Czekając na lepsze czasy

Szanse na prawdziwą autonomię Tybetu są marne. Chodzi wszak o największe chińskie tabu, czyli jedność terytorium. Z drugiej strony Dalajlama nie ma już bezwzględnego posłuchu:wielu Tybetańczyków chciałoby chwycić za broń.

15.04.2008

Czyta się kilka minut

Kiedy Zachód żyje doniesieniami o pacyfikacji Tybetu i gdy kolejny europejski przywódca zastanawia się, czy zbojkotować igrzyska w Pekinie, mało kto zwraca uwagę, jak rzadko antychińskie głosy dobiegają ze stolic państw azjatyckich. Premier Japonii o wydarzeniach w Tybecie wypowiedział się dotąd jednym zdaniem: "Mam nadzieję, że strony konfliktu podejmą rozmowy na warunkach wzajemnie korzystnych". Podobnie zachowują się przywódcy innych krajów regionu. Krytyka Chin, jeśli w ogóle, jest bardzo stonowana.

W oparach XIX wieku

Nie jest to rzecz błaha, do Azji ma w końcu należeć wiek XXI i być może ten region wyznaczał będzie kiedyś standardy w polityce międzynarodowej. Skąd więc takie rozbieżności między Wschodem i Zachodem? Być może nikt nie chce się narażać wielkiemu sąsiadowi. Chin nie krytykuje się też z respektu dla ich historii i kultury. Mówi się również, że Daleki Wschód wyznaje w polityce zagranicznej inne wartości. Wreszcie, jak chcą niektórzy, Azjaci widzą sprawy we właściwych proporcjach: w innych miejscach na świecie dzieją się gorsze rzeczy, a Zachód broni nie tyle Tybetu, co idei, mitycznego miejsca, dając tym dowód swojej dekadencji.

Każda z tych opinii może być po części prawdziwa. Jest jednak i inne możliwe wytłumaczenie: reakcje Azjatów świadczą nie tyle o trwałych różnicach kulturowych, lecz o tym, że w polityce używają oni języka, którego Zachód, a zwłaszcza Europa, już zapomniał.

Niedługo po rozpoczęciu niepokojów w Tybecie, ich historyczną genezą zajęła się chińska agencja Xinhua. Tekst odkrywczy nie jest, podobne hurtowo produkuje chińska propaganda. Warto jednak zacytować go w całości, łatwiej wtedy o zrozumienie chińskich władz, jak i wielu zwykłych Chińczyków, którzy tę opinię podzielają:

"Po Wojnie Opiumowej [w połowie XIX w. - PB] Chiny zostały zredukowane do półkolonii i kraju półfeudalnego. Tybet, jak inne części Chin, ucierpiał od agresji zachodnich imperialistów, którzy wyszarpali dla siebie przywileje za pomocą nierównych traktatów, dokonali kolonizacji Tybetu i zaczęli go eksploatować, kształcąc jednocześnie separatystów wśród warstw wyższych, by oderwać Tybet od Chin. Dlatego zerwanie kajdan imperializmu i modernizacja Tybetu stały się wiekopomnym zadaniem w procesie jednoczenia kraju. Po 1949 r. skończyła się era ciemności, kraj i grupy etniczne zostały zjednoczone, a demokracja ludowa przyniosła Tybetańczykom nadzieję, że będą panami swojego losu, w granicach wielkiej chińskiej rodziny".

Tekst pokazuje, skąd czerpie chiński nacjonalizm. A nie da się analizować konfliktu w Tybecie w oderwaniu od imperialnej polityki państw europejskich w XIX wieku. Upokorzenie, jakiego Chiny wtedy doznały, podsycane przez propagandę i patriotyczną edukację, wciąż żyje w chińskiej świadomości i przekłada się na rozumienie polityki zagranicznej w tym kraju. Poza tym, nacjonalizm czy - widoczny choćby w kolonizacji Tybetu - społeczny darwinizm nie są ideami rdzennie chińskimi. Na Daleki Wschód przywędrowały na przełomie XIX i XX wieku z Europy, będąc wtedy synonimem nowoczesności i zerwania z feudalną przeszłością.

W Europie idee te uległy wynaturzeniu, kompromitując się ostatecznie w czasie kolejnych wojen światowych. Na Dalekim Wschodzie zadomowiły się na dłużej. Zwłaszcza w Chinach, które nie są demokratyczne.

Cztery palce chińskiej ręki

Nie jest oczywiście prawdą, że Tybet, w dzisiejszym rozumieniu prawa międzynarodowego, stanowi "odwieczną część Chin". Fałszywe jest jednak także przypisywanie mu odrębnej tradycji państwowej. Tybet przez stulecia, zachowując kulturową odrębność, uznawał polityczną zwierzchność cesarstwa chińskiego.

"Był to rodzaj związku patrona i duchownego, zawierał element religijno-symboliczno-polityczny, obcy współczesnym pojęciom zwierzchnictwa czy niepodległości. sino-tybetańskie relacje zaspokajały wzajemne interesy, Tybetańczycy nie odczuwali na ogół chińskich nacisków i cieszyli się znaczącą wolnością (bez nazywania jej niepodległością)" - pisze znawca Tybetu Dibyesh Anand.

