Policzone dni mesjanistycznej lewicy

Kryzys wenezuelski to nie tylko zapaść wewnętrzna. To także bankructwo rewolucyjnej lewicy w Ameryce Łacińskiej. Przy czym bankrutowała ona już wielokrotnie, i to przez ostatnich 50 lat.

14.05.2018

Czyta się kilka minut

Przywódcy Wenezueli i Kuby, Hugo Chávez i Fidel Castro. Kubańska prowincja Sandino, 2005 r. / AP PHOTO / MIRAFLORES PRESS / EAST NEWS
Przywódcy Wenezueli i Kuby, Hugo Chávez i Fidel Castro. Kubańska prowincja Sandino, 2005 r. / AP PHOTO / MIRAFLORES PRESS / EAST NEWS

Gdyby komunistyczny reżim Fidela Castro przewidział, jakie skutki będzie mieć to z pozoru kolejne tylko aresztowanie ludzi oskarżonych o „działalność kontrrewolucyjną”, być może dałby im spokój. Ale nie dał: był rok 1971, gdy Heberto Padilla i jego żona Belkis Cuza Malé – oboje poeci – trafili za kraty. Zmuszeni do złożenia samokrytyki, sami sobie zarzucili, iż są wrogami ustroju. Nieoczekiwanie areszt i pokazowe upokorzenie spotkały się z protestami nie tylko zachodnich rządów (to było przewidywalne), ale też ludzi lewicy, którzy dotąd popierali Castro – jak Susan Sontag i Jeana-Paula Sartre’a, a także pisarzy z Ameryki Łacińskiej.

Wprawdzie małżonkowie szybko wyszli na wolność (przez kolejne lata mieli żyć na Kubie jako pariasi, aż zezwolono im na wyjazd do USA), lecz ich los stał się ostrzeżeniem przed autorytarnymi skłonnościami Castro. Z fascynacji rewolucyjną Kubą wyleczyli się wtedy Mario Vargas Llosa i Carlos Fuentes. Ale nie Gabriel García Márquez – paradoksalnie to autor „Jesieni patriarchy”, uznanej za summę latynoskich dyktatur, cierpiał na tę fascynację do końca życia.

Nie tylko Kuba

Podobnych dylematów od dawna nie miał już wtedy pisarz Guillermo Cabrera Infante, wspominający, że Castro miał zwyczaj znacząco wymachiwać pistoletem podczas odwiedzin w redakcji pisma „Lunes de Revolución” – pistolet miał dodawać mocy argumentom. Albo Rafael Díaz Balart: wiceminister spraw wewnętrznych w rządzie dyktatora Fulgencio Batisty, a prywatnie szwagier Fidela Castro. Już w połowie lat 50. ostrzegał: „Jeśli Castro zdobędzie władzę, to ustanowi najgorszą dyktaturę w dziejach Kuby, której nie obalimy przez 20 lat”.

Reżim kubański bankrutował później często i widowiskowo. A lata 90. XX stulecia przyniosły, wraz z upadkiem Związku Sowieckiego, kryzys gospodarczy, którego – zdawało się – nie była już w stanie usprawiedliwić najbardziej obłudna demagogia. Argentyńczyk Andrés Oppenheimer – jeden z najbardziej szanowanych komentatorów latynoskich – wydał ćwierć wieku temu książkę o najbardziej może chybionym tytule w historii Ameryki Łacińskiej, a już na pewno w swojej karierze: „Ostatnia godzina Castro”.

Jak widać, mimo śmierci Fidela reżim na Kubie trzyma się, a ostatnio dokonał sukcesji: nowym przewodniczącym Rady Państwa (odpowiednik urzędu prezydenta) został sprawdzony aparatczyk, 58-letni Miguel Mario Díaz-Canel Bermúdez, polityczny wychowanek braci Castro.

