Więźniowie Shangri-la

Zachód deklaruje poparcie dla ciemiężonego Tybetu. To szlachetne. Mało kto zauważa, że zachodnia kolonizacja Tybetańczyków trwa nadal. Odbywa się mimowolnie i subtelnie, i zwykle nie dostrzegają jej ani kolonizujący, ani kolonizowani.

17.03.2009

Czyta się kilka minut

Uchodźcy z Tybetu w Indiach: mnisi podczas nabożeństwa w świątyni Dalajlamy Tsuglagkhang /fot. Bartek Dobroch /
Uchodźcy z Tybetu w Indiach: mnisi podczas nabożeństwa w świątyni Dalajlamy Tsuglagkhang /fot. Bartek Dobroch /

Skopaliśmy tyłek sukinsynowi! - tymi słowami Edmund Hillary skwitował pionierskie zdobycie Mount Everestu, gdy już się na szczycie wysikał. W tym czasie drugi wspinacz, Tybetańczyk Tenzin Norgaj, złożył ofiarę bogom i odmówił modlitwę dziękczynną do Czomolungmy za to, że zechciała go przyjąć. Ten humorystyczny przykład pokazuje, jak wielkie są różnice w mentalności zachodniej i tybetańskiej. Pod tym względem Zachodowi bliżej do Chińczyków, którzy zachowują się dziś w Tybecie z taką gracją, jak niegdyś brytyjscy zdobywcy.

Ktoś powie: to już historia. Wszak dzisiejszy Zachód, postkolonialny i poprawny politycznie, deklaruje poparcie dla ciemiężonego Tybetu. A jednak kolonizacja trwa. W odróżnieniu od tej sprzed stu lat, odbywa się mimowolnie i tak subtelnie, że zwykle nie dostrzegają jej kolonizujący i kolonizowani. Ten cichy podbój umysłów bierze się z "miękkiej siły" Zachodu w połączeniu ze słabością Tybetańczyków, którzy, jak chory organizm, łapią infekcje z zewnątrz. I nie chodzi o to, że jedzą hamburgery, słuchają Madonny i noszą dżinsy. Nie, Tybetańczycy wciąż uwielbiają zupę z jaka, przedkładają tybetański pop nad amerykański, wielu nosi tradycyjne ubrania. Infekcją, przed którą nie potrafią się uchronić, są stereotypy - ich zmyślony wizerunek w oczach Zachodu, który sami bezkrytycznie przyjęli za rzeczywistość.

Dwa Tybety

Są dziś dwa Tybety. Według Pekinu to zacofany region wyzwolony przez Chiny z feudalizmu i łaknący chińskiej cywilizacji, czemu sprzeciwia się garstka reakcjonistów finansowanych przez CIA. Wierzą w to niemal wszyscy Chińczycy. Ludzie Zachodu, równie zgodnie i błędnie, postrzegają Tybet jako kolebkę pacyfizmu, ekologii i alternatywnego stylu życia.

Innego, prawdziwego Tybetu już nie ma. Dziś to pojęcie bardziej z dziedziny geografii i historii niż kultury. Gdy 50 lat temu, w marcu 1959 r., w reakcji na plotki o zamiarze porwania Dalajlamy w Lhasie wybuchło powstanie, Chińczycy zrozumieli, że aby zmienić nastawienie "ciemnego ludu", muszą rozpętać walkę klasową. Nastąpiły dwie dekady zbiorowego prania mózgu, represji, niszczenia religii i języka, postrzeganych jako fundamenty "starego społeczeństwa". Od śmierci Mao następuje powolna odbudowa, lecz Chińczycy - stanowiący już połowę ludności Tybetu - odciskają swe piętno. Stawiają klasztory (na ich czele stoją konformistyczni lamowie), które tylko z zewnątrz przypominają te zniszczone podczas "rewolucji kulturalnej". Chińscy imigranci zarobkowi wyparli Tybetańczyków ze wszystkich dziedzin życia poza rolnictwem i pasterstwem. Podbity lud przestał tworzyć kulturę. Co tam kulturę! Na rubieżach Tybetu spotkałem Tybetańczyków, którzy nie mówią już językiem przodków.

W tej sytuacji na bastion tybetańskości wyrosła diaspora. 17 marca 1959 r. Dalajlama opuścił Lhasę i uciekł do Indii, a w jego ślady w kolejnych latach poszło 150 tys. Tybetańczyków. W Indiach powstał rząd na uchodźstwie i wiele instytucji dla zachowania dziedzictwa kulturowego. Na emigracji powstają książki, muzyka, filmy.

