Co ma dżuma do cholery

W niebie – przypuszczam – nie mają teraz łatwo.

05.12.2016

Czyta się kilka minut

Od parunastu dni część aniołów, świętych, a może i sam Pan Bóg, zajętych jest z pewnością wysłuchiwaniem płomiennego, wspartego obfitą gestykulacją, pełnego rewolucyjnego zapału przemówienia Fidela Castro, którego wielomóstwo nie pozwala zakończyć procedury jego pośmiertnego sądu szczegółowego. Trzy lata wcześniej na próg świętego Piotra trafił Hugo Chavez i wtedy z pewnością było jeszcze ciekawiej (ten swoje perory lubił umaić dołączaniem akompaniamentu gitarowego). Nie można wykluczyć, że w ramach przygotowań na sąd ostateczny niebianie, nauczeni kontaktami z wodzami latynoskich rewolucji, pożyczą z polskiego Sejmu urządzenie wyświetlające napis: „Czas mija!”.

Fidel w istocie nie musiałby przecież tyle gadać. Swój program społeczny streścić miał kiedyś krótko: „Będziemy jeść skromniej, ale będziemy jeść wszyscy”. Za swojego długiego życia udało mu się zrealizować tylko pierwszą część owego manifestu. Warto postawić sobie pytanie – dlaczego.

Na trop odpowiedzi naprowadza wydana w latach 80. książka „Fidel i religia” – zapis rozmów El Comandante z Frei Betto (czyli Carlosem Alberto Libanio Christo), brazylijskim dominikaninem, wielkim zwolennikiem teologii wyzwolenia w jej radykalnej, popierającej społeczne rewolucje, wersji.

Książka jest na swój sposób urocza, przede wszystkim ze względu na pensjonarskie wręcz uczucie, jakie żywi wywiadujący do wywiadowanego. Frei Betto ani przez chwilę nie próbuje wyzwolić się z hipnotycznego czaru, jaki na wielu swych rozmówców rzucał niespełna 60letni wówczas Fidel, od razu wiadomo, kto w tej relacji jest samcem alfa.

Dominikanin spotyka się z Przywódcą wieczorami, Castro ma dla niego czas zwykle między wycieńczającym dniem pełnym ręcznego sterowania nadziałami cementu i ciężarówek a ciągnącymi się długo w karaibską noc dyplomatycznymi rautami. Rozmowy dotyczą dzieciństwa Fidela (ucznia jezuickich szkół), jego rewolucyjnych przygód, trudnej codzienności zastałej rewolucji, inkrustowane są opowieściami o przepisach na krewetki, fasolę, wieprzowinę czy recenzje brazylijskich wódek.

Frei Betto przyjeżdża do Fidela z Brazylii, w której niesprawiedliwości społeczne sięgają zenitu (na 130 mln mieszkańców, 30 mln żyje w nędzy, 40 mln w ubóstwie, 30 mln – z dnia na dzień). Nie ukrywa fascynacji marksizmem, jako filozofią tłumaczącą jakoś zarysowane wyżej sprzeczności („bać się marksizmu to jakby bać się matematyki, podejrzewając ją o uleganie pitagorejskim wpływom”), ma też na obronę swoich ideowych preferencji fajne retorycznie argumenty („Zamiast bać się marksizmu, bo deklaruje się on jako system ateistyczny, powinniśmy postawić sobie pytanie, jaki rodzaj sprawiedliwego społeczeństwa zbudowaliśmy w świecie, który uważa się za chrześcijański”). Castro, konfrontowany przez dominikanina z projektem społecznych relacji zapisanym w Ewangelii, stwierdza, że pod tekstem Ośmiu Błogosławieństw mógłby podpisać się też Marks, prowadzące instytucje dla najsłabszych zakonnice nazywa „wzorowymi komunistkami”, sugeruje też, że gdyby Kościół stworzył kiedyś państwo na podstawie zasad Jezusa, byłoby ono z pewnością bardzo podobne do Kuby, gdzie „nie ma ani bezrobocia, ani prostytucji, ani żebraków”.

