Chersoń: radość z wyzwolenia i przerażające wspomnienia

Osiem miesięcy rosyjskiej okupacji było trudnym, a dla niektórych wręcz strasznym przeżyciem.
z Chersonia (Ukraina)

21.11.2022

Czyta się kilka minut

Ewakuacja chorych z zagrożonego ostrzałem i pozbawionego wody oraz prądu szpitala w Chersoniu, 14 listopada 2022 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Ewakuacja chorych z zagrożonego ostrzałem i pozbawionego wody oraz prądu szpitala w Chersoniu, 14 listopada 2022 r. / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Szeroka i potężna rzeka Dniepr rozdziela dwie wojujące armie, które rażą się wzajemnie pociskami i rakietami. Na prawym brzegu pozycje zajęło ukraińskie wojsko, które niedawno odwojowało miasto Chersoń i znaczną część obwodu chersońskiego. Na brzegu lewym – znajdujący się w defensywie Rosjanie.

To właśnie szum wody Dniepru słyszał Roman, gdy w trakcie rosyjskiej okupacji leżał przywiązany, z workiem na głowie i rozebrany do naga. Roman wyrósł w Chersoniu i nie pomyliłby tego odgłosu z żadnym innym. Ale tym razem to nie był beztroski wypad nad rzekę. Ludzie w mundurach zabrali go z aresztu, założyli worek na głowę i wywieźli. Gdy leżał potem nagi, jeden z nich zapytał: ­„Co tobie, kurwa, odciąć? Jaja czy fiuta?”. „Nic nie odcinajcie, błagam!” – wyjąkał Roman. „Co, kurwa, odciąć? Mów szybko!”.

Postraszyli go jeszcze przez jakiś czas, a potem odwieźli z powrotem do aresztu, miejsca jego kaźni.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

Mieszkańcy Chersonia nie chcą myśleć o problemach, z którymi przyjdzie się im mierzyć. Dziś chcą cieszyć się odzyskaną wolnością >>>>


Tak zapamiętał tę scenę Roman – mężczyzna w okolicach trzydziestki i ze zmienionym w tym tekście imieniem. W głowie kotłują mu się straszne przeżycia, jeszcze świeże, przemieszane przez rutynę i przemoc, które próbuje stłumić alkoholem.

Ile czasu spędził w areszcie? Roman zupełnie pogubił się w czasie. Zatrzymywali go w sumie siedem razy. Z różnych powodów. Za każdym razem jednak – jak twierdzi – znęcali się. Mówi, że bili tak, że do dzisiaj ma odbite nerki, a prądem razili tak, że całe jego ciało podrywało się w konwulsjach. Roman, choć często wpadał w tarapaty, czegoś takiego się nie spodziewał.

W Chersoniu, gdzie do rosyjskiej inwazji mieszkało niemal 300 tys. ludzi, ukraińskie władze dotychczas odkryły dwie rosyjskie katownie i są przekonane, że na tym się nie skończy.

Dlatego wybuch radości, która ogarnęła miasto po zakończeniu ponad ośmiomiesięcznej okupacji, spowodowany jest nie tylko przywiązaniem do swojego kraju, ale także świadomością, że zakończyło się życie w strachu.

Na swoje ryzyko

Gdy rozpoczęła się inwazja, rosyjskie wojska w mgnieniu oka przedarły się z okupowanego Krymu do obwodu chersońskiego. Jak to się stało, że ten teoretycznie łatwy do obrony odcinek frontu – łatwy, gdyż Rosjanie musieli przejść przez wąski przesmyk, łączący Krym z kontynentalną Ukrainą; gdyby był np. zaminowany, byłoby to trudne – od razu padł pod naporem nacierających wojsk? Jest to jedna z największych zagadek tej wojny. Po Ukrainie krążą różne hipotezy na ten temat.

Faktem jest, że wtedy, na początku marca, Rosjanie szybko zmierzali w stronę Chersonia.

Tamtego dnia, gdy Kreml rozpoczął swoją „operację specjalną”, 36-letnia Maryna – wieloletnia pracownica oddziału Służby Migracyjnej Ukrainy w obwodzie chersońskim – od szóstej rano była w swoim biurze wraz z innymi pracownikami. Wiedzieli, że mają mało czasu, by wynieść newralgiczne dokumenty, w tym paszporty, a także bazy danych.

Maryna nie chce zdradzić miejsca, w którym to wszystko ukryli. Ale zapewnia, że ocalało. W kolejnych tygodniach zabrali też chyłkiem komputery, meble i w ogóle wszystko, co mogło mieć jakąś wartość.

