Ochroń się sam

Wirus zostanie z nami długie miesiące. Nie wiemy, jak przejdziemy drugą falę – również dlatego, że do końca pierwszej daleko.

15.06.2020

Czyta się kilka minut

Otwarcie sezonu w Parku Rozrywki, Zator, 6 czerwca 2020 r. / JAREK PRASZKIEWICZ / FORUM
Otwarcie sezonu w Parku Rozrywki, Zator, 6 czerwca 2020 r. / JAREK PRASZKIEWICZ / FORUM

Wyprzedził malarię, grypę, niedożywienie i przemoc domową. Wywołuje u części zakażonych śródmiąższowe zapalenie płuc: do krwi trafia mniej tlenu, chory długo niczego nie czuje, nagle pojawia się uczucie ciężaru w klatce piersiowej, duszność, kaszel, a potem traci świadomość, jak przy zatruciu czadem. Jeśli nie trafi pod respirator, może umrzeć z powodu niewydolności narządów. COVID-19 od początku roku do 25 maja spowodował na świecie 344,3 tys. zgonów. Druga na liście malaria uśmierciła 256,4 tys.

Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, jak długo koronawirus SARS-COV-2 z nami pozostanie. Nie da się nawet jednoznacznie powiedzieć, na jakim etapie jest pandemia. – Ona ma trzy prędkości – tłumaczy dr Paweł Grzesiowski, ekspert profilaktyki i terapii zakażeń, prezes Fundacji Instytut Profilaktyki Zakażeń. – Pierwsza dotyczy krajów, które wirus zaatakował na początku, jak Chiny i kraje Europy zachodniej. Drugą prędkość obserwujemy tam, gdzie liczba zachorowań jest średnia; tu zaliczyłbym Polskę. Jest też grupa krajów, gdzie pandemia jest w fazie początkowej, jak w Ameryce Południowej i Afryce. 

Jedno można powiedzieć nie oglądając się na geografię: pandemia jest na etapie początkowym. Dr Grzesiowski: – I to na wstępnym etapie pierwszej fali. To dopiero pierwszy sezon COVID-19, liczba zakażonych nie przekracza maksymalnie 20 proc. populacji, w innych sięga 1 proc. Obserwujemy tak ogromne zróżnicowanie penetracji koronawirusa w rozmaitych społeczeństwach, stąd wciąż nie możemy przewidzieć, co się wydarzy w najbliższych miesiącach.

Lockdown

16 marca Polska się zamknęła. I to nie tylko na zewnątrz, w sensie granic. Zatrzasnęły się też bramy szkół, urzędów, uczelni, wielu zakładów pracy. 

– Po wprowadzeniu obostrzeń współczynnik reprodukcji wirusa (R) wynosił ok. 1, co oznacza stan endemiczny epidemii: ani się nie rozwijała, ani nie zanikała – mówi dr Rafał Mostowy, biolog chorób zakaźnych z Małopolskiego Centrum Biotechnologii UJ, który w marcu sporządził matematyczny model epidemiologiczny SARS-COV-2. – Z tym, że R to średnia dla całej populacji, a poszczególne osoby zakażają w różnym stopniu. Wiele badań wskazuje, że koronawirus działa na zasadzie ognisk transmisji, dlatego obserwujemy wiele zakażeń w niektórych miejscach i niewiele w innych.

– Podczas pierwszej fali dokonaliśmy w Polsce uniku, chroniąc się do domów i eliminując komunikację międzyludzką. Przyczailiśmy się, żeby zyskać czas, zobaczyć, co to za wróg, czym grozi, jak się przenosi, i jak go zabić – tłumaczy sens lockdownu dr Grzesiowski. – Teraz wychodzimy z tego ukrycia, ale nazywanie tego powrotem do normalności uważam za niestosowne. Powinniśmy mówić o ostrożnym wychyleniu się z bunkra z wysoko postawioną gardą. Bo po prawdzie nie mamy pojęcia, co się stanie, np. czy wirus nie zmutuje i nie stanie się jeszcze groźniejszy, niż jest. Niestety zaczęliśmy się zachowywać tak, jakby wirusa już nie było, ignorujemy zasady bezpieczeństwa. Z całą pewnością przyniesie to wzrost zachorowań. 