Niemal od początku policzone miały być także dni Hugo Cháveza, który w 1999 r. został prezydentem Wenezueli. Los jego „rewolucji boliwariańskiej” był rzekomo przesądzony już 16 lat temu, gdy został odsunięty od władzy w zamachu stanu. Ale zaledwie dwa dni później, wśród szczerych lub opłaconych wiwatów tłumu, obejmował ją na nowo, by nie oddać jej aż do śmierci w 2013 r. Także tu doszło do kontrolowanej sukcesji: następca Cháveza, prezydent Nicolás Maduro, kontynuuje kurs poprzednika – mimo kryzysu i nędzy, w jaką „chávizm” wpędził Wenezuelę. Krwawo tłumi protesty, a jego reelekcja w tym miesiącu została już „zabezpieczona” tak skutecznie, że wydaje się formalnością (choć pewnie znów będą protesty i ofiary).

Dziedzictwo „chávizmu”

Socjalistyczna „rewolucja boliwariańska” przyniosła powolną, ale systematyczną erozję instytucji demokratycznych. Nadużycia rządu i wybiegi mające na celu obejście prawa uczyniły z podziału władzy fikcję. Wenezuela przestała być krajem wolnym. Nie ma dowodów, że w ciągu 14 lat rządów Chávez dopuścił się oszustwa wyborczego. Ale nie musiał się do niego uciekać: posłuszna mu Komisja Wyborcza przymykała oko na promowanie ze środków publicznych posłusznych kandydatów. Reżim niszczył wolne media, zmuszając reklamodawców do bojkotowania nieprzychylnej mu prasy i tworząc wokół niej klimat „sługusów imperializmu”.

Już po dekadzie bilans gospodarczy był niepokojący, zaczęło brakować żywności. Protesty kryminalizowano, a sądy podporządkowano rządowi (dymisjonującemu sędziów, którzy wydawali niekorzystne dlań wyroki). Wobec kurczącego się mandatu społecznego, Chávez przyznał sobie w 2010 r. specjalne prerogatywy – jego autorytarne ambicje stały się ewidentne.

Nicolás Maduro – obecny prezydent, namaszczony przez umierającego na raka Cháveza – odziedziczył „rewolucję boliwariańską”, nie był jednak w stanie jej kontynuować w drodze socjotechnicznej „wioski potiomkinowskiej”, w czym Chávez był wirtuozem. Ale kryzys wenezuelski to dziś coś więcej niż spór „rewolucjonistów” z „imperialistami” (jak chce Maduro) czy zwykły impas polityczny, który nie jest obcy większości państw Ameryki Łacińskiej. To sytuacja spełniająca kryteria kryzysu humanitarnego.

Gwiazda Cháveza nie błyszczała (dopóki błyszczała) jedynie dzięki jego charyzmie, klientelistycznym ambicjom socjalnym i eksploatowaniu hasła „walki z imperializmem”, lecz dzięki największemu boo­mowi naftowemu w historii Wenezueli, który niemal zbiegł się z jego rządami. Innymi słowy: dzięki bilionowi dolarów z ropy, które – wraz z zaciąganymi kredytami – finansowały nie tylko napędzające jego popularność programy socjalne, ale skrajną lewicę w USA, Europie i Ameryce Łacińskiej. Chávez szastał cudzymi pieniędzmi, opłacając partie i kampanie, organizacje pozarządowe i przymierza międzynarodowe. I biorąc na siebie ratowanie socjalistycznej Kuby: jednej z większych aberracji w historii kontynentu.

Wielkie oszustwo

Budżet długo zdawało się, że jest niewyczerpany, bo Chávez nie brał pod uwagę załamania cen ropy. Miał trzy priorytety: politykę społeczną (zapewniającą wsparcie klas najuboższych), geopolitykę (czyniącą z niego – głosem lewicowych radykałów – bojownika o suwerenność kontynentu) i dobrobyt elit „rewolucyjnych”, zmieniający kraj w kleptokrację. Do tego doszły masowe wywłaszczenia, które dotykały i wielki kapitał, i sklepiki na rogu – bo ruina wielkich spółek oznaczała coraz bardziej katastrofalny kryzys gospodarczy, dosięgający wszystkich.

Wenezuela „boliwariańska” to lewicowa utopia, autorytaryzm wojskowy i niewydolność rządu – recepta na zapaść, którą oddalały przez lata ogromne dochody z ropy, lecz której potem nie dało się już tuszować. Jak powiada Joaquín Villalobos, były guerrillero salwadorski, a potem doradca rządu Kolumbii ds. procesu pokojowego: „Wszystko okazało się wielkim oszustwem; skrajna lewica okłamywała chavistów, wojskowi okłamywali skrajną lewicę, Kuba okłamywała Wenezuelę, chaviści okłamywali samych siebie, a wszyscy wspólnie oszukali najbiedniejszych”.

