Co było, co mogło być

Dla słuchaczy muzyki Wojciecha Rusina nie liczy się, czy jest autentyczna. Ważniejsze, że zadaje pytanie: co to w ogóle znaczy?

28.03.2022

Czyta się kilka minut

Wojciech Rusin, styczeń 2022 r./fot. ELLEN WILKINSON  / ELLEN WILKINSON
Wojciech Rusin, styczeń 2022 r./fot. ELLEN WILKINSON / ELLEN WILKINSON

Na wydanym właśnie albumie ­„Syphon” słychać muzykę dawną, ale odwołującą się do tradycji, których być może nie było. Słychać folk grany na instrumentach wydrukowanych w 3D. W czasach, kiedy tak wielu artystów studiuje stare traktaty i na ich podstawie ożywia imponującą muzykę mistrzów doby średniowiecza czy renesansu, Wojciech Rusin woli spekulować sam. Bardziej niż konkretne melodie czy brzmienia interesują go nasze skojarzenia, które im towarzyszą.

Stara się rzucić nowe światło na nasze relacje z muzycznym kanonem. Z tym, co już uznane, sprawdzone. Chętnie odwołuje się przy tym do świata architektury. Kiedy myśli o swoim procesie twórczym, do głowy przychodzi mu Giovanni Battista Piranesi – XVIII-wieczny architekt i rysownik, który nie tylko dokumentował, ale też poprawiał antyczne ruiny. – Jestem zafascynowany ideą klasycyzmu. Jego mitem uniwersalnego kanonu. Fascynuje mnie to, że ludzie stawiają sobie kolumny w łazience albo na werandzie. Jest w tym wyraźna potrzeba zakotwiczenia w przeszłości i uniwersalności. Próba zniesienia czasu.

O tej fascynacji świadczy nie tylko muzyka Rusina, ale też okładka albumu i materiały wizualne towarzyszące jego twórczości. W teledysku do motetu „Speculum Veritatis” bezręką Wenus z Milo obserwujemy na tle płonącej tesli. Na poziomie dźwiękowym utwory czerpiące garściami z muzyki dawnej płynnie przechodzą w elektroniczną awangardę. Rusin jest z wykształcenia grafikiem, specjalistą od designu. Z doświadczenia – kompozytorem muzyki teatralnej, za sprawą której rozwijał umiejętność pisania muzyki opartej na elektronicznych szelestach, stukotach i świstach.

Sam przyznaje, że podobnego zaplecza brakuje mu w kontakcie z muzyką dawną. Po tym świecie porusza się przede wszystkim wiedziony intuicją. Ta najwyraźniej go nie zawodzi, skoro jego ostatnie dwa albumy zdążyły się wyprzedać, a zawarte na nich kompozycje można usłyszeć na antenie BBC.

Dwuznaczności i niedookreślenia

Choć sam Rusin traktuje historię w sposób umowny, warto przytoczyć kilka faktów z biografii kompozytora. Wyemigrował z Polski w 2004 r. Początkowo trafił do Bristolu, gdzie mieszkali jego znajomi i który wydawał mu się kuszący ze względu na słynną triphopową scenę, która dała światu Portishead i Massive Attack. W Wielkiej Brytanii podjął studia graficzne i szybko zaczął pracę w zawodzie.

W tym czasie próbował już swoich sił jako kompozytor. Grywał przede wszystkim dla siebie, występując niekiedy z elektroniczno-punkowym programem wzbogaconym wizualizacjami. Na jednym z takich występów pojawili się pracownicy teatru – klienta agencji, w której pracował wówczas Rusin. Choć Polak był w niej zatrudniony na stanowisku grafika, dostał propozycję, by tym razem przygotować muzykę do spektaklu.

Instrument wykonany przez Wojciecha Rusina/ Materiały prasowe

– Od tego momentu grafika została zepchnięta do poziomu pojedynczych, ilustracyjnych prac – wspomina. – Angażowałem się natomiast w coraz większe spektakle, kolejne teatry wciągały mnie do współpracy. Mogłem skończyć z koszmarną pracą od 9 do 17.