Epidemiolodzy z niepokojem patrzą na Iran, który zniósł większość obostrzeń w połowie kwietnia: po kilku tygodniach nastąpił gwałtowny wzrost dziennych przypadków zachorowań (2 maja zaobserwowano 802 przypadki i tego dnia zaczęła wzbierać fala wznosząca, od 27 maja liczba notowanych dziennie zakażeń przekracza 2 tysiące). – Nie widzę powodu, dla którego w Polsce miałoby być inaczej – ostrzega dr Grzesiowski. – Przecież od siedzenia w domu nie nabraliśmy odporności. Żeby ją nabyć, trzeba albo przejść chorobę, albo się zaszczepić.


Czytaj także: Sorry, nie ma czasu na emocje - rozmowa z s. Małgorzatą Chmielewską


Ekspert na podstawie przeprowadzonych w Polsce badań serologicznych (dotyczących obecności w układzie odpornościowym przeciwciał) szacuje, że koronawirus spenetrował polskie społeczeństwo w ok. 2-3 procentach. Co oznacza, że na COVID-19 chorował już nawet milion Polaków. Tymczasem rządowe statystyki zbliżają się do 30 tys.

Lockdown przyniósł też ciekawe skutki uboczne. Siedzenie w domach przerwało drogi zakażeń wielu innym zarazkom przenoszącym się drogą kropelkową lub przez kontakt. Skutek? Dr Grzesiowski, korzystając z danych NIZP-PZH, zestawił zachorowania na wybrane choroby w okresie od stycznia do końca maja dla roku obecnego i poprzedniego. Przypadków grypy jest 98 proc. mniej, biegunki rotawirusowej 88 proc., ospy wietrznej 48 proc., salmonellozy 31 proc., grypy 20 proc. – Te liczby pokazują, jak skutecznie lockdown zablokował możliwość transmisji koronawirusa w Polsce – mówi ekspert. – Bo on może zakażać tylko w bezpośrednim kontakcie twarzą w twarz, oddech w oddech z osobą chorą, i to objawowo, bo wszystko wskazuje na to, że chorzy bezobjawowo zarażają w mniejszym stopniu. Tak więc jeśli na początku epidemii nie dopuścimy do dużej liczby zachorowań, to potem nie mamy pochodnych przypadków.

To lockdown sprawił, że w Polsce nie powtórzył się scenariusz włoski czy niemiecki: lekarze nigdy nie byli w sytuacji, w której musieliby decydować, kogo podłączyć do respiratora, a kogo nie.

Płaski szczyt

Minister zdrowia przez długi czas przesuwał nadejście szczytu zachorowań na kolejne tygodnie, teraz mówi już raczej o drugiej fali mającej nadejść jesienią. 

– Pojęcie szczytu łączy się z mechanizmem krzywej epidemiologicznej – wyjaśnia dr Rafał Mostowy. – Pojawia się nowy zarazek, ludzie są na niego podatni. Na początku obserwujemy przyrost wykładniczy liczby zakażeń. Długi czas prawie nic nie dzieje, i nagle uderza silna fala. Jednak współczynnik R sukcesywnie spada, ponieważ przy rosnącej liczbie chorujących i już uodpornionych wirus ma coraz mniej możliwości infekowania. O szczycie mówimy, kiedy liczba zakażeń zrówna się z liczbą wyzdrowień. Odtąd wykres opada i zaczyna przypominać kształtem dzwon. 

Epidemia w Polsce nie rozwinęła się jednak w ten klasyczny sposób, ponieważ wkrótce po pierwszych raportowanych zakażeniach 4 marca zamknęliśmy się w domach. Stąd powtarzające się na rządowych konferencjach hasło spłaszczania krzywej – i wciąż przesuwającego się szczytu.