Skutek? Poziom ubóstwa przekracza obecnie 80 proc., a trzy czwarte społeczeństwa niedobrowolnie straciło na wadze (średnio po blisko 8 kilogramów). Dochód narodowy jest niższy o 40 proc. niż przed kilkoma laty, co oznacza spadek większy niż w czasie Wielkiego Kryzysu w USA z początku lat 30. czy w trakcie kubańskiego „okresu specjalnego” z lat 90. XX stulecia. Pensja minimalna zmniejszyła się pod koniec władzy Cháveza i za rządów Maduro o ponad 75 proc., a siła nabywcza zarobków przeliczana na najtańsze kalorie spadła o niemal 90 proc. Wenezuelska katastrofa nie ma analogii w historii Zachodu, a nawet Ameryki Łacińskiej.

Pośmiertna obrona

Przed ponad 10 laty – gdy mówiło się, że Ameryka Łacińska skręca w lewo ­– „Tygodnik Powszechny” (nr 9/2007) pisał, że „prezydent Wenezueli Hugo Chávez opowiada o budowie »socjalizmu XXI wieku«, posługuje się antyamerykańskim, ropą płynącym populizmem. Szasta naftowymi dolarami na dowód, że na sercu leży mu los biedoty. Rozwodzi się nad geniuszem Fidela Castro w przekonaniu, że na tym właśnie polega lewicowa wrażliwość na niesprawiedliwości kapitalizmu – i mało go obchodzi, że prowadzi kraj ku ruinie”.

Dziś ruina dwóch największych projektów lewicowych w historii Ameryki Łacińskiej jest faktem, ale wciąż nie brakuje tych, co (pośmiertnie) bronią Fidela Castro i Hugo Cháveza albo wręcz wyznają ich kult. To nie ciekawostka z dziedziny hagiografii socjalistycznej. Mamy tu do czynienia z głosami opiniotwórczymi – i ze zgubną tezą, że warunkiem pomyślności wykluczonych i zapomnianych przez Historię jest walka z Imperializmem.

Wenezuela to kolejny przypadek pseudolewicowej mistyfikacji, budzącej początkowy entuzjazm mas, wyzwalanych spod „imperialistycznych opresji”. Wprawdzie wychodzą one ostatecznie na ulice – jak dziś przeciw Maduro – ale zwykle okazuje się, że za późno. Prawie 20 lat „rewolucji boliwariańskiej” to okres, który duża część społeczeństwa uznaje za stracony.

Socjalistyczny Dawid i imperialistyczny Goliat

Gdy w 2016 r. zmarł Fidel Castro – przekonany, że uszczęśliwił Kubańczyków – uderzało, że w Ameryce Łacińskiej odchodził on inaczej niż w świecie nawykłym do demokracji: powtarzano tu, że zmarł „mąż stanu”, „bojownik o niezbywalne prawa człowieka”, „gigant równy Mandeli”. Bo tu, w Ameryce Łacińskiej, „Fidel” (już Cabrera Infante obruszał się na tę poufałość, co brutalnego satrapę czyniło sympatycznym gościem) często jest nadal „dającym światu przykład gigantem, co swym odejściem niejedną wyciska łzę” (z listu wystosowanego do nieżyjącego już adresata przez byłego prezydenta Urugwaju). „Komendant wszech czasów” – wtórował Nicolás Maduro. „Jak moglibyśmy go nie kochać” – dopowiadał vox populi. Napomykano wprawdzie nierzadko o dyktatorskich gustach Castro, ale nie widząc w nich dolegliwości dyskwalifikującej.

Zjawisko to wydaje się mieć trzy źródła. Pierwszym jest zwykła ignorancja, odbierająca możność oceny sytuacji na Kubie. Pozostałe dwa zniekształcają tę ocenę od dziesięcioleci i nic w wielu krajach latynoskich nie wskazuje na ich zmierzch.

