Czas chaosu

Nikt nie przewidział wybuchu gniewu, którego jesteśmy świadkami w siedmiu krajach arabskich i w perskim Iranie. To najsilniejsze geopolityczne trzęsienie ziemi od upadku komunizmu w Europie. Znów okazuje się, że historia toczy się nieprzewidywalnymi dla nikogo torami.

22.02.2011

Czyta się kilka minut

Przez całe dziesięciolecia sytuacja w tym regionie wydawała się stabilna. Zachód potępiał łamanie praw człowieka we wrogim Iranie, ale odwracał głowę, gdy to samo robili dyktatorzy w krajach arabskich. Sojusznikom w NATO wystarczało, że autokraci trzymali za twarz islamskich fundamentalistów i nie wywoływali kolejnych wojen z Izraelem, aby wspomagać ich nie tylko politycznie, lecz także militarnie i finansowo.

Aż nagle cała ta misterna konstrukcja zawaliła się jak domek z kart. Nie sposób już otwarcie wspierać rządów, które na oczach telewizyjnych kamer CNN, BBC czy Al-Dżaziry krwawo rozprawiają się z bezbronnymi demonstrantami. Nie tylko dlatego, że przeciętny obywatel zachodniego państwa nie poparłby takiej polityki. Również dlatego, że nasze rządy zdały już sobie chyba sprawę, iż dalszy bliski sojusz z arabskimi dyktatorami może wywołać jedynie falę antyzachodniego gniewu. Dotychczas udało się tego uniknąć.

Skomplikowany obraz

Czy groźba islamskiego fundamentalizmu zupełnie wygasła? Tego chyba nie wie nikt. Morderstwo polskiego salezjanina w Tunezji może budzić niepokój, choć na razie jest odosobnionym przypadkiem. Z kolei analizy waszyngtońskiego Pew Research Center (badającego poglądy dominujące w krajach muzułmańskich) pokazują, że zwolennik każdej z teorii znajdzie tu coś dla siebie. Z jednej strony dane są zatrważające: np. zdecydowana większość Egipcjan popiera kamienowanie jako karę za cudzołóstwo, obcinanie rąk zatwardziałym złodziejom oraz domaga się wyroku śmierci dla każdego, kto odejdzie od islamu. Z drugiej strony: podobnie przytłaczająca większość opowiada się za wolnością wyznania, zniesieniem cenzury i wolnością słowa oraz za niezależnym od państwa sądownictwem. Zaś 59 proc. uważa demokrację za najlepszy z systemów, jaki kiedykolwiek wynalazła ludzkość.

Konia z rzędem temu, kto jednoznacznie potrafi zinterpretować stan umysłu przeciętnego Egipcjanina na podstawie takich informacji.

Zresztą problem nie dotyczy jedynie tego najważniejszego kraju arabskiego. Z badań wyłania się również bardzo skomplikowany obraz innych państw, w tym Jordanii, a także Libanu - najbardziej przywiązanego do demokracji i świeckiego modelu państwa. W kraju tym, gdzie karanie śmiercią za odejście od wiary uważane jest za skrajny idiotyzm, istnieje jednocześnie duże poparcie dla radykalnych ruchów w rodzaju Hamasu czy Hezbollahu. To jednak da się wytłumaczyć rolą, jaką obie organizacje pełnią w trwającym dziesięciolecia konflikcie z Izraelem.

Al-Kaida na śmietniku

Jedno jest pewne i pocieszające: Al-Kaida i Osama bin Laden, którymi straszono nas przez całe lata, odchodzą do lamusa. Bardziej są popularni w Nigerii niż wśród Arabów. W Libanie zarówno sama organizacja, jak i jej lider (wielu zresztą wątpi, czy Osama w ogóle żyje) są wprost znienawidzeni, a w Egipcie mogą liczyć na sympatię zaledwie co piątego obywatela.

Wyniki badań wspiera rzeczywistość. Od wybuchu zamieszek w Tunezji dwa miesiące temu, Al-Kaida nie odegrała żadnej roli w procesie demontowania systemu arabskiej autokracji - choć był to jeden z jej celów: zastąpienie świeckich dyktatorów władzą ściśle podporządkowaną skrajnej wizji religii i wzorcom przeniesionym wprost z czasów Mahometa. Współcześni Arabowie, choć w wielu aspektach konserwatywni, a często i zacofani, patrzą dziś na islam inaczej niż Bin Laden. Co widać było wyraźnie podczas rewolty na kairskim placu Tahrir, której przewodziła wykształcona i nastawiona demokratycznie młodzież, do spółki z klasą średnią oraz przeżywającym odwrót od radykalizmu Bractwem Muzułmańskim.