Pisał do spektakli teatralnych, wystaw, słuchowisk i instalacji. Jego muzykę słychać chociażby w nagradzanej produkcji teatru Common Wealth „No Guts, No Heart, No Glory”, którego bohaterkami są nastoletnie muzułmanki uprawiające boks. Szczególnie istotne okazało się zaproszenie na festiwal Radiophrenia – dwutygodniowe wydarzenie poświęcone sztuce radia. Rusina poproszono o przygotowanie audycji tudzież słuchowiska o bardzo otwartej, artystycznej formie. W rezultacie powstał utwór odnoszący się do muzyki dawnej, alchemii i okultyzmu, a także do wizyt kompozytora w walijskiej hucie żelaza.

– Szkocka wytwórnia Akashic Records zaproponowała, żeby ten program wydać, najpierw na kasecie, a potem na płycie – wspomina artysta. – Nagle, przez zupełny przypadek, zrodził się pewien styl. Słychać w nim moje doświadczenia teatralne zestawione z prostymi smyczkowymi aranżami. Interesowało mnie zderzenie industrialnej muzyki z taką wziętą z muzyki filmowej kliszą.

Ten rzadko eksploatowany kontrast zrodził wspaniałe napięcia, które słychać na albumie „The Funnel” z 2019 r. ­Rusin wspomina, że pracując nad nim, pierwszy raz w życiu miał do dyspozycji swoje studio nagrań, co pozwoliło mu eksperymentować z brzmieniem, a nawet budować instrumenty. W opisie albumu można przeczytać, że jest to „kameralna muzyka konkretna dla dziwującego się XXI-wiecznego trubadura”. Co oznacza mniej więcej tyle, że nikomu nie zależało, by prezentowaną na nim muzykę przybliżać, podawać na nią ­stylistyczne współrzędne. Nic z tych rzeczy.

Już wówczas zamiast klarować i odpowiadać na pytania, wolał mącić i zadawać pytania. Jedno z nich dotyczyło kwestii autentyzmu w muzyce, bo przecież sięgał po dźwięki smyczków z generowanych cyfrowo tak zwanych banków sampli. – Czy instrumenty samplowane są autentyczne, czy prawdziwa jest tylko orkiestra? I jakie to ma znaczenie, skoro nie usłyszysz różnicy? – zastanawia się Rusin. – Mieszanie syntetycznego świata z organicznym jest dla mnie ciekawe z tego powodu, że daje przestrzeń na dwuznaczności i niedookreślenia. Granice się przesuwają i nagle nie wiesz, gdzie jesteś.

Choć na następną płytę Rusin zaprosił instrumentalistów, pytań nie ubyło, a wątpliwości tylko wzrosły.

Historia, której nie było

Prace nad albumem „Syphon” zbiegły się z pracą dyplomową, którą Rusin przygotowywał na londyńskim uniwersytecie Goldsmiths. Choć Polak studiował na Wydziale Sztuki Dźwięku, jego badania mocno wiązały się z własnymi doświadczeniami na polu designu. Jego wystawa była poświęcona spekulatywnemu folkowi z regionu Karpat. W tym celu za pomocą drukarek 3D artysta stworzył instrumenty, na których rzekomo opierała się muzyka tradycyjna tego regionu. Wystawie towarzyszyła publikacja, w której tłumaczył swoje niezbyt ortodoksyjne podejście do faktów i historii. Jedną z czołowych postaci, na które się powoływał, była irlandzka artystka Jennifer ­Walshe, profesor kompozycji na Uniwersytecie w Oksfordzie. Jej utwory nierzadko mają charakter społeczno-politycznego komentarza.

Muzyczne horyzonty i spektrum zainteresowań Walshe są tak szerokie, że w 2007 r. postanowiła zawiązać eksperymentalny kolektyw Grúpat. Zrzeszał on twórców i twórczynie tworzących poezję dźwiękową i realizujących nagrania terenowe. Łączyło ich zakorzenienie w lokalności oraz fakt, że każde z nich stanowiło alter ego Walshe.

– Z artystycznego punktu widzenia Grúpat okazało się niezwykle wyzwalające – wspomina kompozytorka. – Kiedy rozpoczynałam prace nad tym projektem, byłam, na dobre czy na złe, ukształtowaną artystką. Stworzenie tych wszystkich person dało mi nagle ogromną przestrzeń do eksperymentowania „pod przykrywką”. Wszystkim rekomendowałabym takie ćwiczenie.

