Z wysokiego C

Wykonaniem „In C” Terry’ego Rileya przez Gitarową Orkiestrę Adriana Utleya rozpocznie się 15 września tegoroczny festiwal Sacrum Profanum. Założyciel legendarnej grupy Portishead opowiada nam o muzycznych wizjach.

07.09.2013

Czyta się kilka minut

Adrian Utley / Fot. Wojciech Wandzel / KBF
Adrian Utley / Fot. Wojciech Wandzel / KBF

Gdy zespół Portishead występował w czerwcu na koncercie zapowiadającym krakowski festiwal, można się było zastanawiać nad artystycznymi przesłankami takiego zaproszenia. Niezależnie od poważania krytyków, jakim trio cieszy się od początków swojej działalności, trudno w twórczości Brytyjczyków odnaleźć wątki awangardowe. Nawet jeśli sami artyści z niechęcią odnoszą się do swojej obecności w głównym nurcie, miliony sprzedanych płyt nie pozostawiają złudzeń.

Autorska mieszanka jazzu, muzyki elektronicznej i hiphopowych rytmów, która zyskała sobie miano „trip-hopu”, poszła w świat i nieźle w nim namieszała. Obecność Portishead w gronie artystów zaproszonych na Sacrum Profanum – festiwal muzycznej awangardy – miałaby więc wywoływać estetyczny rozdźwięk? O niesłuszności takiego odbioru ma przekonać wieczór otwierający jesienny program. Wtedy właśnie w Małopolskim Ogrodzie Sztuki gitarzysta zespołu Adrian Utley wykona „In C” – najsłynniejszy utwór amerykańskiego minimalisty Terry’ego Rileya. Wbrew pozorom muzyka współczesna to dla Utleya chleb powszedni. Po prostu jakoś nigdy nie ma okazji, by o niej pogadać. Na szczęście tym razem sami go zapytaliśmy.

KŁOPOTY Z AUTOPROMOCJĄ

Utley zakładał Portishead z czternaście lat młodszym od siebie Geoffem Barrowem, który zaraził go swoją miłością do hip-hopu. Wrażenie robi nie tylko to, że doświadczony muzyk wziął sobie do serca jego opinie, lecz także entuzjazm, z jakim zabierał się do odkrywania kulisów amerykańskiego rapu. Z podobną pasją Utley rzucał się w odmęty kolejnych muzycznych estetyk. Z takim podejściem, trudno się dziwić, że szybko dał się wciągnąć scenie eksperymentalnej.

– Zawsze robiłem coś na boku – wspomina gitarzysta. – Pisałem ścieżki dźwiękowe do filmów, brałem udział w awangardowych projektach. Problem w tym, że nie jestem mistrzem autopromocji. Nie obsługuję Twittera, nie mam swojej strony internetowej i konta na Facebooku, szkoda mi też czasu na aktualizowanie Wikipedii. Wolę się skupić na muzyce. Z tego powodu o pobocznych inicjatywach Utleya wiadomo stosunkowo niewiele. W dużej części były to projekty jednorazowe: przygotowane na specjalną okazję lub stworzone dla własnej satysfakcji. Wśród nich wyróżnia się ubiegłoroczny utwór napisany na zamówienie festiwalu London 2012. Trzyczęściową kompozycję wykonała orkiestra składająca się z dwudziestu gitarzystów pod batutą Charlesa Hazlewooda. Premierowemu wykonaniu towarzyszyły trójwymiarowe projekcje przygotowane przez belgijski kolektyw AntiVJ. Pośród gorzej udokumentowanych przedsięwzięć znajdują się m.in. wykonania muzyki estońskiego mistrza Arvo Pärta oraz dźwiękowy zapis przechadzki pośród wiekowych drzew okalających zamek Croft w nieodległym hrabstwie Herefordshire.

– Bardzo lubię pisać muzykę, która ma sprawiać wrażenie dźwiękowej podróży – tłumaczy Utley. – Jej zadaniem jest wówczas nawiązywanie relacji z tym, co widzę wędrując po okolicy. Można powiedzieć, że to ścieżki dźwiękowe dla wyjątkowych miejsc.