Tu tworzy się też politykę. Tybetańczycy wiedzą, że chiński przeciwnik jest silny i muszą szukać silnych sojuszników. Dalajlama odrobił lekcję historii z połowy XX w., gdy Tybet łatwo padł łupem Pekinu wskutek polityki izolacjonizmu. Tym razem tybetański przywódca postawił na skuteczność polityczną kosztem prawdy historycznej i obrony czystości doktryny buddyjskiej. Tak to wygląda z dzisiejszej perspektywy. Bo Dalajlama nie mógł przewidzieć wszystkich skutków, jakie niesie zawarcie sojuszu z Zachodem, który wydawał się oczywisty.

Twórcze stereotypy

Dla Europejczyków i Amerykanów Tybet zawsze był magicznym miejscem. Fantazję rozpalały egzaltowane relacje dawnych podróżników i zmyślone historie, z których największą popularność zdobyła powieść Jamesa Hiltona "Zaginiony horyzont" (na ekran przeniósł ją Frank Capra), traktująca o Shangri-la: ukrytej w Himalajach dolinie we władaniu mnichów z klasztoru będącego skarbnicą mądrości i łagodności. W umysłach pod hasłem "Tybet" zadomowiła się kraina niepojęta rozumem, acz duchowo pożądana. W Tybecie chrześcijanie szukali, na poważnie, śladów mitycznych wspólnot, Żydzi zagubionego plemienia, a naziści kolebki rasy aryjskiej.

Slavoj Žižek tłumaczy ten fenomen tak: o ile Tybet uważał się za centrum świata, to Europejczycy myśleli o sobie bardziej "eks-centrycznie". Zawsze wierzyli, że swą utraconą niewinność, zagubiony kielich mądrości mogą odnaleźć tylko w jakimś zakazanym i egzotycznym miejscu. Dla antycznych Greków był nim Egipt. Dziś tę rolę przejął Tybet - według Žižka "ekran, na którym wyświetlają się zachodnie fantazje".

Można to potraktować wzruszeniem ramion, gdyby nie fakt, że Tybetańczycy na uchodźctwie - ludzie obarczeni zadaniem obrony kultury tybetańskiej, z których większość Tybet zna już tylko z opowieści rodziców, książek i filmów hollywoodzkich - zaczynają brać zachodnie wyobrażenia o sobie za swój prawdziwy wizerunek i dostosowują się do niego. Próbują zyskać nasze uznanie i wsparcie, stają się więc tacy, jak tego od nich oczekujemy. Zdaniem Donalda Lopeza, autora książki "Więźniowie Shangri-la", stereotypy "nie tylko tworzą wiedzę o Tybecie, w wielu wypadkach tworzą Tybet".

Tybetańska ekologia, tybetański pacyfizm

W publikacjach tybetańskiej diaspory powtarzają się np. takie stwierdzenia: "Tybetańczycy są z natury narodem miłującym pokój i stroniącym od przemocy, który nigdy nie stworzył własnej armii". Albo: "Ekologia jest nieodłączną częścią kultury tybetańskiej". Czy też: "W tradycyjnym Tybecie kobiety były równouprawnione w stopniu znacznie wyższym niż w innych społeczeństwach azjatyckich". Zdania te, jak pisze tybetolog Toni Huber w referacie "Shangri-la na wygnaniu" (pełny tekst na stronie internetowej Fundacji Helsińskiej), niewiele mają wspólnego z prawdą historyczną. Upolitycznione wyobrażenia kultury tybetańskiej zaczęły się pojawiać dopiero od połowy lat 80. - nie spontanicznie, na skutek zmian w świadomości uchodźców, lecz na tej zasadzie, co autoportrety innych nacjonalizmów rodzących się w Trzecim Świecie: jako wytwory tybetańskiej elity na wychodźstwie. Choć powielają je światowe media, nie znajdują niemal poparcia wśród Tybetańczyków żyjących w Tybecie.

Pierwszym pojęciem adoptowanym przez Dalajlamę po ucieczce do Indii - rodem jeszcze nie z Zachodu, lecz właśnie z Indii - była ahimsa, walka bez przemocy propagowana przez Gandhiego. Dotąd dobroć i pacyfizm były obecne w życiu Tybetańczyków i doktrynie ich religii, ale nie zajmowały tak ważnego miejsca. Tybetańczycy nie próbowali pokonać wroga dobrocią. Dalajlamowie aprobowali przemoc, jeśli zagrożone były ich interesy, a buddyzm tybetański sankcjonował siłową obronę doktryny. Stanowisko obecnego Dalajlamy - który grozi rezygnacją, jeśli rodacy sięgną po przemoc wobec Chińczyków - to precedens.

Nie wiadomo, czy pacyfizm zostałby tak silnie ugruntowany wśród elit tybetańskich, gdyby nie pasował jak ulał do hippisowskiej rewolucji obyczajowej lat 60., budowanej wokół protestów przeciw wojnie w Wietnamie. Na Zachodzie rozkwitła wtedy moda na Orient, postrzegany jako przeciwieństwo bezdusznego i pełnego przemocy Okcydentu.