Na początku lockdownu testowaliśmy kilkadziesiąt-kilkaset próbek dziennie, dzisiaj dzięki budowaniu sieci laboratoriów wykonujących testy teoretyczna przepustowość sięga 35 tys. dziennie. Liczba przeprowadzonych od początku pandemii testów przekroczyła na początku czerwca milion. Czy to wystarcza, by kontrolować dynamikę epidemii w Polsce?

Tadeusz Jędrzejczyk, były prezes NFZ, obecnie dyrektor departamentu zdrowia w Pomorskim Urzędzie Marszałkowskim: - Dostępność testów jest kluczowa nie ze względu na samo leczenie choroby, ale dlatego, że umożliwia szybką izolację zakażonych i ich kontaktów i duszenie w zarodku ognisk infekcji. 

– Ten milion testów może robić na pierwszy rzut oka wrażenie – mówi dr Paweł Grzesiowski – ale to niewielki ułamek populacji. Poza tym w ostatnim czasie nawet 30 proc. badanych próbek to testy powtórne u tych samych pacjentów (żeby uznać kogoś za zdrowego, potrzebne są dwa wyniki ujemne). 

30 tys. badanych dziennie próbek według eksperta nie daje nam żadnej realnej wiedzy o przebiegu epidemii. – Żeby mieć jakiś obraz sytuacji, musielibyśmy wykonać ich 300 tys. Niemniej jestem zdecydowanie przeciwny pomysłom przeprowadzania masowych testów na ślepo, traktowania ich na równi z morfologią. Przy tak niskiej zachorowalności, to jak szukanie igły  w stogu siana. Testy należy wykonywać w określonych grupach ryzyka, które są wyznaczane na podstawie dochodzeń epidemiologicznych oraz u wszystkich pacjentów objawowych. 

Tymczasem niedawno resort zdrowia umożliwił finansowanie testów u wszystkich pacjentów przyjmowanych do szpitali, bez względu na to, czy zdradzają jakiekolwiek objawy COVID-19. Dr Grzesiowski uważa, że to marnowanie potencjału laboratoriów, które nie przynosi żadnej wartości w walce z epidemią. To ogromna liczba testów – rocznie w Polsce hospitalizuje się ok. 10 mln pacjentów – to daje 27 tys testów dziennie. – Istotny jest poziom wykrywalności, bardzo czuły wskaźnik tego, czy testy są wykonywane racjonalnie – tłumaczy. – Jeżeli mamy 2,5 proc. dodatnich próbek każdego dnia niezależnie od tego, ile próbek pobraliśmy, to znaczy, że testujemy przypadkowych ludzi. A przecież celem jest namierzenie i izolowanie zakażonych.


Czytaj także: Solidarność i samotność - rozmowa z Ewą Bińczyk


W lutym WHO podawała, że 80 proc. zakażonych przechodzi COVID-19 bezobjawowo lub skąpoobjawowo. Najnowsze analizy podnoszą ten wskaźnik nawet do 95 proc. – Co oznacza, że z naszego miliona chorych 950 tys. nie dostrzeże znaczących objawów – mówi Grzesiowski. – Tylko 50 tys. miałoby powód, by zgłosić się do testów. A my wykryliśmy jak dotąd niecałe 30 tys. przypadków. Niestety polskie statystyki nie wyróżniają chorych bezobjawowo, nie znamy proporcji tych grup. Ale zapewne było ich sporo, skoro liczba hospitalizowanych nigdy nie była wysoka.

Co więcej, nigdy nie zbliżyła się nawet do połowy limitu wydajności polskich szpitali (ok. 10 tys.). Tylko raz, 22 kwietnia, sięgnęła 3505 osób, a w ostatnim czasie wynosi ok. 2-2,3 tys. Dr Grzesiowski: – Polska populacja jest relatywnie młoda, a dzieci i młodzież w przeważającej liczbie przechodzą COVID-19 bez poważnych objawów. Na sto chorych dzieci do szpitala statystycznie nie trafi żadne. Na sto chorych w wieku powyżej 70 lat hospitalizacji będzie wymagać 30 proc., część nawet na intensywnej terapii.