Tym, co odróżnia te przedsięwzięcia od gitarowej interpretacji „In C” Terry’ego Rileya, jest ich efemeryczny charakter. Były i już ich nie ma. Tym razem wykonanie ikonicznej kompozycji amerykańskiego minimalizmu ukaże się na płycie. Już we wrześniu wyda ją Invada – wytwórnia założona przez... Geoffa Barrowa z Portishead. Wszystko pozostaje w rodzinie.

JAZZ, NARKOTYKI, PODRÓŻE

Trudno o kompozytora, którego dzieła nadawałyby się lepiej do interpretacji przez artystów „popularnych” niż Riley. Wystarczy rzucić okiem na inspiracje, które towarzyszyły młodemu Amerykaninowi podczas pisania jego pierwszych arcydzieł. Jak wielu swoich rówieśników, autor „In C” podróżował po świecie w poszukiwaniu oświecenia. Będąc pod wrażeniem muzyki indyjskiego wirtuoza gry na sitarze – Raviego Shankara – Riley otworzył się na kultury, których korzenie wyrastały z tradycji innych niż zachodnia. W tym celu udał się do Afryki Północnej, gdzie odkrył dla siebie świat hipnotycznych, nieznanych dotąd dźwięków. Należy jednak dodać, że tworzący w latach 60. kompozytorzy nie obierali egzotycznych kierunków wyłącznie ze względów artystycznych. Wystarczy wspomnieć, że nasz bohater przyznał kiedyś, iż palenie marihuany miało największy wpływ na jego muzyczną ścieżkę. Eksperymentując z narkotykami, Riley odrzucił intelektualną dodekafonię na rzecz muzyki – w jego mniemaniu – bardziej uduchowionej. Kolejnym pomostem łączącym twórczość amerykańskiego kompozytora z popkulturą jest jego słabość do jazzu.

– Rzeczywiście, to jest nasz wspólny punkt – przyznaje Utley. – John Coltrane i Miles Davis to nazwiska, które zawsze były dla mnie wielkie. Niewykluczone, że ten jazzowy fundament stanowi jedną z przyczyn, dla których tak bardzo pociąga mnie „In C” – tłumaczy.

Zanim na jego drodze pojawiło się Portishead, brytyjski gitarzysta był członkiem wielu jazzowych kapel. Grywał nie tylko standardy, lecz także hard bop i free-jazz. Dziś przyznaje, że temu ostatniemu doświadczeniu zawdzięcza bardzo wiele. „In C” jest bowiem utworem, który dopuszcza improwizację, choć w określonych partyturą ramach. Nie jest to ani free-jazz Coltrane’a, ani aleatoryzm Lutosławskiego – niemniej otwarta głowa bardzo się przydaje:

– Wszystkie nuty są zapisane. Możesz jednak zmieniać czas wykonania poszczególnych sekcji oraz dobierać instrumenty wedle uznania. Nie możesz dograć swojego dźwięku. W tym sensie „In C” jest bardzo ciekawym utworem, bo pomimo tego, że jest dokładnie opisany, zamknięty w nutach, jego wykonywaniu towarzyszy poczucie swobody, które znam właśnie z jazzowych koncertów.

Utley dodaje jeszcze, że w przypadku dowolności, na jaką pozwala utwór Rileya, bardzo ważne jest zbiorowe wyczucie, ten sławetny „feeling”, który wykształca się podczas grania z różnymi muzykami, na różnych scenach. Utley zastanawia się, jak radzą sobie z tym klasycznie wykształceni instrumentaliści, którzy nie zasmakowali całonocnych jam sessions. Na szczęście on nie ma takiego problemu.

WOLNY DUCH

Wiele o Rileyu – i jego miejscu na awangardowej scenie lat 60. – mówi anegdota tłumacząca genezę jego (jakże ważnej!) znajomości ze Steve’em Rei­chem. Otóż, powróciwszy z Europy, kompozytor pragnął zorientować się, co słychać w jego rodzinnym mieście. W tym celu udał się wieczorem na koncert utalentowanego rówieśnika. Niestety – najwyraźniej znudzony – opuścił salę już w przerwie. Mieszkający po sąsiedzku, znany ze swojego temperamentu Reich zatrzymał go następnego dnia na ulicy, żądając wyjaśnień. W ten dość niecodzienny sposób rozpoczęła się przyjaźń, bez której „In C” mogłoby w ogóle nie powstać. Adrian Utley ma słabość do obu wspomnianych kompozytorów. W końcu dwa lata temu występował na Sacrum Profanum podczas jednego z wieczorów dedykowanych Steve’owi Reichowi. Wraz z Aphexem Twinem wykonał wówczas „Electric Counterpoint”, a z Piotrem Orzechowskim (znanym szerzej jako Pianohooligan) zagrał „Electric Guitar Phase”.