Podobną genezę ma ekologiczna tożsamość Tybetańczyków, promowana od lat 80. Rząd emigracyjny przystąpił wówczas do Globalnego Forum Duchowych i Parlamentarnych Przywódców na rzecz Przetrwania Ludzkości, wziął udział w Światowym Dniu Środowiska Naturalnego i ekumenicznej ceremonii w Asyżu. Ale ziarno ekologii w tożsamości tybetańskiej znów zasiał Zachód. Dalajlama i diaspora często powołują się na wykoncypowany na Zachodzie determinizm geograficzny: wrodzona im potrzeba chronienia środowiska ma być skutkiem "unikalności" Płaskowyżu Tybetańskiego. Zgodnie z tym obrazem, religijność Tybetańczyków i ich zadowolenie z prostego życia przekładały się na brak zainteresowania konsumpcją i życie w harmonii z przyrodą. Nie wspomina się, że trudno o postawę ekologiczną (czy nie-ekologiczną) w kraju bez przemysłu, jakim był Tybet do chińskiej inwazji.

Prawda jako tabu

Wiele mówi fakt - twierdzi Toni Huber - że produkowane przez rząd emigracyjny "autoportrety" pojawiały się najpierw w tekstach anglojęzycznych, a dopiero potem w tybetańskich. "Nie pozostawia to wątpliwości co do głównego adresata i celu: przeznaczone są dla Zachodu i mają być orężem w propagandowej walce z kolonialnym rządem Chin".

Ale czy jest to złe? Nowe szaty przybrane przez elity tybetańskie są przecież piękne - pacyfizm, ekologia czy równouprawnienie kobiet konsekwentnie propagowane i wcielane w życie sprawią, że świat będzie odrobinę lepszy. Jednak ciemną stroną tej sytuacji jest wykorzystywanie nowej tożsamości do uprawiania polityki historycznej. Tybetolożka Heather Stoddard zauważa, że rząd emigracyjny "ocenzurował lub wstrzymał publikację wielu nowych, napisanych po tybetańsku książek, bo kłóciły się one z lansowanym wizerunkiem tradycyjnego społeczeństwa tybetańskiego. Poważna dyskusja na temat historii i ewentualnych wad Tybetu sprzed 1959 r. pozostaje tabu".

Dotyczy to także wizerunku pacyfistycznego. Dziamjang Norbu pisze, że brak badań nad tybetańskim ruchem oporu "umożliwił tybetańskim przywódcom napisanie własnej historii (...) upowszechniającej mit o pokojowym charakterze masowych protestów [z 1959 r.]. Choć wiele osób wspierających Tybet chce podzielać taki pogląd, jest on nieprawdziwy".

Śledząc doniesienia medialne sprzed roku, kiedy to Tybet znów ogarnęła fala gniewnych protestów, widać było, jak silnie zakorzenione są te mity. Niektóre zachodnie gazety i telewizje tak kadrowały zdjęcia, żeby nie było widać, jak Tybetańczycy rzucają kamieniami (np. CNN), albo pobitych Chińczyków opisywały jako Tybetańczyków (np. "Berliner Morgenpost"). Bo to przecież niemożliwe, by ten genetycznie pokojowy naród mógł dokonywać aktów przemocy, podpalić chiński sklep, bić. Mielibyśmy uwierzyć, że zając gryzie wilka?

Narodziny McBuddyzmu

Zmiany nie ominęły religii, będącej w Tybecie fundamentem tożsamości jak chyba u żadnego narodu na świecie. Pod wpływem New Age tybetańskie elity w Indiach nadały buddyzmowi wizerunek "religii światowej". Z nauk i rytuałów wypreparowano miłość i współczucie, dołożono garść humanizmu, odsuwając na bok większość "przesądów". Na wyschniętej ziemi duchowości zachodniej tak zreformowana religia, łatwo przyswajalna i dająca szybkie rozwiązania, była jak ożywczy deszcz. Tyle że po drodze zatracił się prawdziwy obraz buddyzmu tybetańskiego. Dla mieszkańców Tybetu religia to nie filozofia, lecz (czy nam się to podoba, czy nie) bicie pokłonów, kręcenie młynkami, odmawianie mantr i składanie ofiar.

Kiedy buddyzm tybetański wydostał się poza środowiska tybetańskie, Dalajlama utracił kontrolę nad jego ewolucją. Młodzież z Zachodu zaczęła sprowadzać z Azji mistrzów: hinduistycznych guru, rosich zen, lamów tybetańskich. Niektórzy zasługiwali na szacunek, inni dali się złapać na lep popularności i pieniędzy. Nauczyciele ze Wschodu i ich zachodni adepci zaczęli się wzajemnie promować. Zasada jest prosta: jeśli przedstawię mojego nauczyciela jako "jednego z największych", sam będę ważniejszy. Jeśli moim uczniem zostanie ktoś sławny, jego sława spłynie na mnie. Jeden z wysokich lamów dostrzegł wcielenie tybetańskiego świętego w aktorze Stevenie Seagalu - specjaliści od mordobicia.