– Robiliśmy to na własne ryzyko, ale zależało nam, bo wiedzieliśmy, że nasi chłopcy w końcu nas uratują, a wtedy będziemy musieli mieć na czym pracować – wspomina Maryna.

Po tym, jak pracownicy Służby Migracyjnej zabezpieczyli newralgiczne dane, urzędniczka rzuciła się w wir pomocy. Choć bała się bardzo, bo ciągle wyły syreny alarmowe, zwiastujące naloty, a nacierająca rosyjska armia szybko zbliżała się do Chersonia.

Niedługo po rozpoczęciu inwazji do szpitali zaczęli trafiać pierwsi żołnierze – tak ukraińscy, jak i rosyjscy. Placówki medyczne nie były do tego przygotowane. Brakowało bandaży, ubrań, pościeli, jedzenia. To wszystko starali się zapewnić ludzie tacy jak Maryna. Jak mówi, pomagali każdemu – nie patrząc, po której stronie frontu walczył.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

UKRAINA WRACA DO CHERSONIA: „TAK DŁUGO NA WAS CZEKALIŚMY”. RELACJA I ZDJĘCIA Z WYZWOLONEGO MIASTA >>>>


Rosjanie zajęli Chersoń na początku marca. Jak w rozmowie przyznaje pracownica jednego ze szpitali, która prosi o anonimowość, zanim to się stało, pielęgniarki poprzebierały ukraińskich żołnierzy w ubrania cywilne i zabrały ich do swoich domów, aby nie wpadli w ręce władz okupacyjnych. Potem pomagały im się wydostać z miasta. Nie wszystkim się udało.

Na celowniku okupanta znaleźli się także ci członkowie miejscowej ukraińskiej obrony terytorialnej, którym nie udało się opuścić zawczasu miasta. Gdy Rosjanie je zajęli, wielu jej członków przepadło bez śladu.

– Nie możemy ich znaleźć do dzisiaj. Mam nadzieję, że wszystko z nimi dobrze – mówi Maryna. I powtarza: – Mam nadzieję.

Bezsilni

Gdy Rosjanie pojawili się w mieście, Maryna ani jej rodzina niemal nie wychodzili z domu. Nie wiedzieli, czego się spodziewać.

Wprawdzie początkowo w Chersoniu ludzie przez wiele tygodni wychodzili na proukraińskie demonstracje, ale w końcu zostały one zduszone przez okupacyjne władze.

Mieszkańcy mieli poczucie, że są zdani na siebie. Nie byli przygotowani, by mierzyć się z uzbrojonym przeciwnikiem. Nie mogli stawić im innego oporu niż tylko skandując hasła, trzymając namalowane własnoręcznie transparenty i machając ukraińskimi flagami.

Marynę dobijało, że chaos ogarniał jej miasto i kraj, a ona nie mogła z tym nic zrobić. Odgrażała się rodzicom, że gdyby miała karabin, poszłaby bronić miasta. Oni odpowiadali śmiechem na jej bojowe deklaracje.

– Byliśmy bezsilni – stwierdza Maryna.

Wojna na Ukrainie trwa od 2014 r. Wówczas Rosja anektowała Półwysep Krymski i przyczyniła się do powstania dwóch nieuznawanych przez świat republik w Donbasie, w obwodach donieckim i ługańskim. Na skutek tego trwającego niemal osiem lat konfliktu od wiosny 2014 r. do 24 lutego 2022 r. zginęło przynajmniej 13 tys. ludzi.

Dziś Maryna mówi, że dopiero wtedy, gdy Rosjanie zajęli jej Chersoń, zaczęła rozumieć dolę swoich rodaków z Krymu oraz ze wschodu kraju.

– Co my robiliśmy przez te osiem lat? Nic, bawiliśmy się. Aby na koniec samemu znaleźć się w podobnej sytuacji… – przyznaje.

Przez ponad osiem miesięcy okupacji, jak mówi, żyła w dziwnym stanie – choć była w swoim rodzinnym mieście, to miała wrażenie, jakby stało się obce. Opuszczała cztery ściany i wszystko niby wyglądało tak samo, ale czuła, że miasto już nie należy do niej. Po ulicach chodzili ludzie w obcych mundurach. Czuło się wszechobecny strach, bo nie wiadomo, na kogo mogło paść podejrzenie. Natomiast w sklepach sprzedawano rzeczy, które smakowały inaczej, zazwyczaj gorzej. Nawet jej kot nie chciał jeść sklepowej karmy.

Gdy Ukraińcy odzyskali Chersoń, znajomy wojskowy napisał do Maryny: „Znowu jesteś w domu!”. I rzeczywiście – tak się poczuła.

