Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Większość biorących w niej udział państw chce wygrać wojnę bez ofiar własnych. Przypadek Niemiec jest tu szczególny. Dwa lata temu Kanada zarzuciła niemieckiemu dowództwu w ISAF, że wskutek bierności podległych mu oddziałów śmierć ponieśli jej żołnierze, którzy nie doczekali się wsparcia Niemców. Kilka dni temu z kolei jeden z niemieckich dowódców kazał zbombardować cysterny skradzione przez talibów. Ofiarami okazało się jednak kilkudziesięciu cywilów, którzy znajdowali się przy jednej z cystern. Dramatyzmu całej sprawie dodaje fakt, że swym rozkazem niemiecki oficer złamał rozkaz głównodowodzącego ISAF, którym jest Amerykanin, i że bombardowania dokonały samoloty USA. Tymczasem to właśnie kolejne rządy i opinia publiczna Niemiec krytykowała (i słusznie) Stany za prowadzenie nalotów w Kosowie, Iraku i Afganistanie, jako metodę ochrony własnych żołnierzy nawet kosztem ofiar cywilnych.
To przypadkowe zdarzenie jest ilustracją zjawiska, które trudno nazwać inaczej niż politycznym cwaniactwem. Godząc się po 1994 r. na udział Bundeswehry w operacjach NATO, Berlin zrobił to tylko w celu pilnowania pokoju wywalczonego przez innych sojuszników. Niemieckie oddziały mają zatem tak wiele tzw. ograniczeń narodowych, że z wojskowego punktu widzenia ich obecność w misji afgańskiej nie ma większego sensu. Tym razem jednak fatalny splot okoliczności oznacza kompromitację polityki niemieckiej. Jeśli Niemcy chcą zachować prawo do wypowiadania się o przebiegu operacji w Afganistanie, powinni albo wycofać swych dowódców z gremiów decydujących o użyciu sił innych państw, albo przestać chować się za polityką wewnętrzną i pozwolić Bundeswehrze na walkę z talibami u boku partnerów. Tego wymaga sojusznicza solidarność.