Cegłę da się zmonetyzować

Łódź przez lata pozbywała się pofabrycznych zabytków. Niedawno nauczyła się je kochać na nowo.

28.10.2019

Czyta się kilka minut

Dawna Tkalnia Sheiblera, później zakłady Uniontex, dziś zbankrutowane. Styczeń 2018 r. / TOMEK OGRODOWCZYK / AGENCJA GAZETA
Dawna Tkalnia Sheiblera, później zakłady Uniontex, dziś zbankrutowane. Styczeń 2018 r. / TOMEK OGRODOWCZYK / AGENCJA GAZETA

Przyjaciele. Pasja. Styl” – zapraszają hasła na reklamowej płachcie. Za płachtą dźwigi, rusztowania, panowie w żółtych kaskach. Państwowy Monopol Spirytusowy z początku XX wieku zamienia się w Monopolis. Drugie po Manufakturze wielkie centrum usługowe w pofabrycznych wnętrzach. Znajdą się tutaj kawiarnie, restauracje, kino i teatr, muzeum, amfiteatr pod gołym niebem. Usługi, handel i pasaż zieleni. Otwarcie na koniec roku.

Przejedźmy dwa kilometry w stronę śródmieścia. Patrzymy na inny banner: Jan Paweł II uśmiecha się do włókniarek. Uśmiecha się ledwo, ledwo, bo banner to tak naprawdę obskurne płótno wiszące na płocie. Za plecami świętego pocztówka z katastroficznego filmu. Puste okna i puste mury. Samosiejki na dachu, poprzewracane ściany. Tyle zostało z Tkalni Scheiblera, czyli PRL-owskiego Unionteksu. Największa tkalnia w Polsce przetrwała dwie wojny, ale nie przetrwała wolnej Polski. Nowy właściciel zbankrutował, a fabryka została wstydliwą pamiątką po czasach słusznie minionych.

Od Monopolis do Unionteksu rozciąga się historia łódzkich zabytków. I nie tylko łódzkich, bo pofabryczne wnętrza przeżywają dziś drugą młodość także w Warszawie, Poznaniu czy Gdańsku. Inwestorzy odnawiają je na potęgę. Jeszcze kilka lat temu woleli wyburzać.

Superdetektyw w Łodzi

Uniontex i tak miał więcej szczęścia niż na przykład Fabryka Wyrobów Pończoszniczych Marguliesa i Wolmana.

Dwupiętrowy budynek na skrzyżowaniu Kamińskiego i Rewolucji przyciągał wzrok frontonem z dwoma literami: M i W oraz datą: 1925. Z fabryki zostało ogrodzone płotem klepisko. Łodzianie mogą za nie dziękować Krzysztofowi Rutkowskiemu.

W 2008 r. fabryka jeszcze stała. Urszula Niziołek-Janiak, wtedy po prostu projektantka wnętrz i pracownica biblioteki, oglądała ją codziennie z okien. Wyjęła notes z kontaktami z branży budowlanej. Znalazła inwestora. Chciał kupić i wyremontować fabryczkę. Ale było już za późno. Właściciel miał inne plany.


Czytaj także: Ziemia nieobiecana - rozmowa Bartosza Józefiaka z Agatą Zysiak i Martą Madejską ze Stowarzyszenia Topografie


W zimowy poranek Ula zobaczyła kontener ustawiony przed fabryką. Czyżby wyburzali? Z sąsiadami dzwonili do konserwatora, urzędu, dziennikarzy. Zbierali się przed bramą, fotografowali budowlańców. Okazało się, że właściciel – warszawska firma Prestige, wydzierżawiła teren detektywowi Rutkowskiemu, który postanowił otworzyć tu szkołę. Fabryka nijak się do tego nie nadawała. Rutkowski tłumaczył, że nie wytrzymałaby obciążeń dynamicznych. To ciekawe, myślała Ula, że przez sto lat wytrzymała pracujące fabryczne maszyny, a zawaliłaby się pod ciężarem przerzucających się przez ramię detektywów. Rutkowski nie przejmował się wzburzonymi sąsiadami, a ochroniarze przeganiali ich z terenu. Ula wtedy jeszcze nie wiedziała, że tu trzeba wejść na łyżkę koparki, przykuć się do budynku, własnym ciałem blokować maszyny. Elementarz miejskiego aktywisty i wielbiciela zabytków nabyła później.