Z jednej strony refleksja post mortem – dotycząca samego Fidela Castro i jego rewolucji w ogóle – skażona jest mitem „mikroskopijnej wyspy opierającej się imperialnym aspiracjom jankeskiego giganta i walczącej o godność narodu kubańskiego”. Suwerenność jest w Ameryce Łacińskiej wartością wagi najwyższej. Doprowadza się ją do skrajności – nieznanych w tradycji innych państw – co z kolei ma źródło w historii kolonialnej opresji i postkolonialnego uzależnienia. Stąd wpisana niejako w narodowy charakter fobia przed rzekomymi zagrożeniami, które po trzeźwych oględzinach okazują się często iluzoryczne. Cena za suwerenną afirmację – fundamentalną dla rewolucji kubańskiej – postrzegana jest jako drugorzędna, choćby miała oznaczać opresję polityczną i społeczną.

I wreszcie: wyrażany nawet przez krytyków podziw dla Fidela Castro wynika z pomylenia etyki środków z etyką celów (problem nie tylko latynoski). Ta pierwsza odrzuca tezę o celach uświęcających środki. Ta druga natomiast zakłada, że „sprawiedliwość dziejowa” pozwala na obojętność wobec losów jednostek – i to w jej kontekście ocenia się często projekty lewicowe czy komunistyczne. Bardziej niż w Europie rozpowszechnione jest w Ameryce Łacińskiej przekonanie, że szlachetne jakoby ideały komunistyczne stanowią uzasadnienie nawet dla zbrodni. Zgodne z krytykowaną już przez rosyjskiego myśliciela Aleksandra Hercena tezą, że „dzisiejsze generacje są tylko kariatydami tarasu, na którym tańczyć będą przyszłe pokolenia”.

Spory o trumnę

Podobne akademie odbywają się dziś nad grobem „rewolucji boliwariańskiej” w Wenezueli, a mowy wygłaszają strażnicy latynoskiej lewicy i denuncjatorzy imperialistycznych spisków. Nie dziwi, że także Maduro oskarża CIA (miałaby konspirować z Kolumbią i Meksykiem, by doprowadzić do jego upadku). Logika rządów mesjanistycznej lewicy zawsze wiedzie do oskarżeń wobec wroga zewnętrznego.

Gorzej, gdy podobnego zdania są intelektualiści, jak Argentyńczyk Atilio Borón. Zapewniał on, że Chávez został przez imperialistów zamordowany za pomocą zdalnie aktywowanych cząsteczek promieniotwórczych, i wzywał Maduro do wzmożenia represji oraz „zgniecenia opozycji”.

Boliwijski socjolog Eduardo Paz Rada konstatuje zaś, że obserwujemy nasilenie „sabotażu wymierzonego w wolnościowy projekt Maduro oraz inne projekty nacjonalistyczne i antyimperialistyczne na kontynencie”. W jego ocenie ambicją Cháveza było skończyć z hegemonią imperializmu USA i wenezuelskiej oligarchii. Dodaje, że wsparcie dla Wenezueli (tj. dla Maduro) to wyraz latynoskiej solidarności.

Po nich przyjdą inni

Ale błędem byłoby ignorować społeczne poparcie dla „rewolucji boliwariańskiej”, popularność mitu suwerenności utraconej z winy spisku USA czy potencjał antyimperialistycznych haseł. Nie jest już możliwe, by Maduro ocalił projekt Cháveza bez coraz brutalniejszych represji. Ale naiwne byłoby mniemanie, że wraz z upadkiem socjalistycznej Wenezueli skończy się mit mesjanistycznej lewicy latynoskiej.

Chávez pozostanie dla wielu męczennikiem. Nie można wykluczyć, że znajdą oni sobie kolejnego mesjasza, który podejmie walkę z imperializmem. Aż do momentu, gdy okaże się – jak zwykle za późno – że nikomu się to nie opłaciło. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Wenezuela w oparach absurdu: Od 1999 r. było tu ponad dwadzieścia różnych wyborów: prezydenckich, parlamentarnych i parę plebiscytów. Wszystko po to, żeby było tak, jak jest. Socjalistyczny reżim trzyma się mocno.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2018