vision, a obecnie naukowczyni. W 2023 r. prowadziła ankiety wśród 50 rodzin przebywających na peruwiańsko-chilijskim pograniczu. Wzięło w nich udział łącznie 230 osób.

– 46 proc. pytanych potwierdziło, że ich droga do Chile trwała dłużej lub znacznie dłużej niż rok. W tym czasie dzieci nie chodziły do szkoły. Ponad 55 proc. przyznało, że podczas wędrówki przez kontynent często brakowało im jedzenia i wody – wylicza Medina.

– Wśród członków pięciu rodzin pojawiły się zeznania o przemocy fizycznej lub psychicznej bądź molestowaniu seksualnym – dodaje Medina. – Zakładam jednak, że skala problemu jest większa. Taka przemoc, doświadczana najczęściej przez kobiety lub dzieci, rzadko jest zgłaszana.

Służba w terenie

Na chilijskich granicach nie ma pushbacków. Zgodnie z prawem, gdy obcy obywatel znajdzie się na terytorium Chile, odpowiedzialność za niego spoczywa na chilijskim państwie. Nie może deportować takiej osoby bez wcześniejszego sprawdzenia jej sytuacji.

Wsparcia migrantom udziela kilkanaście międzynarodowych i krajowych organizacji humanitarnych, w tym działająca w siedmiu miastach Jezuicka Służba Uchodźcom (Servicio Jesuita a Migrantes). Jej regionalną szefową w Arice jest Dayana Mares. W naszej rozmowie przyznaje, że pochodzi z częściowo migranckiej rodziny (jej mama jest Peruwianką) i ten temat jest dla niej także osobiście ważny.

Kierowany przez nią oddział świadczy pomoc socjalną, edukacyjną i prawną. Adresowana jest do całej społeczności imigranckiej, bez względu na kraj pochodzenia.

Mares: – Dostarczamy jedzenie, jeśli jest taka potrzeba. Pracownicy socjalni udzielają też informacji na temat legalizacji pobytu czy dostępu do służby zdrowia. Działa też noclegownia, projekt nazywa się Noche Digna (Godna Noc).

Pracują również w terenie, zwykle w miejscach najbardziej dotkniętych ubóstwem. Często w nielegalnych i niebezpiecznych osiedlach na obrzeżach miasta.

– Nasi edukatorzy zajmują się też uwrażliwianiem lokalnej ludności na tematy związane z migracją – mówi Mares. – Uczą większej tolerancji i otwartości. Ich praca opiera się głównie na warsztatach i szkoleniach, które prowadzimy w szkołach, firmach czy instytucjach.

W organizacji są też prawnicy: doradzają w zakresie prawa migracyjnego, pomagają w legalizacji pobytu, reprezentują w sądzie, świadczą pomoc prawną w przypadku ekstradycji.

Trzecia fala

Dayana Mares uważa, że zjawisko imigracji do Chile w ostatnich latach cechują trzy fale: – O ile pierwszą charakteryzowało to, że wielu obcokrajowców miało wyższe wykształcenie lub jakiś zawód i potrafiło szybko odnaleźć się w obcej rzeczywistości, o tyle teraz większość przyjeżdżających stanowią osoby niewykształcone, ubogie, od dłuższego czasu pozbawione środków do życia. Zwykle potrzebują pilnego wsparcia. I często nie mają świadomości przysługujących im praw, przez co są bardziej narażone na wyzysk lub przemoc.

Mares mówi, że do Chile zaczęły docierać też osoby z kryminalną przeszłością lub związane z grupami przestępczymi, jak wenezuelski gang Tren de Aragua. W przypadku wcześniejszych fal migracyjnych zdarzało się to rzadko.

– Niestety niekorzystnie wpływa to na ogólny wizerunek imigrantów, wzmacnia krzywdzące stereotypy – uważa Mares. – To zresztą złożony temat. Bo z jednej strony widać, że narracja medialna jest przesadzona: podkręca społeczne lęki, akcentuje negatywny przekaz, rzadko przedstawia imigrantów w pozytywnym świetle. Z drugiej strony trochę rozumiem, że obawy mieszkańców rosną. Sama jestem mamą dwójki dzieci i łapię się na tym, że boję się o nie częściej niż kiedyś.

Źródła niechęci

Na niechętny stosunek wielu Chilijczyków wobec przyjezdnych, który objawił się także w antyimigranckich protestach, wskazuje też Roberto Guajardo: – Chile zawsze było krajem imigrantów. Długo byli to głównie imigranci z Europy, a potem z sąsiednich państw, często podobni do nas. Do nowego kontekstu migracyjnego nasze społeczeństwo nie zdążyło się jeszcze przyzwyczaić.

– Chile ma poza tym problem z rasizmem i luki w pamięci – uważa Guajardo. – Widać zupełnie inne podejście wobec obcokrajowców o jaśniejszej skórze niż do tych czarnoskórych z Wenezueli, Kolumbii lub Haiti. Oni częściej cierpią odrzucenie.

Istotnym czynnikiem ma być też zakorzeniony wśród Chilijczyków strach przed biedą. Guajardo: – Chcemy o sobie myśleć jako o rozwiniętym kraju. Nie lubimy, gdy o takich problemach jak głód czy ubóstwo ktoś „obcy” przypomina swoją obecnością.

Roberto Guajardo podkreśla, że mówimy tu o migracji Południe-Południe: z jednego kraju Globalnego Południa do drugiego, trochę tylko zamożniejszego, a nie w stronę dużo bogatszej Europy czy USA.

W tym wypadku niechęć do przybyszów może wynikać także z poczucia zaniedbania przez własne państwo. – Na zasadzie, że skoro ja nie mam dobrego dostępu do usług, skoro mnie jest ciężko, to czemu mam się jeszcze z kimś dzielić – dowodzi Guajardo.

W drogę dalej

W ostatnich miesiącach na granicy można zauważyć też ruch w przeciwną stronę: wielu migrantów zaczyna opuszczać Chile. Najczęściej wskazywane powody to tęsknota za ojczyzną, rozczarowanie, złe warunki pracy czy problemy z uregulowaniem pobytu.

Tendencję tę potwierdzają ankiety, które prowadziła Valentina Medina: – Wiele osób przyznało, że Chile nie jest ich ostatecznym celem. Że myślą o wyjeździe dalej, zwykle do Meksyku lub USA. Niektórzy z kolei chcą wrócić do ojczyzny, najczęściej do Wenezueli. Mówią, że odłożyli dość pieniędzy, by tam zacząć na nowo.

– Wśród motywów powrotu ci ostatni wymieniali zwykle tęsknotę za rodziną – dodaje Medina. – Chęć powrotu do korzeni, pragnienie bycia znów u siebie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Wędrowcy we mgle