W nocy przyjechał ciężki sprzęt i zamienił fabrykę w rumowisko. Operacja zajęła inwestorowi dwa dni. Budowa szkoły detektywów nigdy nie ruszyła.

Niebezpieczny biznes

Spacerujemy z Ulą tropem martwych zabytków. Przy skrzyżowaniu Sienkiewicza i Nawrot widzimy całodobowy parking na Bóg wie ile samochodów. Sto? „E tam, lepiej!” – zapewnia strażnik. Raptem dwa złote za pierwszą godzinę i złotówka za każdą kolejną.

Dziesięć lat temu zamiast klepiska była tu stuletnia strażacka remiza, w której urzędował pierwszy w mieście oddział straży konnej. W latach 90. urzędnicy przekazali ją gminie żydowskiej, w ramach rekompensaty za inne nieruchomości. Prezydent Kropiwnicki obiecywał, że w remizie powstanie centrum rewitalizacji.

Nowy właściciel miał widać inne plany. W lutym 2008 r. gmina sprzedała teren firmie Jupiter Rida. Nie minęły dwa miesiące, a remiza niemal zniknęła z powierzchni ziemi. Siedziba straży stanęła w ogniu w piątek nad ranem. Strażacy byli przekonani, że pożar jest efektem podpalenia. Sprawę badała łódzka policja, ale niczego nie ustaliła.

To nie był dobry czas dla łódzkich zabytków. Parę dni wcześniej ruszyło wyburzanie stuletniego browaru Ludwika Anstadta. W ruinę właśnie zamieniła się Norbelana przy al. Mickiewicza, która w szczytowym momencie zatrudniała tysiąc osób. Zniknęły fabryki przy Wróblewskiego, secesyjne elektrownie z al. Politechniki, XIX-wieczne zakłady dziewiarskie przy Dąbrowskiego. Tego samego dnia, w którym płonęła straż, miejscy aktywiści urządzili pogrzeb ­XIX-wiecznej fabryce Biedermanna. Grupa Pewnych Osób, czyli łódzcy protoplaści ruchów miejskich, do czarnej trumny włożyli cegły ze zburzonej przędzalni i pomaszerowali pod urząd miejski.

„W ciągu ostatnich lat wyburzono więcej zabytkowych budynków niż w ciągu całego PRL. To skandal i barbarzyństwo!” – grzmiał na łamach „Wyborczej” łódzki architekt Marek Janiak.

Inwestorzy woleli wyburzać, niż remontować. Tak było taniej.

Niecały rok później na dach remizy wskoczyli robotnicy. Nową świecką tradycją rozbiórkę zaczęli w piątek po południu: tak, żeby urzędnicy nie zdążyli zareagować.

– Przez kilka nocnych godzin staliśmy grupami przed bramą. Chcieliśmy blokować wjazd koparkom i ciężarówkom. Właściciel śmiał nam się w twarz. Chciał wzywać policję. I miał do tego prawo, bo wyburzenie było legalne. Miał w ręku wszystkie pozwolenia. W końcu się nas pozbył – wspomina Ula Niziołek-Janiak.

Kilka dni później społecznicy przynieśli stół i jedzenie. Polali do kieliszków bezalkoholowego szampana. Wielkimi nożycami przecięli szarfę w barwach Łodzi. Oficjalnie otworzyli Centrum Rewitalizacji.


Czytaj także: Bartosz Klimas: Fabryki na emeryturze


– Zostały nam żarty, ale czułam bezsilność. Po raz kolejny zresztą. Ale może to miało sens? Dzięki naszym akcjom ludzie w ogóle zauważyli, że mają w Łodzi zabytki. To były trudne i nerwowe lata dla wielbicieli łódzkich zabytków. Mieliśmy na koncie dziesiątki grubych i setki mniejszych interwencji i zawsze musieliśmy być w pogotowiu.