Frei Betto nie konfrontuje Przywódcy z niewygodnymi prawdami dotyczącymi działania jego reżimu, nie pyta, kosztem jakiego zamordyzmu i śmierci ilu „innomyślców” okupione zostało powstanie tego jednak przecież nie raju, a socjalistycznego rezerwatu w tropikach. Dominikanina-rewolucjonistę idzie jakoś usprawiedliwić, większość wrażliwych ludzi, która choć raz była w południowoamerykańskich fawelach, nie opuszcza ich wszak z myślą inną niż taką oto, że natychmiast trzeba coś z tym zrobić.

Obaj rozmówcy popełniają jednak ostatecznie ten sam błąd: o człowieka chcą walczyć odczłowieczając, tworząc z ludzi „masy”, „klasy”, a do pomiaru ich dobrostanu tworząc wskaźniki „urolnienia”, „uszpitalnienia”, „uprodukcyjnienia” etc. Makroinżynieria społeczna, w której jako produkt uboczny dopuszcza się poniesienie ofiar, stoi zaś w jawnej sprzeczności z humanizmem, koncentracją na losie każdego człowieka, obecnym wszędzie w Jezusowej Ewangelii. To dlatego kubańska rewolucja już u początków stała się własną karykaturą. Walcząc z „imperializmem kapitalistów”, stworzyła jego komunistyczną parodię, której najpełniejszym symbolem stał się sam Fidel, spędzający ostatnie lata życia w pałacach, twierdzach, realizując kaprysy à la arabscy szejkowie czy Donald Trump.

Dlatego Chrystus z karabinem to też parodia chrześcijaństwa. Nakaz ewangeliczny jest jasny: „kochaj nieprzyjaciół”, a nie „prowadź z nimi walkę klas”. Chrześcijaństwo to jednak też nie tylko zmaganie o wejście do nieba, ale i o to, by ziemski los bliźnich w jak najmniejszym stopniu przypominał piekło. Jedna z najwyrazistszych postaci katolicyzmu Ameryki, arcybiskup Hélder Câmara (który wraz z kilkudziesięcioma innymi uczestnikami Vaticanum II podpisał w 1965 r. tzw. „Pakt Katakumbowy”, w którym biskupi wyrzekali się przywiązania do majątku, znamion swojego statusu i deklarowali wsparcie dla inicjatyw mających położyć kres ubóstwu), mawiał: „Gdy mówię, że biedni nie mają chleba – nazywają mnie świętym, gdy pytam: dlaczego biedni nie mają chleba – nazywają mnie komunistą”. Faktycznie, w czasach zimnej wojny komunizm widziano wszędzie, nawet tam, gdzie go rzeczywiście nie było. Nie o marksizmleninizm jednak chodziło abp. Câmarze czy zamordowanemu przez komando prawicowego rządu (wyszkolone przez CIA) bł. abp. Oscarowi Romero, lecz o „Kościół ubogi i dla ubogich” (to sformułowanie – o czym przypomniał mi ostatnio ks. Artur Stopka – wygłosił w niemieckim radiu już w 1969 r. niejaki ks. Joseph Ratzinger).

Szkoda, że w tamtej rozmowie Frei Betto zabrakło odrobiny realizmu, krytycyzmu. Szkoda, że Fidel doszedł do wniosku, iż naprawi popsuty świat też go psując, tylko innymi narzędziami. Szkoda, że europejscy lewicowcy po śmierci Fidela wygłaszają na jego temat panegiryki oparte na idei, że najwyższą formą szczęścia biednych będzie słodkie upokorzenie bogatych. Szkoda, że nasi prawicowcy odwijają im się, ze łzami w oczach przypominając o ofiarach kubańskiego reżimu, a zapominając, jak jeździli z maryjnymi ryngrafami do kata Chile, Augusta Pinocheta, który dżumę komunizmu dzielnie zwalczał śmiercionośną cholerą prawicowego terroru. Szkoda, że idea „walki klas” czy „walki o najwyższą prawdę” wciąż traci z oczu człowieka – tę podstawową perspektywę, bez której świat wciąż będzie hodował sobie nowych dyktatorów, a następnie zwalczał ich innymi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2016