Tadeusz Jędrzejczyk: – Wirus dotarł do nas później. Jesteśmy mniej mobilnym społeczeństwem niż Włosi, Francuzi czy Anglicy. Dlatego zamrożenie zgasiło falę zachorowań na samym początku. Do zbiorowej wyobraźni przemówiły reportaże o sytuacji we włoskich szpitalach, co ułatwiło wprowadzenie lockdownu.

Istotną rolę spełniło także to, co boleśnie odbiło się na pacjentach z chorobami innymi niż COVID-19. – Zamykając praktycznie szpitale na zabiegi planowe nie tylko zwiększyliśmy ich potencjał w leczeniu COVID-19, ale jednocześnie zmniejszyliśmy wirusowi szansę na przenoszenie się pomiędzy pacjentami a personelem – mówi Jędrzejczyk. – Kluczowe było ograniczenie kontaktów osób z populacji wrażliwej, czyli starszych i chorych przewlekle. Z tego samego względu ważne było wprowadzenie limitu uczestników nabożeństw w kościołach. 

Wesele

„Nie będę anestezjologiem dla kretynów. Nie każcie nam raz jeszcze przechodzić przez te trzy miesiące, które właśnie minęły” – to fragment głośnego postu włoskiego lekarza Carlo Seriniego, który po zniesieniu obostrzeń obserwował tłumy ludzi beztrosko bawiących się na ulicach i w barach. Bez masek – albo z maskami na brodzie. We Włoszech na COVID zmarło ponad 34 tys. osób., wykryto 235 tys. infekcji.

Od maja rząd odmraża polską gospodarkę: każdy dzień lockdownu oznaczał dla niej miliardowe straty. Zaczęło się od zwiększenia limitu osób mogących przebywać w sklepie spożywczym, kończy się na częściowym otwarciu stadionów, organizacji wesel na 150 osób i zniesieniu jakichkolwiek limitów w kościołach. Minister zdrowia tłumaczył, że listy uczestników zarówno wesel, jak i meczów są imienne – więc w razie czego sanepid nie będzie miał problemu z opanowaniem ogniska.

– Igramy z ogniem – nie ukrywa dr Paweł Grzesiowski. – Obostrzenia są znoszone bez komentarza, że wirus wciąż jest wśród nas, i że musimy chronić szczególnie naszych seniorów. Dziwi mnie też, że decyzje o zamrożeniu czy odmrożeniu wydaje się u nas centralnie, dla całego kraju, bez względu na stan lokalnego zagrożenia. Ponad połowa powiatów w Polsce nie doświadczyła prawie w ogóle epidemii. A są traktowane tak samo jak te, w których aktualnie sytuacja jest niekorzystna.

Czy istnieje złoty środek między lockdownem a w miarę normalnym życiem? Dr Grzesiowski: – Oczywiście. Niemal totalny lockdown nie był spowodowany racjonalną oceną sytuacji, tylko działaniem na zasadzie paniki. Nie było np. żadnego powodu, żeby zatrzymywać ruch lotniczy: nie słyszałem o żadnych przypadkach zakażeń na pokładzie samolotu. Powinniśmy byli przeprowadzić inteligentny lockdown: zamknąć te miejsca, które są potencjalnym ogniskiem zakażeń, gdzie wirus najlepiej się przenosi. I na tej samej zasadzie powinniśmy teraz inteligentnie odmrażać te sfery życia, w których ryzyko zachorowań jest najniższe. Ale w marcu, pod presją obrazów z Azji i Włoch, takie decyzje były bardzo trudne. Te kraje, które o kilka dni spóźniły się z lockdownem, przeżyły w kwietniu dramat.