Liczne skandale z udziałem nauczycieli buddyzmu na Zachodzie skłoniły Dalajlamę do zwołania w Dharamsali w 1993 r. "dyscyplinującej" konferencji w sprawie obowiązującej etyki. Cytowane tam dane budziły zażenowanie. Na 54 nauczycieli 40 miało relacje seksualne z uczennicami lub uczniami, wielu nadużywało alkoholu, władzy i dopuszczało się malwersacji. Ale że w buddyzmie nie istnieje ścisła hierarchia, Dalajlama mógł tylko pouczać i prosić.

Problem leżał nie tylko w swobodzie obyczajów, ale też w braku kwalifikacji nauczycieli i ich luźnym podejściu do doktryny, jaką podjęli się propagować. Jeden z najpopularniejszych obecnie zachodnich lamów (nazwijmy go McLamą), który uruchomił prężną sieć ośrodków buddyzmu tybetańskiego na świecie, otwarcie głosi, że nauki trzeba uwolnić od "etnicznego i monastycznego bagażu". Rozstał się ze swym wybitnym, wiekowym nauczycielem tybetańskim, któremu wcześniej przez lata organizował pobyty na Zachodzie, tłumacząc, że ten prezentował wizję "zagorzałego tradycjonalisty" i "narzucał ciężkie, klasztorne zasady początkującym buddystom". Recepta McLamy na zdobywanie popularności przez - jak mówi - "dostosowanie całego systemu do zachodniego świata" jest skuteczna. Gdyby Watykan uznał, że można sobie wybrać do przestrzegania pięć z dziesięciu przykazań, liczba praktykujących też pewnie by wzrosła.

Duchy z fantazji Zachodu

Sytuacja robi się groźna, gdy guru z Zachodu próbują wpływać na tak delikatną materię, jak wybór inkarnacji najważniejszych nauczycieli, dzierżących wpływy polityczne. McLama stoi za jedną z najpoważniejszych schizm, odkąd poparł innego niż Dalajlama kandydata na karmapę (głowę jednej z czterech szkół buddyzmu tybetańskiego). Jest więc teraz dwóch karmapów. To trochę tak, jakby grupa Chińczyków nawróconych na katolicyzm przy poparciu jednego z kardynałów uznała, że konklawe w Rzymie w niewłaściwy sposób wybrało papieża - wybierają więc własnego. Do manipulacji przy rozpoznawaniu tybetańskich inkarnacji uciekają się też chińscy komuniści - wybrali już własnego panczenlamę, a po śmierci obecnego Dalajlamy chcą wybrać jego następcę.

To prawda, że buddyzm zawsze "podróżował" - z Indii, gdzie nauczał Budda, do Azji Południowo-Wschodniej, potem do Chin, Japonii, aż w VI wieku dotarł do Tybetu, ciągle asymilując lokalne wierzenia i obyczaje. Lecz dziś sytuacja jest trudniejsza. Buddyzm może rozwijać się tylko poza Tybetem. Ostatni nauczyciele wykształceni w Tybecie umierają, a nowe pokolenie jest pod wpływem Zachodu. Dalajlama, który stara się dostrzegać pozytywne strony najbardziej nawet tragicznych wydarzeń, zwykł mawiać, że chińska okupacja była szczęściem w nieszczęściu, gdyż hermetycznie zamknięte w Tybecie nauki Buddy mogły wydostać się na świat, niosąc pożytek wielu ludziom.

Pytanie tylko, czy buddyzm i Tybet to przetrwają. Może za 50 lat jedyną tybetańską religią będzie jej opracowana na Zachodzie wersja "light". Słynny nauczyciel Dzongsar Khjence Rinpocze ostrzega: "Przeniesienie czegokolwiek z jednej kultury do drugiej jest trudnym procesem, który może zniszczyć importowany przedmiot. Buddyzm nie jest tu wyjątkiem".

Najsmutniejsze, że cena, jaką płaci Tybet za przyjaźń z Zachodem, chyba nie jest warta świeczki. Poparcie polityczne jest iluzoryczne. Niewielu przywódców zachodnich ma odwagę choćby spotkać się z Dalajlamą, nie mówiąc już o próbach nacisku na Chiny, które robią w Tybecie, co chcą. "Choćby nie wiem, jak beznadziejna była ich sprawa i marne szanse na przeżycie - pisał Dziamjang Norbu - Tybetańczycy lepiej wyszliby, żyjąc we własnej rzeczywistości, niż odgrywając role duchów w fantazjach Zachodu".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2009