To właśnie importowany z Zachodu (w przypadku Chin poprzez Japonię) nacjonalizm, a także obecność Brytyjczyków w Tybecie spowodowały, że Chiny przyjęły zachodnią koncepcję zwierzchnictwa (ang. sovereignty) nad swoim terytorium i objęły nim również Tybet.

Zatem nie jest wymysłem komunistów przywiązanie do idei Tybetu jako integralnej części Chin. Już twórca chińskiej republiki Sun Yat-sen mówił, że na pięć palców chińskiej ręki składają się grupy etniczne Hanów, Hui, Mongołów, Mandżurów i Tybetańczyków. To samo powtarzał jego następca i późniejszy dyktator Tajwanu gen. Czang Kaj-Szek. Po objęciu władzy Mao przystąpił więc jedynie do realizacji idei swoich poprzedników i wcielił Tybet w chińskie granice. Zaczęła się kolonizacja w duchu kulturowego darwinizmu, który każe silniejszemu wchłonąć słabszego, tak jak to się stało ze zasymilowaną przez Hanów narodowością Mandżurów.

Na chińskiej ręce pozostają więc cztery palce.

Niszczenie kultury

Dwa lata temu partyjny sekretarz Zhang Qingli zdefiniował rolę swojej organizacji w Tybecie: "Partia komunistyczna jest dla Tybetańczyków jak rodzic, zawsze pełna zrozumienia dla potrzeb dziecka. Prawdziwym Buddą dla Tybetańczyków będzie komitet centralny".

Po takich słowach Pekin, mimo miliardów na modernizację Tybetu, nie wymaże upokorzenia Tybetańczyków. Tym bardziej że za słowami idą czyny, w większości dobrze już opisane: na własnej ziemi Tybetańczyków traktuje się jak ludzi niższej kategorii, mnichom każe się powtarzać obelgi pod adresem Dalajlamy, dobra edukacja, a więc i praca, możliwa jest tylko po chińsku. Furia, z jaką Tybetańczycy rzucili się w marcu na Hanów i ich dobytek, nie dziwi więc ani trochę.

Jednak relacje Tybetańczyków z komunistami nie zawsze były złe. Dalajlama, zachwycony postępem materialnym w Chinach, pisał wiersze ku czci Mao, a część wykształconych za granicą tybetańskich elit wstępowała do partii komunistycznej, zachęcając wręcz Pekin do modernizacji Tybetu, który do 1951 r. był feudalną teokracją rządzoną przez - nierzadko skorumpowanych - mnichów. Dopiero gdy okazało się, że modernizacja polega głównie na niszczeniu tybetańskiej kultury (buddyzm tybetański jest w zasadzie tożsamy z kulturą Tybetu), większość Tybetańczyków zraziła się do Chin i późniejsze inwestycje w infrastrukturę niewiele mogły już pomóc.

Kto jak kto, ale Chińczycy powinni to rozumieć. W latach 30. minionego wieku znaleźli się, jako ofiara, w podobnej sytuacji, gdy Japończycy na ich terytorium utworzyli marionetkowe państwo o nazwie Manchukuo. Na początku wszystko szło gładko. Japońscy specjaliści budowali supernowoczesne koleje, szpitale i banki. Potem było gorzej: okazało się, że postęp materialny nie równoważy upokorzenia miejscowej ludności, która stawiała coraz większy opór. Ostatecznie, razem z klęską wojenną Japonii, eksperyment legł w gruzach. Jak będzie w Tybecie?

Największe tabu

Widoki na korzystne dla Tybetańczyków zakończenie konfliktu z Chinami nie są dziś dobre: niepodległy Tybet to utopia, szanse na powrót Dalajlamy i prawdziwą autonomię w ramach Chin są marne.

Propaganda przeciw Dalajlamie zaszła tak daleko, że próby porozumienia z nim mogą zostać uznane w Chinach za dowód słabości władz. Tym bardziej gdyby odbyło się to pod wpływem zagranicznych nacisków. Uzasadnienie większej autonomii dla Tybetu byłoby nie lada zadaniem dla chińskiej propagandy. Chodzi wszak o mitologiczny rdzeń chińskiej państwowości, czyli o jedność terytorium.

Licząca kilka tysięcy lat historia Chin to na przemian rozpad i scalanie kraju. Właśnie dlatego, że ideał jedności terytorialnej jest tak głęboko wryty w chińską świadomość, jakiekolwiek ustępstwa mogą zostać uznane za przekroczenie największego tabu. Władza, która to uczyni, może utracić mandat do rządzenia. Nawet mieszkający od lat za granicą Chińczycy rzadko popierają np. formalną secesję Tajwanu.