Czy takie tendencje zwyciężą przy urnach podczas zapowiadanych wolnych wyborów? Można tylko gdybać. Wiele wskazuje, że największe szanse mają umiarkowani politycy. Ale nie wolno zapominać, iż miliony Egipcjan żyjących w skrajnej biedzie oraz ogromne problemy gospodarcze, przed jakimi stoi Egipt, mogą być pożywką dla radykałów. Trwające na całym świecie plagi powodzi, przeplatające się z suszami wyniszczającymi uprawy zbóż, uważane są za zagrożenie dla rozwiniętych państw europejskich, a co dopiero dla biednego, pustynnego Egiptu.

Od Libii po Jemen

W światowych mediach trwa dziś wielka dyskusja nad rolą, jaką w budzeniu arabskiej świadomości odegrały nowe technologie, na czele z telewizją satelitarną, telefonią komórkową oraz internetem. Często ich znaczenie jest wyolbrzymiane. Jednak nie da się ukryć, że współczesnym Arabom nie można już wmawiać, iż są sprawiedliwie rządzeni i wcale nie żyją w biedzie. Oni doskonale wiedzą, jak się powodzi mieszkańcom sąsiedniej Europy.

Nawet w tak odciętym od świata kraju jak Libia doszło w ubiegłym tygodniu do wybuchu powstania, podczas którego strącano kamienne tablice ze "złotymi myślami" Muammara Kaddafiego, a demonstrantom udało się czasowo zapanować nad dużymi częściami Benghazi, drugiego pod względem wielkości miasta Libii. Mimo brutalności policji i ofiar śmiertelnych, idących już w setki, ludzie nie mają ochoty się poddać, choć przerażony dyktator - jako pierwszy w historii - całkowicie odciął swój kraj od internetu.

Regularne demonstracje przetaczają się też przez Jemen i Jordanię, niestabilna jest sytuacja w Algierii. Spokój panuje (i raczej będzie panował) w krajach, które dysponują ogromnymi złożami ropy i gazu, a jednocześnie potrafią zapewnić mieszkańcom elementarny udział w życiu politycznym, a przynajmniej w prowadzeniu nieskrępowanego biznesu. Zamieszki omijają więc Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Kuwejt i Oman. Osobnym przykładem jest bogata Arabia Saudyjska, gdzie co prawda panuje skrajny reżim, ale rdzenna ludność arabska żyje na wysokim poziomie, korzystając z tego, że kraj posiada największe złoża ropy na świecie. Zbuntować mogliby się co najwyżej cudzoziemcy, stanowiący ok. 30 proc. ludności. Są to jednak głównie pozbawieni praw publicznych gastarbeiterzy z Indii, Pakistanu, Bangladeszu, Filipin, Jemenu i Egiptu, którzy pracują ciężko pod okiem zdecydowanej na wszystko policji i armii.

Bahrajn: szyici podnoszą głowy

Jedynym bogatym krajem, w którym doszło dotąd do rebelii, jest Bahrajn. Ale w tym przypadku najważniejszą rolę odegrały podziały religijne. Podczas gdy we wszystkich krajach arabskich (z wyjątkiem w zasadzie demokratycznego już Iraku) większość stanowią sunnici, w Bahrajnie ponad 60 proc. ludności wyznaje szyizm. Mimo to państwem rządzi dynastia sunnicka, która choć uchodzi za liberalną i promującą prawa kobiet, wyraźnie ogranicza prawa większości. Aby zmienić proporcje demograficzne, posunęła się nawet do tego, by sprowadzać sunnitów z Pakistanu, Jemenu, Jordanii i Syrii. Kolonizatorzy otrzymują mieszkania i pracę, m.in. w służbach bezpieczeństwa, które pacyfikują obecne protesty. Choć król Hamad już dekadę temu zaakceptował istnienie parlamentu, w którym zasiada szyicka opozycja, w praktyce jego znaczenie jest marginalne. Świadczy o tym choćby fakt, że premierem od 40 lat jest wujek władcy.

Sytuacja w Bahrajnie spędza dziś sen z powiek Barackowi Obamie. Trudno mu nie reagować na absurdalną politykę króla Hamada, który jednego dnia przeprasza za brutalność policji, a następnego znów posyła do boju setki rozwścieczonych agentów służb bezpieczeństwa. Potem w zachodnich telewizjach oglądamy szpitale pełne zrozpaczonych lekarzy i pielęgniarek, które dostają ataku histerycznego płaczu na widok tłumu rannych, gdyż nigdy nie spotkały się z taką skalą przemocy.

Na razie głosy potępienia płynące z Waszyngtonu są tak samo ostrożne, jak na początku rewolty w Tunezji i Egipcie. Amerykanie mają poważny problem: u wybrzeży Bahrajnu stacjonuje ich ogromna flota, zaopatrująca oddziały w Iraku i uważnie obserwująca szyicki Iran. Gdyby z powodu rewolty upadła dynastia, nowy rząd mógłby wyprosić amerykańskie wojska. Gdyby jeszcze potem doszło do konfliktu zbrojnego z Teheranem, USA nie byłyby w stanie zapobiec irańskim planom zablokowania Cieśniny Ormuz, którą płynie niemal połowa morskich transportów ropy na świecie.