Po kilku latach komponowania i wystawiania prac pod różnymi nazwiskami Walshe postanowiła pójść krok dalej w artystycznej mistyfikacji. W 2014 r. z przytupem otworzyła Aisteach – archiwum śledzące losy irlandzkiej awangardy. Nie powinno być zaskoczeniem, że wszystkie publikowane tam materiały były sfingowane. Ale Walshe wspięła się na wyżyny swoich umiejętności w zacieraniu śladów.

By uwiarygodnić Aisteach, artystka napisała alternatywną historię sztuki irlandzkiej, solidnie osadzając ją w realiach historycznych i ekonomicznych. Dla przykładu liderzy narodowego dadaizmu byli na co dzień pracownikami ­Guinnessa, ponieważ na tle innych fabryk w kraju browar wyróżniał się zdecydowanie swoją propracowniczą postawą. W przeciwieństwie do innych ówczesnych zakładów mieli oni dość czasu, by po godzinach rozwijać swoje hobby. Przynajmniej w teorii.

Jako źródła inspiracji dla Aisteach Walshe wymienia przede wszystkim literaturę. Zainteresowanych tematyką alter ego twórców spekulatywnej fikcji, do których zalicza Flanna O’Briena, Jorge Luisa Borgesa, Roberta Bolaño, Fernando Pessoę i Stanisława Lema. Tym, co pchnęło kompozytorkę w stronę instytucji archiwum, było natomiast nowe ­życie muzyki w sieci. Wysyp ogólno­dostępnych internetowych baz i archiwów pozwalających na błyskawiczne dotarcie do twórczości, o której jeszcze przed momentem nie mieliśmy pojęcia. Ten trend nie tylko zainspirował Walshe, ale także sprawił, że istnienie nieznanego nikomu zbioru irlandzkiej muzyki awangardowej wydawało się w zasadzie oczywiste. Przy czym Aisteach nie było tylko formalnym ­żartem.

– Czułam, że historycznie wielu eksperymentujących artystów nie mogło nigdy zrealizować swoich pomysłów czy projektów – tłumaczy Walshe. – Warunki życia w Irlandii były trudne: bieda, brytyjska okupacja, kontrola wielu aspektów życia społecznego przez Kościół. Pomimo to ­irlandzcy artyści, muzycy, pisarze tworzyli. Niektóre ich dzieła przetrwały, ­dotarły do odbiorców, by dziś inspirować i dawać radość. Mnie jednak szczególnie interesowały utwory, które mogły, mogłyby i powinny były powstać.

Walshe, powołując do życia m.in. zastępy kompozytorek z przeszłości, nie tylko rzuca światło na jednostki i grupy społeczne, którym historycy nie poświęcają zwykle wiele uwagi. Ona powołuje do życia te, które nie mogły zaistnieć: – Ideą towarzyszącą Aisteach było przepisanie przeszłości w takim celu, aby zwiększyć szansę zaistnienia przyszłości, w której chciałabym żyć.

Folgowanie z folkiem

Właśnie przez pryzmat pomysłów ­Walshe należy przysłuchiwać się twórczości Rusina. Polski kompozytor przyznaje, że w swoich projektach artystycznych celowo dezorientuje odbiorcę. Niezależnie od tego, czy materiałem, po który sięga, jest brytyjska muzyka renesansowa, czy karpacki folklor.

– Na wystawie zaproponowałem kopie instrumentów rzekomo opartych na średniowiecznych rycinach, których zdjęcia odnajdywałem w książkach bądź je fałszowałem – przyznaje kompozytor. – Drukowałem jakieś fujary pochodzące z terenów dzisiejszej Słowacji, na czym w Wielkiej Brytanii niewiele osób się zna, więc mogłem tu sobie pofolgować. Nie określam jednak tego, czym się zajmuję, mianem „polskiego folkloru” czy „słowiańskiej muzyki tradycyjnej”. Wyobrażam sobie natomiast, że ktoś może tak o tym myśleć.

W podobny sposób można analizować relację albumu „Syphon” z muzycznym kanonem. Ten zestaw utworów raz odzywa się klasycznym sopranem, by za chwilę zabrzmieć z folkową manierą lub skręcić w stronę abstrakcyjnej elektroniki. Rusin niczym Piranesi sięga po artefakty z przeszłości. I tak jak on nie ogranicza się jedynie do ich prezentacji. Projektuje przeszłość dla innej przyszłości. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2022