– W źle wentylowanych, zamkniętych pomieszczeniach ludzie siedzą obok siebie, tłoczą się, krzyżują oddechy. Dla wirusa to świetna okazja. Wystarczy jeden zakażony – przestrzega dr Grzesiowski. – Nie pomyślano o żadnym zabezpieczeniu najstarszych, tymczasem najmniej zagrożona grupa, dzieci, jest chroniona: szkoły stoją zamknięte, przedszkola działają na pół gwizdka. Dlatego bez względu na to, co dominuje w przekazach medialnych, trzymajmy się podstawowych zasad bezpieczeństwa. To środki tanie i skuteczne. Pamietajmy, że co najmniej 10 proc. zakażonych to personel medyczny, który zakaża się podcxas opieki nad pacjentami. Tu także najważniejsze jest przestrzeganie zasad izolacji i używanie środków ochrony indywidualnej.

Tadeusz Jędrzejczyk: – Kluczowe dla spowolnienia są zmiany codziennych zachowań. Unikanie ściskania ręki, nie mówiąc o belgijskim zwyczaju całowania się na powitanie, używanie maseczek w pomieszczeniach zamkniętych. Najskuteczniejsza w ograniczaniu liczby zakażeń jest świadomość, że każdy z nas może być nieświadomym nosicielem. 

Niedawny raport medycznego czasopisma „Lancet” sprawia sprawę jasno: utrzymanie dystansu powyżej dwóch metrów od innych osób, maska zakrywająca nos i usta, osłona oczu oraz higiena rąk – łącznie ograniczają ryzyko zakażenia o ponad 80 proc., nawet podczas kontaktu z chorym.

Nad jeziorem

Minister Łukasz Szumowski nie ukrywa, że sam by na wesele nie poszedł. Szef Naczelnej Rady Lekarskiej prof. Andrzej Matyja nie wybiera się nawet do galerii handlowej i radzi unikać skupisk. „Miłość można wyznawać sobie w inny sposób, niż w tłumie 150 osób – mówił w rozmowie z RMF. –  Nie wyobrażam sobie, że po godzinie dwunastej uczestnicy wesela zachowają jakąkolwiek ostrożność”. Przyznał też, że przeraża go wyznaczenie wyborów prezydenckich na 28 czerwca, ponieważ ze względu na wiece wyborcze, w których uczestniczą tłumy ludzi „kulminacja zarażeń może wystąpić tuż przed I turą”. 

Tymczasem doświadczenia zarówno Francji, jak i Bawarii, gdzie zorganizowano wybory podczas pandemii, nie pozostawiają wątpliwości: w ciągu kolejnych tygodni po głosowaniu wykresy zachorowań wystrzeliły w górę. Bawaria, pod względem liczny przypadków na milion zajmująca czwarte miejsce wśród landów niemieckich, dwa tygodnie po wyborach wspięła się na prowadzenie. 


Czytaj także: Łukasz Grajewski: Im mniej zakażeń, tym więcej protestów


A czy podróże wakacyjne pozwolą wirusowi, skupionemu w kilku województwach centralnej i południowej Polski, roznieść się równomiernie po kraju? – To, że warszawiak przyjedzie do wynajętego domku na Mazurach, jeszcze nikomu nie grozi, nawet gdyby był chory – mówi dr Grzesiowski. – Do zakażenia może dojść dopiero podczas ogniska nad jeziorem, picia z tej samej butelki czy palenia wspólnego skręta.

Spotkanie wirusów

Co czeka nas jesienią? Dr Grzesiowski uważa, że po odmrożeniu możemy długo jeszcze nie zauważyć narastającej drugiej fali. - Czy raczej wyrównującej się pierwszej, bo tak naprawdę jej nie przeszliśmy. Gospodarka wcale nie jest odmrożona; nie patrzmy na Polskę przez pryzmat wielkich miast. Mamy 15 proc. obciążenia lotnictwa, podobnie kolei, ludzie w mniejszym stopniu niż przez lockdownem jeżdżą do pracy, nie ma delegacji, duże hotele stoją puste. Z pewnością jednak nastąpi wzrost zachorowań: żeby mu zapobiec, musielibyśmy ciągle siedzieć w ukryciu. Druga fala pojawia się zazwyczaj po pół roku, bo wirus musi mieć czas, by przeniknąć do nowych populacji.