Telefon pod stanikiem

Matka Maryny, 56-letnia Ludmiła, jest dyrektorką jednego z przedszkoli w Chersoniu. Myślała, że takiego miejsca Rosjanie nie będą ruszać. Od dnia rozpoczęcia inwazji placówka nie przyjmowała dzieci. Mimo to pracownice przychodziły, by pilnować budynku.

Ludmiła rzadko wychodziła z domu. Głównie po to, aby przyjść na swoją zmianę do przedszkola. Bała się, że Rosjanie po nią przyjdą i będą zmuszać do rzeczy, których nie chciała robić. Nie chciała wpajać dzieciom tego, co narzucały władze okupacyjne.

Bała się także, że znajdą jej telefon, na którym od pierwszych dni okupacji nagrywała to, co się działo wokół – w tym kolejki do aptek i sklepów, a także puste półki. Dlatego jedną komórkę wrzucała do torebki, którą oddałaby w razie kontroli (żołnierze rosyjscy żądali wtedy, by odblokować telefon, i przeglądali jego zawartość). Natomiast tę z cennymi kontaktami, wiadomościami, zdjęciami i filmikami wkładała sobie pod stanik, między piersi.

Nie lada kłopotów mógł jej napytać 10-letni wnuk Timofij. Któregoś razu rodzina przebierała rzeczy dziecięce w domu, by oddać je mieszkańcom okolicznych wsi, którzy uciekali przed walkami trwającymi wokół Chersonia. Często przyjeżdżali bez niczego.

Rodzina Ludmiły chciała im pomóc i przekazać wszystko, co tylko mogła. Gdy więc wertowali ubrania Timofija, ten znalazł niebiesko-żółtą chustkę, którą dostał, jak miał trzy lata. Wsunął ją do kieszeni, a nikt z dorosłych tego nie zauważył.

Potem Ludmiła poszła z wnukiem na plac zabaw. Wokół kręciły się rosyjskie patrole. Na szczęście żołnierze nie patrzyli w górę.

W którymś momencie podeszła jedna z kobiet i zapytała: „Drogie moje, czyje to dziecko wywiesiło ukraińską flagę?”.

Nad ich głowami powiewała bowiem niebiesko-żółta chusta Timofija.

Okupant zabiera meble

Okazało się, że chłopiec wdrapał się niepostrzeżenie na dach wieżyczki na placu zabaw.

Wnuk Ludmiły nie wiedział nawet, że przez przypadek jako pierwszy wywiesił ukraińską flagę w miejscu publicznym na długo przed tym, zanim ukraińskie wojska wkroczyły do Chersonia. Wtedy po błaganiach babci szybko ją zdjął, zanim wybuchła afera.

Mimo strachu, postępek wnuka napawał ją dumą.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

ROSJA NIE ZNA SŁOWA „POKÓJ”. Co prezydent Zełenski chciał uzyskać lub czemu zapobiec, gdy przez kilka długich dni obstawał przy tym, że pocisk, która spadł na Przewodów, nie był ukraiński? >>>>


Wtedy aż do końca sierpnia przedszkolanki miały spokój. A potem Rosjanie przyszli do nich – akurat na święto niepodległości Ukrainy. Ludmiły nie było wtedy na zmianie. Jedna z pracownic zadzwoniła, żeby nie przychodziła. Rosjanie kazali oddać im klucze i przegnali z przedszkola.

Co się działo z budynkiem? Do Ludmiły dochodziły tylko plotki: że wynieśli meble, pościel, sprzęt, stoły, krzesła, pościel, a nawet kwiaty doniczkowe. Ktoś widział, jak wycinali drzewa na podwórku.

Choć od wyzwolenia minęło już kilka dni, Ludmiła nie poszła jeszcze do przedszkola, aby zobaczyć na własne oczy, jak ono teraz wygląda. Dopóki ukraińscy saperzy nie sprawdzą, czy pomieszczenia są bezpieczne, boi się tam wchodzić.

Miejsce kaźni

Zanim zespoły minersko-pirotechniczne dotrą do przedszkola Ludmiły, minie jeszcze trochę czasu. Mają oni bowiem ręce pełne roboty. Gdy sprawdzali budynek lokalnego oddziału Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, zginął jeden z ich pracowników.

Trzeciego dnia po odzyskaniu Chersonia zajmowali się komisariatem policji. Tam podczas okupacji Rosjanie katowali więźniów.

W jednym z garaży stoją tam wyniesione: pralka, muszle klozetowe, lodówki, komputer i kaloryfer. Pracownicy policji twierdzą, że wcześniej znajdowały się w pomieszczeniach biurowych. Ołeksandr, jeden z saperów, mówi, że szykowali je do wywózki.