Iran: eskalacja?

Być może na szczęście dla Baracka Obamy, w samym Iranie sytuacja również staje się gorąca. Władze w Teheranie są zszokowane demonstracjami z 14 lutego, gdy okazało się, że mimo szykan wobec opozycji wciąż potrafi ona zmobilizować tysiące zwolenników, gotowych ryzykować życiem na ulicach stolicy, a także Isfahanu i Szirazu. Nie pomogło umieszczenie liderów ruchu, Mir Hosejna Musawiego i Mehdiego Karrubiego, w areszcie domowym. Nie pomogło, bo pomóc nie mogło, gdyż dla wielu demonstrantów zwłaszcza pierwszy z przywódców jest już zbyt zachowawczy ze swoim programem reformy islamskiej republiki.

Od sfałszowanych wyborów prezydenckich w czerwcu 2009 r. irańskie społeczeństwo przechodzi przyspieszony kurs wyzbywania się złudzeń co do systemu. Jeszcze półtora roku temu na ulicach Teheranu domagano się co najwyżej głowy prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, dziś demonstranci krzyczą "Śmierć Chameneiemu!" i rwą na strzępy uliczne plakaty z wizerunkiem najwyższego duchownego i faktycznego przywódcy Iranu. To fundamentalna zmiana, która przeraża władze.

W przypadku Iranu trzeba pamiętać, że przez wiele lat system czerpał swą popularność z ogromnych pokładów żalu wobec Zachodu, który tkwi w Irańczykach, m.in. z powodu poparcia, jakiego świat udzielił Saddamowi Husajnowi, kiedy ten najechał Iran w 1980 r. Jeszcze większe pretensje mają Irańczycy za zamach stanu, przeprowadzony w 1953 r. przez CIA, gdy obalono popularnego premiera Mohammada Mosaddeka i uratowano szacha, przy okazji odzyskując dla wielkich koncernów dostęp do taniej irańskiej ropy.

Dziś, mimo że Ali Chamenei wciąż może liczyć na miliony zwolenników i na wierność fanatycznej, ponadstutysięcznej gwardii Strażników Rewolucji, obecny charakter islamskiej republiki wydaje się w dłuższej perspektywie nie do utrzymania. Nie dość, że wśród szyickich duchownych istnieje spora grupa poważanych ajatollahów, która jest zniesmaczona brutalnością, z jaką traktuje się demonstrantów, to jeszcze coraz częściej dochodzą głosy, iż w razie eskalacji rewolty nie wszyscy dowódcy wojska i gwardii byliby skorzy do krwawego stłumienia rebelii. Zresztą już sam fakt, że mimo ciągłego odgrażania się rząd nie ma odwagi postawić przed sądem Musawiego i Karrubiego, wiele mówi o strachu Chameneiego przed eskalacją konfliktu.

***

Przyszło nam żyć w czasach przełomowych. Chaos panujący dziś na Bliskim Wschodzie może przynieść Arabom i Irańczykom wolność, ale może też stać się zarzewiem światowego konfliktu. Zachód raczej nigdy nie zrezygnuje z sojuszu z bliższym cywilizacyjnie Izraelem - mimo że coraz bardziej złości go postawa radykalnego rządu Beniamina Netanjahu, który nie ma ochoty rezygnować z kolonizacji okupowanych palestyńskich ziem.

Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na fakt, że żadne protesty nie wybuchły dotychczas w Syrii. Kraj ten, mimo liberalizacji gospodarki w ostatnich latach, wciąż jest biedną dyktaturą i w zasadzie powinien zapłonąć jak inne państwa w okolicy. A jednak tak się nie dzieje. Prezydent Baszar Al-Assad jest popularny m.in. z powodu konsekwentnej i zarazem agresywnej antyizraelskiej polityki, którą ceni się nie tylko na ulicach Damaszku, ale także w Bejrucie i Kairze - gdzie nikt raczej nie zapomni poparcia, jakiego Tel Awiw do końca udzielał byłemu już dyktatorowi Mubarakowi. Nienawiść arabsko--żydowska jest wciąż żywa, a otwarty konflikt może wybuchnąć na nowo, gdy tylko Arabowie załatwią sprawy na własnym podwórku.

MAREK KĘSKRAWIEC (ur. 1967) jest publicystą i wykładowcą Instytutu Dziennikarstwa UJ. Autor książek "Afganistan. Po co nam ta wojna?" (wspólnie z Grzegorzem Indulskim) i "Czwarty pożar Teheranu".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2011