W Tybecie autonomia kulturalna oznaczałaby przyzwolenie Pekinu na obecność na swoim terytorium konkurencyjnego ośrodka władzy o niejasnym religijno-politycznym statusie. Co więcej, duże enklawy Tybetańczyków mieszkają dziś poza Autonomicznym Regionem Tybetu, a w samej Lhasie na każdego Tybetańczyka przypada już dwóch Hanów. Autonomia mogłaby więc zaognić jeszcze problemy terytorialne i etniczne, tym bardziej że w Tybecie żyje jeszcze ludność islamska, której relacje z Tybetańczykami też nie są dobre. Dawniej, gdy mnisi chcieli religijnej jednorodności dla swojego kraju, miały nawet miejsce antyislamskie czystki.

Wreszcie, przy całej sympatii dla Dalajlamy, występuje on dziś w podwójnej roli: przywódcy państwowego i religijnego. Obie role, zwłaszcza dla ludności wiejskiej żyjącej na terytorium Tybetu, są nierozróżnialne. A tam, gdzie nosiciel prawdy objawionej jest równocześnie głową państwa, trudno mówić o politycznej wolności. Nawet jednak gdyby Dalajlama, rezygnując z politycznej funkcji, próbował przeszczepić do Tybetu z Indii, gdzie żyje na uchodźstwie, demokratyczny parlament, to czy komunistyczne Chiny wyrażą na to zgodę? Wątpliwe. Skoro nie mogą tego wywalczyć mieszkańcy Hongkongu, to co dopiero inna grupa etniczna, jaką są Tybetańczycy.

Tybetańczycy jak Żydzi?

W 1990 r. Dalajlama zaprosił do swojej siedziby przedstawicieli organizacji żydowskich, by wypytać ich, jak Żydom udało się przetrwać dwa tysiące lat na wygnaniu. Ira Rifkin w dzienniku "Jerusalem Times" przypomniał niedawno to spotkanie. Sugerował, że w obliczu "kulturowego ludobójstwa" Tybetu kultywowanie tybetańskiej tożsamości musi przypaść rozproszonej po świecie diasporze. Rifkin poszedł jednak dalej: "Żydowska tożsamość kulturowa przeżyła zniszczenie Drugiej Świątyni, dzięki przejściu od religii praktykowanej w świątyniach do formy rabinicznej. Co więcej, potrzeba też było żydowskich sekularystów, gotowych wziąć do ręki broń i walczyć za państwo w nowożytnej erze".

"Wziąć do ręki broń" - to nie jest filozofia Dalajlamy. Są jednak Tybetańczycy, którzy mieliby na to ochotę. Kończący niebawem 73 lata Dalajlama, choć szanowany, nie ma już bezwzględnego posłuchu wśród swojego ludu. Diaspora dzieli się na wiele frakcji, niektóre mają odwagę go krytykować: za uległość wobec Chin, za gwiazdorski status w Hollywood czy rozwadnianie tybetańskiej sprawy. Znany tybetański pisarz Jamyang Norbu mówi, że wielu młodych jest zdezorientowanych kosmopolityzmem Dalajlamy, ich zdaniem rząd i diaspora utraciły kompas, gdy Dalajlama "przedefiniował swoje cele polityczne na takie kwestie, jak środowisko naturalne, pokój światowy, religia, wolność, ochrona kultury. Wszystko - twierdzi Norbu - tylko nie pierwotny cel, jakim była niepodległość Tybetu".

Trudno zatem wykluczyć, że nastąpią kolejne ataki zdesperowanych Tybetańczyków, i to jeszcze przed olimpiadą. Były szef Kongresu Młodzieży Tybetańskiej, Tseten Norbu, mówił, że po śmierci Dalajlamy pojedzie do Chin prowadzić sabotaż: przecinać instalacje elektryczne, wysadzać drogi i mosty. Niektórzy mówią wręcz, że organ polityczny tybetańskiej diaspory przyjmie kiedyś formę bliską Organizacji Wyzwolenia Palestyny.

Czy oznaczać to będzie definitywne unieważnienie filozofii Dalajlamy? Nie, jak bowiem pisze Pico Iyer w wydanej niedawno biografii Dalajlamy, tybetański przywódca jest równocześnie ostoją tradycji, trzeźwym politykiem i wielkim wizjonerem. W istocie, jego oparta na buddyzmie filozofia tymczasowości, współzależności wszystkich zjawisk, przenikania kultur i znoszenia granic jest na wskroś nowoczesna teraz, w erze globalizacji. Dla zatopionych w materializmie Chińczyków duchowy charakter tej filozofii mógłby być szczególnym magnesem. Zrozumienie tego wszystkiego stanowi być może jedyny sposób na pokojowe ułożenie relacji chińsko-tybetańskich.

***

Na te czasy przyjdzie jednak jeszcze poczekać. Często słychać, że dopiero demokracja w Chinach rozwiąże tybetański problem. Jest to, być może, warunek konieczny, ale niewystarczający. Demokracja nie leczy bowiem od ręki z nacjonalizmu i różnych toksycznych mitów. Żeby tak się stało, Chiny, a poniekąd i cały Daleki Wschód, zdobyć się muszą na wyjście poza wiek XIX i spojrzenie w przyszłość. Tak jak Dalajlama.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2008