Na parterze znaleźli aparat telefoniczny z dynamo. Mógł służyć do rozmów, ale mógł także, podłączony kablami do ciała, służyć do rażenia więźnia prądem – tym mocniej, im szybciej torturujący kręcił korbką.

W innym pomieszczeniu stały krzesła biurowe przykręcone do podłoża. Gdzieniegdzie walały się rosyjskie mundury i dokumenty. W celach panował bałagan, jakby przeszło przez nie tornado. W niektórych nie było prycz. Namalowane na ścianach wiersze i malunki sławiły Rosję.

Po tym, jak saperzy przejrzeli budynek, kilka osób weszło do środka. Przychodzili popatrzeć na miejsce swoich kaźni także byli więźniowe. Jednym z nich był właśnie Roman.

Roman pyta: za co?

Nie był aktywistą, działaczem ani w ogóle nie interesował się polityką. Roman to po prostu chłopak z osiedla, skłonny i do awantur, i do zabawy.

To właśnie jego niefrasobliwość napytała mu problemów. Od dwóch lat mieszkał w Odessie, gdzie pracował w restauracji, a także był instruktorem pływania na kajakach i paddle boardzie. Nareszcie wychodził na prostą. Był zadowolony z zarobków i życia, które prowadził. Miał nadzieję, że więcej nie trafi do więzienia. Wrócił do Chersonia w przededniu inwazji, bo chciał tu odpocząć, pobawić się z przyjaciółmi oraz pomóc mamie.

Po raz pierwszy zatrzymali go za to, że po godzinie policyjnej wracał do domu z pobliskiego sklepu z alkoholem. Roman mieszka tuż obok komisariatu, więc mógł się spodziewać, że natrafi na patrol. Ale tak bardzo chciał się napić, że nie wziął tego pod uwagę. Już był w drodze do domu, gdy zobaczył światło latarek. „Chodź tu natychmiast!” – usłyszał tylko.

Próbował się opierać, przekonać, że tylko wraca do domu, na próżno. Zabrali go do aresztu, ale niedługo potem wypuścili. Nie oddali jednak dokumentów – została mu tylko skopiowana na kartce pierwsza strona paszportu.

Za drugim razem było dużo gorzej. Szedł do znajomego. Było ciepło, więc miał na sobie koszulkę z krótkim rękawem. Przechodzący patrol zobaczył tatuaż na przedramieniu. Rosyjskie służby, co powtarza się w wielu historiach od 2014 r., są zafiksowane na tatuażach. Zatrzymali Romana. „Twarzą do ściany!”. „Dobrze, dobrze…” – nie opierał się. „Masz inne tatuaże?”. „Mam”. „Rozbieraj się”. Zanim to zrobił, zaczęli go okładać, zerwali ubranie. Na klatce piersiowej miał wytatuowane dwie gwiazdy Krzyża Żelaznego. Taki krzyż był kiedyś wykorzystywany przez nazistów. Roman twierdzi, że nie ma to nic wspólnego z jego poglądami politycznymi, że to tylko dawny szczeniacki wybryk. Miał 19 lat, gdy trafił do więzienia, tam chciał mieć tatuaż i ten wzór mu się spodobał.

Po tym, jak patrol skończył bić, wywieźli go do jakieś piwnicy. Tam dalej bili. Potem zawieźli na komisariat policji. „Macie teraz się kim bawić” – powiedzieli ci, którzy go przywieźli, do strażników.

Roman twierdzi, że bili go, przypalali, razili prądem, w tym genitalia, kazali krzyczeć: „Chwała Rosji! Chwała Putinowi! Chwała Szojgu!”. Więźniowe mieli też być zmuszani do śpiewania hymnu rosyjskiego i wychwalania okupacyjnych władz. Do jedzenia mieli dawać kawałek chleba i szklankę herbaty.

– Byłem wcześniej w więzieniu, ale nasi czegoś takiego nie robili. Odsiedzieć swoje trzeba, ale genitalia podłączać do prądu, lać po plecach. To normalne? – pyta Roman.

Najpierw trafił do zwykłej celi. Następnie wrzucili go do izolatki, bez umywalki. W małym pomieszczeniu było siedem osób, potem strażnicy przyprowadzili jeszcze jedną. Z okna izolatki Roman widział balkon swojego mieszkania.

Stoi teraz w tym pomieszczeniu.

Nagle zaczyna płakać. Zasłania twarz dłońmi, osuwa się po ścianie.

– Czy ja komuś coś złego zrobiłem?! Za co, kurwa, mnie trzymali?! – krzyczy.

Tego Roman prawdopodobnie nigdy się nie dowie. ©

Tekst powstał przy wsparciu Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu w ramach programu Documenting Ukraine.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Znowu w domu