Najgorzej w pamięci łodzian zapisała się firma Central Fund of Immovables. ­Konsorcjum skupuje nieruchomości, zwłaszcza zabytkowe, z całego miasta. Część remontuje, ale większość pozostawia na pastwę żywiołów. Po co? Społecznicy i dziennikarze stawiają diagnozę: chodzi o spekulację. Działka to jest lokata kapitału. Na działkę można wziąć hipotekę, można ją zadłużać, a zarobione pieniądze inwestować. A remontować? Nie trzeba.

Skutki są opłakane. Niszczeje zabytkowa kamienica u zbiegu Piotrkowskiej i Zielonej. Ogromna przędzalnia Grohmana to dziś wybite okna i samosiejki na murach, a w środku zawalił się strop. Bogato zdobiona kamienica przy Zachodniej stoi pusta i zapada się w sobie, odpadają piękne sztukaterie.

Firma za nic ma grzywny i wyroki. Pozwolenia budowlane? A kto by się tym przejmował?

Taki model biznesowy bywa tragiczny w skutkach. W maju 2005 r. zawaliła się trzypiętrowa fabryka Scheiblera. W środku mieściły się biura, pracowało kilkadziesiąt osób. Pod gruzami zginęły dwie kobiety. Pięć osób zostało rannych. Adama Kawczyńskiego, jednego z szefów CFI, oskarżono o samowolę budowlaną. Został oczyszczony z zarzutów. 10 lat później zawaliła się ściana XIX-wiecznej fabryki tasiemek: kolejnej własności CFI. Tym razem cudem nikt nie został ranny. Ekipy budowlane prowadziły w środku prace bez żadnych zezwoleń. Prokuratura oskarża je o spowodowanie katastrofy budowlanej. Sprawa jest w toku.

Ofiary kapitalizmu

Wojciech Szygendowski, przez 11 lat wojewódzki konserwator zabytków, tłumaczy: – Żeby zrozumieć skalę zniszczeń w Łodzi, trzeba cofnąć się do lat 90. Wtedy fabryki trafiły w ręce syndyków: likwidatorów zakładów. A likwidator dostawał od państwa jedno zadanie: sprzedawać jak najdrożej. Status obiektu zabytkowego był obciążeniem, a nie atutem. Likwidatorzy wyprzedawali jedną działkę pod pięć hurtowni, a nowi właściciele nie dbali o historyczną przestrzeń. Plan Balcerowicza był okrutniejszy dla łódzkich zabytków niż II wojna.

W dwutysięcznych latach zaczęło się liczyć jedno: liczba metrów kwadratowych pod inwestycje. Im więcej powierzchni pod mieszkania i usługi, tym chętniej bank udzieli kredytu. Nikomu nie w smak była ochrona zabytków. Pusta, uzbrojona działka to większa wartość.

Szygendowski nie wspomina dobrze współpracy z władzami miasta z tamtych lat. Prezydentem miasta był wtedy Jerzy Kropiwnicki. Dla ówczesnych władz zabytkiem mógł być Wawel, a nie jakieś tam fabryki z czerwonych cegieł.

Do tego w 2004 r. prawo stworzyło furtkę. Zmieniono ustawę chroniącą zabytki, a stare plany miejscowe przestały obowiązywać. Tym samym praktycznie z dnia na dzień prowadzona przez urząd miasta gminna ewidencja straciła prawną ochronę. Lepiej sytuacja przedstawiała się w przypadku rejestru zabytków, który z kolei prowadził wojewódzki konserwator. Ale tu też prawo nie było dla zabytków łaskawe.

Konserwator z czasów PRL-u mógł błyskawicznie wpisać 200 budynków do rejestru. Dzisiaj na wpisanie jednego obiektu potrzeba czterech miesięcy. Za czasów Szygendowskiego wpisywano dwadzieścia budynków rocznie. Sukces, zważywszy na to, że w jego biurze wpisami zajmowała się jedna osoba. Na więcej etatów nie miał pieniędzy.