– Wydaje mi się, że Reich jest dużo bardziej zdyscyplinowany, przez co jego dzieła są bardziej uporządkowane – twierdzi Utley. – W przypadku Rileya nie zawsze tak jest. Weźmy „A Rainbow in Curved Air” – to nagranie, gdzie organy nagle przyspieszają, jakby taśma została puszczona z podwójną prędkością. U Reicha to by się nie wydarzyło, chyba że stałaby za tym jakaś, dokładnie opisana, koncepcja. Być może to dzięki tej skrupulatności i przejrzystości utwory nowojorczyka są znacznie częściej wykonywane. Odnoszę wrażenie, że Riley miał po prostu luźniejsze podejście do komponowania, był takim wolnym duchem.

Ten luz objawia się nie tylko w swobodzie, którą kompozytor pozostawia wykonawcom swoich utworów, lecz także w poczuciu humoru. Według zapisu Rileya, tytułowy dźwięk powinien być wygrywany przez piękną dziewczynę.

– Na początku tego nie zauważyłem, ale rzeczywiście tak jest. Szalone, prawda? W takim razie pozostaję wierny partyturze tylko częściowo, bo piękna kobieta gra u mnie na jednej z gitar. Puls nadaje nam zaś maszyna, stary magnetofon szpulowy, który obsługuje mój dobry przyjaciel. Będziemy mieli więc piękną gitarzystkę i piękny magnetofon – śmieje się muzyk.

To nie jedyna różnica pomiędzy wersją, którą usłyszymy w Krakowie, a oryginałem. Choć Riley nie narzuca doboru instrumentów, znaczna większość interpretacji tego utworu zasadza się na różnorodnych dźwiękach. Bardzo często pojawiają się więc klarnet, saksofon i – tak popularna wśród minimalistów – marimba. W porównaniu z nimi brzmienie proponowane przez zespół Utleya jest bardzo homogeniczne, co – jego zdaniem – potęguje hipnotyczny charakter dzieła. Perkusja, organy i dwadzieścia gitar... Czyż to nie brzmi znajomo?

FANTASTYCZNY CHAOS

Zbieg okoliczności sprawił, że w maju na tych łamach starałem się przybliżyć postać Glenna Branki („TP” 20/2013). Soniczny radykał opowiadał wówczas o wprowadzaniu w życie idei gitarowej orkiestry. Utley nie ukrywa, że pomysły nowojorczyka odcisnęły na nim znaczące piętno. Trudno byłoby mu się tego wyprzeć, skoro kilka lat temu jako kurator brytyjskiego festiwalu All Tomorrow’s Parties zaprosił właśnie autora słynnego „The Ascension”.

– Glenn Branca wywarł na mnie ogromny wpływ. Jego muzyka po prostu zwaliła mnie z nóg. Nie wiedziałem, co się dzieje – wspomina Brytyjczyk. – Dzięki niemu zrozumiałem, że można pisać na tyle gitar i tak budować hałas. Branca jest dla mnie wzorem nie tylko jako autor niepowtarzalnego brzmienia, lecz także jako konceptualista. Pokazał mi, że można stroić gitary w różnych tonacjach i traktować je jak kolejne instrumenty w orkiestrze.

Kierując się wskazówkami Branki, gitarzysta Portishead musiał napotkać też na podobne przeszkody. Jedna z nich to klarowność dźwięku, o którą trudno, gdy dysponuje się hałaśliwą armią jednakich instrumentów. To, co u autora gitarowych symfonii wspomagało statyczne ściany dźwięku, niekoniecznie musi być sprzymierzeńcem w budowaniu charakterystycznego Rileyowskiego pulsu. Utley ma inny pogląd:

– Do pewnego momentu działa prosta zależność: im więcej instrumentów, tym trudniej o precyzję. Weźmy taki kwartet, albo lepiej oktet smyczkowy – ci muzycy muszą być niezwykle dokładni, aby pomysł kompozytora zadziałał. Jeśli jednak masz sześćdziesięciu skrzypków, możesz grać inaczej. Możesz tworzyć fantastyczny chaos. Dlatego też namawiam swoich muzyków, aby grali nierówno, w różnym tempie, aby ten wielki dźwięk nie był tak oczywisty. Precyzja nie będzie dla nas podstawą, liczę wręcz na pewne rozbieżności – tłumaczy. Innym rodzajem trudności, które pojawiają się w przypadku tak liczebnych zespołów, są kwestie finansowe. Branca opowiadał, że nieraz nie udawało mu się skompletować pożądanego składu, a Riley, wspominając młode lata, mówił wprost, że wziąłby kogokolwiek, byleby zgodził się grać za darmo. Utley na szczęście nie miał takiego problemu, choć przyznaje, że zdarzyło mu się budować skład metodą autora „In C”:

– Kiedyś napisałem utwór na sześćdziesiąt gitar, korzystając z pomocy instrumentalistów, którzy po prostu chcieli wziąć w tym udział. Wówczas jednak przyświecał mi taki cel. Chodziło o wspólne przeżycie, taką komunię dusz. W rezultacie jednak moja kompozycja musiała być odpowiednio prostsza.

 

CIEŃ WIELKIEJ GÓRY

Fani Portishead mogą mieć za złe Utleyowi, że poświęcając się solowym nagraniom, oddala od nich premierę czwartej płyty zespołu. Rzeczywiście, trio z Bristolu zapowiadało, iż wejdzie do studia jesienią, gdy poszczególni muzycy zamkną już swoje poboczne wątki. Z drugiej strony jednak sam gitarzysta przekonuje, że bez tych awangardowych wycieczek jego macierzysta formacja straciłaby bardzo wiele:

– To, co robię, ma duży wpływ na kierunek, w jakim rozwija się Portishead. Nasze solowe aktywności kształtują przecież sposób, w jaki postrzegamy muzykę, w jaki komponujemy. Wiesz, na tym chyba polega życie: uczymy się, rozwijamy, szukamy kolejnych inspiracji.

Awangardowa twórczość Utleya nie stanowi jednak poligonu doświadczalnego Portishead. Nie jest nawet ideowym zapleczem grupy. Doświadczony muzyk z typową dla siebie szczerością przyznaje, że pod banderą swojego najbardziej popularnego zespołu nie mógłby po prostu wdrażać wszystkich swoich pomysłów:

– Myślę, że to nieuniknione podczas grupowego komponowania. Zauważ, że tym, co tak często pożera kreatywność zespołów, są kompromisy. Jestem przekonany, że każdy z nas ma poczucie, że mógłby robić pewne rzeczy inaczej, wyprowadzając je poza określone ramy. Jako Portishead posługujemy się bowiem bardzo dokładnymi wytycznymi. Doskonale wiemy, co możemy zrobić, a czego nie. Dlatego to normalne, że pojawia się w nas poczucie niedoprowadzania pewnych spraw do końca. W tym celu zakładamy nowe projekty. One pozwalają każdemu z nas wypowiedzieć się w pełni – kończy Utley.

Dlatego też tak długo, jak będzie istnieć Portishead, brytyjski gitarzysta nie zejdzie z awangardowego szlaku. I na odwrót. Gdy już zakończy prace nad „In C” Rileya, sięgnie po następnych XX-wiecznych kompozytorów. Kiedy pytam go o rodaków, których twórczość robi na nim największe wrażenie, odpowiada, że chętnie nagrałby utwory Grahama Fitkina i Jamesa McMillana. Nie wie jednak, czy uda mu się kiedyś do tego doprowadzić. Utley czuje się też coraz mocniejszy jako kompozytor muzyki współczesnej. Dostatecznie długo podpatruje przecież warsztat tych największych:

– Najbardziej chciałbym pisać samemu. Chętnie rozwinąłbym pomysł, który zrealizowałem w ubiegłym roku przy okazji tych trójwymiarowych projekcji. Po przygodzie z genialnym Arvo Pärtem zainteresowałem się też muzyką sakralną. Mam trochę pomysłów, ale jeszcze nie wiem, w którą stronę ostatecznie się udam. Czuję, że to dopiero początek. Stoję u podnóża wielkiej góry. Zrobiłem ledwie kilka kroków, prawdziwa wspinaczka przede mną.

„Tygodnik Powszechny” jest patronem medialnym festiwalu Sacrum Profanum.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2013