Niestety w ocenie zagrożenia w umiarkowany sposób pomoże matematyka. Dr Rafał Mostowy: – Modele epidemiologiczne nie służą predykcji, ale lepszemu zrozumieniu, co się dzieje teraz. W moim modelu nie posługuję się liczbą wychwyconych zakażeń, tylko liczbą zgonów, która jest statystyką o wiele bardziej wiarygodną. Tylko że ona mówi nam, co się działo w populacji jakiś miesiąc-półtora wcześniej. Bo tyle czasu mija od momentu zakażenia, przez pojawienie się symptomów, hospitalizację, do śmierci. Więc przyrost liczby zakażonych będą mógł stwierdzić za pomocą modelu dopiero za kilka tygodni.

– Wysyp większych i mniejszych ognisk choroby czeka nas zapewne jeszcze latem – wskazuje Tadeusz Jędrzejczyk. I wymienia oprócz dużych i średnich zakładów pracy szpitale, kościoły i lokale weselne. Były szef NFZ nie ma natomiast większych obaw co do wyborów: – Lokale będą pod najskuteczniejszym możliwym nadzorem, to jest społecznym. Oczywiście ze względu na skalę (kilkadziesiąt tysięcy komisji) nie uda się zapobiec w 100 proc. przenoszeniu zakażeń, ale nie spodziewałbym się wysypu infekcji akurat z tego powodu.

Rafał Mostowy: – W wielu krajach po poluzowaniu restrykcji następuje przyrost zakażeń, ale nie tak gwałtowny, jak można się było spodziewać. Istnieje możliwość, że wirus rozprzestrzenia się wolniej w lecie niż w zimie. Inne koronawirusy, np. powodujące przeziębienie, mają zmienną dynamikę ze względu na pory roku. 

Jednak wirus szaleje tam, gdzie temperatury są o wiele wyższe niż w Polsce, np. Brazylii, gdzie w początkach czerwca liczba dziennie raportowanych testów pozytywnych przekraczała nawet 30 tys.; łącznie zachorowało ponad 700 tys. osób, co dało Brazylii drugie miejsce po USA. 

– Tutaj w grę wchodzi nie tylko temperatura, ale też wilgotność i inne warunki atmosferyczne – podkreśla dr Mostowy. – Bardzo trudno jest tworzyć model dynamiki sezonowej wirusów, bo np. wirus grypy cichnie u nas w lecie, a w innych krajach, gdzie jest wilgotno, zakaża na potęgę. W klimacie europejskim możemy się spodziewać mniejszego przyrostu zakażeń COVID-19, ale nie mamy pojęcia, w jakim stopniu.

Eksperci ostrzegają, że w jesieni koronawirus spotka się w wirusem grypy: to początek sezonu tej choroby. Objawy obu chorób są zbliżone, co grozi tym, że ogniskami zakażeń COVID-19 staną się poczekalnie lekarzy rodzinnych. Mogłyby temu zapobiec szczepienia przeciw grypie, ale są one płatne i rocznie przyjmuje je co najwyżej 4 proc. populacji. Szef samorządu lekarskiego prof. Andrzej Matyja postuluje wprowadzenie obowiązkowych szczepień przynajmniej dla grup ryzyka. Ministerstwo pracuje tymczasem nad innym narzędziem mogącym pomóc w rozbrojeniu tej bomby: chodzi o  umożliwienie lekarzom POZ wysyłania pacjentów na testy wykrywające SARS-COV-2 (dziś nie mają takich możliwości).