Tak oto fabryki, pałace XIX-wiecznego kapitalizmu, padły ofiarą kapitalizmu nowej ery. Przepisy zmieniono w 2010 r. Od tej pory nie tylko rejestr, ale także ewidencja obejmowała budynki ochroną. To zastopowało falę wyburzeń, ale jej nie zatrzymało. W międzyczasie zmieniło się jednak coś jeszcze. Ta zmiana nosi nazwę: Manufaktura.

Wizjoner sprowadza Francuzów

Dawna fabryka Izraela Poznańskiego, największego – po Karolu Scheiblerze – łódzkiego fabrykanta. W ­PRL-u zamieniona na zakłady imienia Marchlewskiego, zbankrutowała jako jedna z pierwszych w Łodzi. Mieczysław Michalski został jej dyrektorem w 1990 r. Ekonomię studiował na Uniwersytecie Łódzkim. W ­PRL-u była to uczelnia wyjątkowa, bo kształcąca ekonomistów zerkających na wolny rynek. Michalski patrzył, jak radziły sobie inne włókiennicze miasta, Manchester czy Baltimore. Wiedział, że fabryczne budowle przerabiano na hotele, biurowce i galerie handlowe. Ten sam model chciał przenieść do Łodzi. Wszyscy pukali się w czoło: jak to, w fabrykach nie będzie produkcji? W mieście hula 20-procentowe bezrobocie, a on o jakiejś galerii handlowej.

Okazało się, że Michalski to wizjoner. Gdy po Marchlewskim biegały szczury i złomiarze, zaprosił do fabryki Francuzów z holdingu budowlanego Ducatel. Zgodzili się kupić cały kompleks. Michalski pośredniczył w negocjacjach z miastem i wierzycielami. Przeciwny budowie był prezydent Kropiwnicki. Uważał, że inwestycja zabije rodzimy handel przy ulicy Piotrkowskiej. Gdy francuski holding zbankrutował, jego zobowiązania przejęła grupa finansowa Rothschilda, jedna z największych na świecie. Budowa Manufaktury kosztowała 200 mln euro i zakończyła się w 2006 r. Powstały tam nie tylko centrum handlowe, restauracje, kino i kręgielnia, ale też rynek, którego Łódź nigdy nie miała. A także muzeum dawnej fabryki i muzeum sztuki.

Przy okazji okazało się, że Kropiwnicki miał rację. Manufaktura zabiła handlową Piotrkowską. Dziś główna ulica miasta to ciąg barów, kebabów i restauracji.

Michalski swoje zaangażowanie przypłacił oskarżeniami o korupcję. Prokuratura była pewna, że sprzedając fabrykę Francuzom, zaniżył jej wartość. Po wielu latach sąd oczyścił go z wszystkich zarzutów. „Michalski udowodnił, że fabryki mogą żyć bez przemysłu. Za jego przykładem poszli inni, którzy zaczęli przerabiać kolejne fabryki z czerwonej cegły – na biurowce, mieszkania, a nawet centra handlowe” – pisał Michał Matys w książce „Łódzka Fabryka Marzeń”.

Z Ulą Niziołek-Janiak spaceruję ulicą Północną, by obejrzeć przędzalnię i szarpalnię wełny z 1902 r. Ok. 2012 r. Ula dostała sygnał z urzędu, że właściciel będzie chciał ją wyburzyć. W pobliżu postawiono już ciężki sprzęt. Ula i przyjaciele maszyny pilnowali po nocach, na zmianę, z okien albo w dwuosobowych patrolach. Mieli rozpiskę z dyżurami, termos gorącej kawy i instrukcje – w razie czego zasłaniać fabrykę własnym ciałem i dzwonić po straż miejską, która czekała na ich sygnał. Po tygodniu ciężki sprzęt zniknął. Inwestor wycofał wniosek o wyburzenie. Do dziś Ula nie wie, czy to oni uratowali fabryczkę. Faktem jest, że nowy właściciel wziął rządowe dofinansowanie i za 15 mln odnowił przędzalnię. Dziś są tam apteka i biura.