Gotowość

W marcu brakowało wszystkiego: procedur bezpieczeństwa, środków ochronnych, testów. System budowano w ogniu walki. Czy do drugiej fali będzie przygotowany lepiej? – Trudno powiedzieć, bo system nie przeszedł prawdziwego sprawdzianu – uważa dr Grzesiowski. – Utworzono szpitale jednoimienne przeznaczone wyłącznie dla pacjentów z COVID-19. Ale żaden z nich nie miał pełnego obłożenia. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, co by się wydarzyło przy 10 tys. zachorowań dziennie. Uratował nas nie system ochrony zdrowia, tylko fakt, że schowaliśmy się do domów. 

– Jeśli chodzi o przygotowania szpitali to sytuacja jest dużo lepsza niż w marcu – uważa Tadeusz Jędrzejczyk. – Zaopatrzenie w środki ochrony jest już prawie znormalizowane, wiedza o sposobach postępowania z pacjentami zdecydowanie większa, procedury oraz sposoby izolacji zweryfikowane w praktyce. 

Byłego szefa NFZ niepokoi natomiast ryzyko wyczerpania się zasobów oraz skutki zdrowotne ponownego ograniczenia dostępu do szpitali. – Jeśli doszlibyśmy do 10 tysięcy hospitalizacji dziennie, to ryzyko wyłączenia nie tylko planowej ale i ratunkowej misji szpitali jest naprawdę duże. Przed nami są też problemy budżetowe NFZ i samorządów – wymienia. – Rząd powinien zagwarantować Funduszowi linię kredytową, aby ten mógł zapewnić płynność funkcjonowania szpitalom. Dopracowania wymagają także zasady kierowania do walki z epidemią lekarzy i pielęgniarek.

Mutacja

Koronawirus zostanie z nami jeszcze długo. Ocalić nas może dopiero wytworzenie się tzw. odporności stadnej czyli populacyjnej. Jak daleka jeszcze do tego droga? Wspomnieliśmy o badaniach serologicznych, wskazujących, że z koronawirusem zetknęło się ok. 2-3 proc. Polaków. – W Nowym Jorku COVID-19 przeszło jakieś kilkanaście procent populacji – wskazuje Rafał Mostowy. – O odporności stadnej możemy mówić przy 60-70 proc. Bez szczepionki raczej go nie osiągniemy.

Tymczasem nawet najbardziej optymistyczne prognozy nie pozwalają spodziewać się szczepionki wcześniej niż za rok. Nadzieję możemy jednak upatrywać tymczasem w... samym wirusie. A raczej w jego mutacjach. – Większość z nich jest szkodliwa, w przypadku zarazków ponad 90 proc. Mutacja to błąd w kopiowaniu ładunku genetycznego, powodujący że np. replikacja staje się wolniejsza albo słabnie zdolność do przyłączania się do komórki. 

Niestety w przypadku koronawirusa stajemy znowu przed zastrzeżeniem: to nowy patogen, mało o nim wiemy. W doniesieniach naukowych pojawiły się nawet informacje o jego mutacjach w kierunku wzmocnienia jego zdolności transmisji i zjadliwości. – Ale na razie nie istnieją żadne dowody wiążące poszczególne mutacje z konkretnymi zjawiskami w populacji, np. zwiększającą się śmiertelnością – uspokaja dr Mostowy. – Większość mutacji SARS-CoV-2 jest dla nas pożyteczna, bo powstawanie kolejnych szczepów pozwala śledzić, w jaki sposób on się rozprzestrzenia. A ewolucja zarazków chorób zakaźnych generalnie przebiega w kierunku zmniejszenia zjadliwości, czyli stopnia szkodzenia zakażonemu organizmowi. Patogeny, jak wszystkie byty ewolucyjne, dążą do tego, by wytworzyć jak najwięcej potomstwa. A najlepszą drogą do tego jest niepodcinanie gałęzi, na której się siedzi.

Czyli: niezabijanie gospodarza.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2020