Główny konkurent Poznańskiego, Karol Scheibler również doczekał się renowacji. Australijski inwestor odnowił jego fabrykę wyrobów bawełnianych, zamieniając ją w luksusowe lofty. Australijczykom poszło gorzej niż Francuzom, bo firma zbankrutowała, a słynne na całą Polskę lofty posprzedawał syndyk.

Najsłynniejsze po Manufakturze industrialne wnętrza to OFF Piotrkowska Center, czyli dawna przędzalnia i tkalnia Ramischa. Kto skręci z głównej ulicy, ten znajdzie food trucki, restauracje, kultowy klub Dom, biura architektów i programistów czy pracownię ceramiki artystycznej. Wspólną przestrzeń dzieli Football Pub i lokal dla społeczności LGBT Ganimedes. W letnie popołudnia na leżakach tłumy dopijają piwo ze Spalonych Słońcem, czekają na pokaz kina plenerowego.

Przez lata miejsce kojarzyło się z budami z tanim żarciem, gdzie każdy łodzianin choć raz w życiu zajadał kaca sajgonkami na papierowych talerzykach. Fabryczne wnętrza w 2002 r. kupił irlandzki deweloper. Plan miał klasyczny: hotel i biura. O mały włos, a najmodniejsza łódzka przestrzeń nigdy by nie powstała. Łodzianie powinni dziękować za światowy kryzys, który zmusił właściciela do zmiany planów. Inwestor otworzył przestrzeń dla artystów i „biznesów kreatywnych”. Za dużo nawet nie remontował. Przybrudzona cegła bardziej pasowała.

Dziś na OFF-ie panika. Barmani i kelnerzy zachodzą w głowę: kiedy nas wyrzucą? Inwestor zbudował jeden biurowiec, będzie stawiać drugi, od frontu. Kamil Wasiak, rzecznik OFF Piotrkowskiej, zaleca studzić emocje.

– Ilekroć wprowadzamy jakieś zmiany, dowiaduję się, że to już koniec, gwóźdź do trumny. Pogrzebów OFF-a odbyła się niezliczona ilość. Wszystko pudło. Inwestor zdaje sobie sprawę, że wartość tej działki buduje również to, co alternatywne. Wyrzucenie najemców, którzy budują charakter tej przestrzeni, byłoby błędem.

Dlatego lokale z frontu zostaną przeniesione w inne miejsce, a w projekcie biurowca usunięto częściowo trzy kondygnacje. Powstała w ten sposób brama, która zapewni widok na pofabryczne wnętrza. Trawnik i i kino plenerowe zostaną przeniesione na dach z otwartym dostępem.

Wasiak wyjaśnia: firmy inwestują niemałe pieniądze w „przestrzenie rozrywki” i integracje pracowników. Najemcy na OFF-ie to wszystko dostają w cenie. A nawet więcej: klimat i markę, która przelicza się na złotówki. Alternatywa to dziś po prostu pieniądze.

Happy end?

Dźwigi piętrzą się nad Łodzią, a moda na postindustrialne wnętrza rozlała się po całym kraju. Okazało się, że wyczyszczoną czerwoną cegłę da się zmonetyzować. Łódź po latach odkryła swoją historię i własne piękno. Piękno hal fabrycznych, wysokich okien i czerwonej cegły. Choć burzyciele w typie CFI wciąż istnieją, jest ich znacznie mniej niż jeszcze dekadę temu.

Happy end psują ciągnące się hektarami ruiny porozrzucane po śródmieściu. Wiele fabryk nigdy nie znalazło właściciela z wypchanym portfelem. I pewnie już nie znajdzie. Dlatego Wojciech Szygendowski nie święci triumfu: – To, co miało zostać wyburzone, zostało. Tylu rzeczy nigdy nie odzyskamy... ©

Przy pisaniu artykułu wykorzystano książki: „Łódzka Fabryka Marzeń” M. Matysa oraz „Księga Fabryk Łodzi” J. Kusińskiego, R. Bonisławskiego i M. Janika. Autor pracuje nad książką reporterską o Łodzi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2019